Paradoksy fiskalne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Paradoksy fiskalne
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PARADOKSY FISKALNE.

Jesteśmy państwem młodem, wszystko znajduje się u nas w fazie tworzenia. Tworzą się ustawy, krystalizuje się ich stosowanie, narasta teorja i praktyka życia. Dlatego uważam, iż pożyteczne jest, aby każda rzecz za wczasu była poddana dyskusji; aby obok fachowości miał głos i prosty rozsądek; aby narówni z piórem, które pisze ustawy, miała prawo głosu (lub pisku) i skóra, na której te ustawy są pisane. Dlatego chciałem dziś pomówić o opodatkowaniu literatów.
Wychowałem się w Krakowie, a więc w zaborze austrjackim. Austrja, jak wiadomo, słynęła z fiskalizmu; „ludy“ jej były przygniecione podatkami. I oto, obracając się w kolach literackich, nie słyszałem nigdy, aby literat od swoich dochodów z pióra płacił cośkolwiek. Widocznie to potężne mocarstwo uważało za niegodne siebie urządzać polowanie na żywioł dość nieuchwytny, a tak mało wróżący zysku. Nic dla literatury nie robiło, ale też nic od niej nie żądało. Poprostu „filanc“ i komornik nie chcieli się paskudzić literatem. Poeta nie płacił podatku dochodowego od wierszy, jak pies nie płaci podatku obrotowego od kręcenia ogonem. Był to wiek złoty: pisarze żyli jak zwierzęta w raju, nie lękając się twarzy człowieka.
W Polsce jest inaczej. Wiek żelazny. Literat należy dziś do zawodu wręcz najciężej opodatkowanego ze wszystkich. Budzi to w nas, pisarzach, uczucia podwójne. Nie mogę zaprzeczyć, że, ilekroć mi zajmą szafę (zawsze tę samą) za jakąś sporną i niezawinioną zaległość z przed lat kilku wraz z narosłemi od niej procentami i procentami od procentów i grzywną z procentami i procentami od procentów(4 proc. mies. i 2 proc. od tych 4 proc., bagatela!), doznaję w sercu uczucia satysfakcji, że nasz aparat skarbowy funkcjonuje tak sprawnie. Z otuchą patrzę w naszą przyszłość państwową. Płacę chętnie; szczerze wyznam, nawet gdy rzecz wydaje mi się niesprawiedliwa, powiadam sobie: „Ostatecznie, moja szkoda, niech to będzie danina na rzecz państwa!“ Mimo to, poczucie logiki każę mi przedyskutować pewne punkty.
Wymiar podatku zależy — w praktyce — od dwóch rzeczy: od wysokości dochodu i — powiedzmy to bez niedyskrecji — od uchwytności dochodu. Są ludzie, którzy leżą poniekąd jak na patelni; tylko ich smażyć; ludzie, których całkowity dochód jest jawny, niewątpliwy, nie do ukrycia. Do takich należą dziennikarze, aktorzy, wszyscy, którzy pobierają jakiekolwiek pensje. Toteż ci opodatkowani są bardzo ciężko; ciężej niż inne zawody „wolne“, nie mówiąc już o spekulantach i groszorobach wszelkiego rodzaju. Ale i w zawodach wolnych są różnice. Trzymajmy się na gruncie artystów. Nie chcę bynajmniej denuncjować kolegów malarzy; ale kto jest w stanie sprawdzić, czy malarz swój obraz darował, czy go sprzedał za sto złotych czy za miljon? Z rączki do rączki. Inaczej z literatem. Dochody jego płyną z księgarni lub z teatru. Otóż, armja urzędników skarbowych kontroluje księgi wydawców, badając ile w danym roku wypłacono temu lub innemu literatowi. Nawet „zaliczki“ nie ujdą oka władzy. Księgarze sarkają na ten system, nieuprawniony — jak mówią — żadną ustawą: nikt (powiadają) nie ma prawa żądać od nich ujawniania poszczególnej pozycji ksiąg, które stanowią tajemnicę handlową. Ale w praktyce ulegają naporowi władz.
Urząd podatkowy ustala tedy „dochody“ z pióra na podstawie niewątpliwie autentycznych danych. To — zdawałoby się — wystarcza. Mimo to, od czasu do czasu przychodzi do literata zapytanie, dlaczego w roku tym a tym (dajmy na to przed trzema laty) podał taki a taki dochód; niech to umotywuje. Przed trzema laty! żądać od człowieka żyjącego chwilą, aby pamiętał co i czemu było przed trzema laty? Tak podał, bo pewno tak było. I znów grzywna i procenty od grzywny i procenty od procentów, etc. I, aby tego uniknąć, biedny literat zaczyna się zastanawiać, czy nie trzeba mu będzie zacząć prowadzić ksiąg handlowych.
I oto dochodzę do głównego punktu moich rozważań. Jeżeli przyjmiemy, że literatura jest przedsiębiorstwem handlowem (a do tej godności chcą ją wyraźnie wynieść nasze władze podatkowe), jeżeli poeta czy inny literat, aby uniknąć kolizji z władzą, ma prowadzić księgi, godziłoby się ustalić zasadę, wedle której te księgi mają być prowadzone.
— Bardzo proste, odpowie ktoś. Masz wpisać, literacie, wszystko coś skąd dostał, a władza wymierzy ci od tego odpowiedni podatek.
