Strona:Gabriela Zapolska - Parya.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wać. Otóż to!... z taką opieką... ot tobie raz... ot tobie czorcie swat!... Trzymała silnie za rękę dziewczynkę — pełna nienawiści dla tej bladej i wiecznie smutnej kobiety, która przybywszy pewnego wieczoru z miasta wyrugowała ją, Marcysię, z dziecięcego pokoju — objęła opiekę nad dziećmi — wyzuła ją z praw czuwania nad każdym krokiem Kizi, z praw śledzenia każdego kroku Kocia — z opowiadania o szarej godzinie bajek o latawicach, które dzieci słuchały z buziami otwartemi, z oczyma błyszczącemi w gasnących powoli cieniach szarej godziny.
I od pierwszego dnia Marcysia wypowiedziała wojnę pannie Karolinie, zazdroszcząc w duszy swej chłopskiej wpływu oświaty, jaką niosła panna z miasta ze sobą, czując że przed potęgą drukowanych znaczków korzy się poezya jej bajek chwytanych z szumu sosen i rozhoworu wichrów na rozstajach dróg, albo z szmeru rozbijających się o koronkę tataraku — fal.
Z przebiegłością odczuła w głębi panny Karoliny jakąś tajemnicę chowaną starannie, coś co się bało światła dziennego, jakąś ranę fizyczną i moralną i odkryciem tej tajemnicy silna, pragnęła wypędzić „nie samowitą“ — jak nazywała w piekarni guwernantkę, aby tryumfalnie objąć władzę nad umysłami dzieci i wnieść swój tapczan na dawne miejsce, tuż koło łóżeczka Kizi. Jak cień teraz — snuła się za piętami panny Karoliny, wystawała za drzwiami i wreszcie kucała pod oknami dziecinnego pokoju. Z głową naprzód wyciągniętą, z „dolami“, rozwianemi w koło opalonej szyi, zdawała się być tygrysicą pełzającą w cieniu za myśliwym, który ujarzmił w klatce i wiódł teraz za sobą jej małe.
I gdy w tej chwili, w tej jasnej powodzi księżycowego światła, zjawiła się nagle na ganku, w tonie jej mowy, w ruchach, w spojrzeniu, jakie z jej siwych oczek ku pannie Karolinie wybiegło, było zuchwalstwo z jakiem mówiła do dziewek piekarnianych lub praczek ze wsi do garderoby spędzonych. — Dla niej „guwernantka“ było to samo, co płatny lokaj — nic więcej — przybłędą z miasta, obcy przybysz, który pozostawił „swego pana — a poszedł służyć obcemu.“ — Według Marcysi... bowiem wszyscy mieli „swoich panów“ — którym służyć byli obowiązani, a wędrówka z jednej wsi do drugiej, z jednego dworu do drugiego była hańbą i dowodem złego prowadzenia się.
— Panowie właśnie ją nagnali!... mówiła w piekarni, bijąc się po wystających biodrach, na których kołysała się pasiasta spódnica — „panowie ją nagnali“, to przyszła tutaj odwiną zatracona i tłucze się niesamowita po izbach — czysto jak jaka najducha. — Po cudzych wsiach łazi... o!... wiedźma ta!...
W piekarni wzruszano ramionami.
Co Marcysi do tego? Marcysia głupia, dzieci już duże nie do spowijania, wiadomo że w każdym dworze musi być taka albo taki, co czytać i pisać uczy.
Lecz Marcysia tupała nogą, aż pod jej bosą stopą gliniana podłoga piekarni dudniła.
— A pek jej!... mruczała i pluła przed siebie z zaciętością, na jaką zdobyć się umie chłop wołyński z legowiska swego poruszony.
Lecz od dni kilku czujność podwoiła się. Zdawało się jej, że stoi wreszcie u wrót tajemnicy, która każe pannie Karolinie snuć się po ciemnych kątach, wzdychać, przy lekcyi siedzieć nieruchomo z twarzą pobladłą, z oczyma podsiniałemi, unikać słońca, zapalonej lampy, odstawiać od siebie świecące przedmioty, drżeć na każdy niespodziewany stuk lub choćby głośniej wypowiedziane słowo, nie módz ścierpieć kogoś za swemi plecami i wstawać rano często z guzami na czole — z tęczowemi plamami na skroniach lub policzkach — jakby w tej nocnej ciszy niewidzialna, a potężna ręka na twarzy kobiety przeklęte piętno wyciskała, znacząc ją na wędrówkę życia monogramem krwi zastygłej pod wydętą i obrzękłą skórą.
Często Marcysia z po za uchylonych drzwi śledziła guwernantkę, jak ta po odbytej lekcyi — gdy dzieci wybiegły do ogrodu — wlokła się do łóżka i tam ubrana rzuciwszy się na posłanie leżała jak martwa, wyczerpana, znużona — niemal trupio blada z odętemi ustami — które nawet oddech poruszać się nie zdawał.
— Martwica albo co? — mruczała wtedy chłopka cisnąc do piersi masę medalików, które zwieszały się z jej szyi na wąskiej tłuszczem przesiąkłej tasiemce.

..........

— No! niechże Kiziunia idzie na kolacyę! — upominała chłopka, popychając lekko dziewczynkę ku wyjściu.
Panna Karolina wyciągnęła rękę.
— Daj rękę Kiziu, pójdziemy razem!
Dziewczynka jednym susem znalazła się obok guwernantki. Chłopka z gniewem brwi zmarszczyła.
— A czy to panna Karolina nie słyszy, jak to co noc koło północka coś zawiedzie — aż mróz człowieka przechodzi? — spytała mrużąc swe siwe przebiegłe źrenice.
Guwernantka milczała chwilę, jakby zdławiona jakiemś silnem wzruszeniem.
— Nie słyszałam! — odpowiedziała wreszcie — może to pies we wsi.
— Ta gdzie by pies? to ludzkie zawodzenie. Zawyje raz i ucichnie. To jakby puhacz na cmentarzu.
Panna Karolina cicho sunęła już ku wejściu wiodąc w fałdach swej spódnicy Kizię, której jasna główka migotała srebrnemi blaskami na tle ciemnej tkaniny sukni.