— Za pozwoleniem! Rzeczy nie są tak proste. To byłoby tak, jakgdyby np. stolarz liczył jako dochód sumy uzyskane ze sprzedaży gotowych mebli, a nie uwzględniał wydatków na robociznę, na surowiec, na lokal, etc. Wpływ a dochód, to są rzeczy różne. Jeżeli uznamy literaturę za przemysł, w takim razie musimy przyjąć, że pisarz jest to wytwórca, który przerabia przeżycia, wrażenia, na książki, tak jak każdy inny wytwórca przerabia surowiec na produkt, jak stolarz przerabia drzewo na mebel. Otóż surowiec kosztuje; a dochodem można nazwać dopiero różnicę między kosztem produkcji, a kwotą uzyskaną ze sprzedaży.
Co jest surowcem dla pisarza? Samo życie. Wszystko. Pisze, dajmy na to, książkę malującą wrażenia z podróży. Sprzedaje ją — życzę mu tego — za trzy tysiące złotych. Zjawia się urzędnik podatkowy, który znalazł w księgach wydawcy tę sumę. — Płać pan podatek od dochodu z tej książki, powiada. — Za pozwoleniem (ma prawo odpowiedzieć literat): to nie jest mój dochód; to tylko pozycja wpływu w mojem przedsiębiorstwie. Patrz pan do moich ksiąg: aby opisać wrażenia z podróży, musiałem tę podróż odbyć; podróż kosztowała mnie 2000 złotych; czyli dochód wynosi nie trzy tysiące złotych, ale tysiąc; i ten proszę opodatkować.
I tak wszystko. Dramaturga, który napisał satyrę przeciw dancingom, widywano np. przez trzy lata co noc na dancingach: musiał je przeżyć, musiał przebyć wszystkie fazy zachwytu, upojenia, przyzwyczajenia, nałogu, wreszcie przesytu, niesmaku, wstrętu, długów i odrodzenia moralnego; i dopiero mógł napisać swoją satyrę. Urząd podatkowy uda się poprostu do kancelarji teatru, obliczy tantjemy autora i od nich wymierzy mu podatek: a koszta produkcji? a tych tysiąc nocy spędzonych w dancingu, czy go nic nie kosztowały? Godziwym podatkiem będzie jedynie różnica wpływu a kosztu.
I tak jest wszędzie. Warunkiem pracy pisarza jest znajomość życia; a znajomość życia to „surowiec“, za który drogo się płaci.
Nie chcę wchodzić w sferę literatury powstałej z przeżyć i cierpień miłosnych, a przecież to jest najczęstsze, najżywsze jej źródło. Tutaj doszlibyśmy do wniosków wręcz szalonych; okazałoby się, że koszta produkcji nieraz fantastycznie przewyższają rzekome „dochody“. Mam w ręku polski przekład Elegij Verlaine’a; w przedmowie tłómacza cytowany jest list poety do ich smutnej bohaterki, Eugenji Krantz: „...3000 franków, któreś wydała lub odłożyła sobie bez żadnej dla mnie korzyści... Załączam 25 franków... Po kilkaset franków ulatnia się raz po raz w mgnieniu oka, i ty chciałabyś jeszcze żebym ci powierzył wszystko, wszystkie moje pieniądze....Kochasz mnie — powiedziałaś mi to — tylko dla pieniędzy...“ etc. Oto koszt surowca; a przetwór, to owe przepiękne Elegje, za które poeta dostał może pięćdziesiąt franków honorarjum, może sto... Niechże mu kto od tych stu franków wymierzy podatek „dochodowy“!
To wszystko zakrawa na żart; ale taka już jest moja właściwość, że piszę żartem a myślę serjo. Z żartu tego wynika jasno jedna rzecz: niemożliwość podciągania pod szablonowe normy żywiołu istniejącego tem, że — jeśli jest coś wart — jest nienormalny; że często żyje w płomieniu i spala się w nim. Do rzeczy szczególnych trzeba stosować miary szczególne. Władze podatkowe, jeżeli mają obywatelskie poczucie swoich ważnych funkcyj, muszą wchodzić w warunki bytu i pracy każdej klasy. I bardzo byłbym, rad, gdyby ktoś fachowy w rzeczach fiskalnych a życzliwy literaturze zabrał głos w tej sprawie; aby wypowiedział się o ile uznaje słuszność mojej tezy, ewentualnie podał projekt, jak mniejwięcej wyglądałyby księgi handlowe literata; co wolnoby mu było potrącić sobie od rzekomego dochodu na koszta produkcji; jaką pozycję zajmie w jego bilansie handlowym koszt lokalu, zużytych narzędzi, wreszcie wszelkiego surowca. Możnaby to ująć potem w jakiś ryczałt, w jakiś procent. I może wówczas zbliżylibyśmy się do sprawiedliwości. Tak bowiem jak jest dziś, mogę śmiało powiedzieć, że ci ludzie żyjący gorączkowo, z dnia na dzień, pracujący nieraz nad siły, za dwóch, za trzech, aby nastarczyć wymaganiom życia, bez zaopatrzenia na wypadek choroby, umierający najczęściej w nędzy, słowem te koniki polne z bajki, są dzisiaj klasą najciężej opodatkowaną w całej Rzeczypospolitej Polskiej. Płacą od „dochodów“, które są fikcją.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.