Namiot wróżb

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Namiot wróżb
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NAMIOT WRÓŻB.

Porządkując papiery w starej szafie znalazłem numer jednodniówki. Tytuł: Jednodniówka wydana w dzień Wielkiego Festynu Ogrodowego na rzecz ubogich miasta Krakowa. Data — mniejsza z tem, bardzo dawno temu. Zacząłem przeglądać tę jednodniówkę, o treści nader obfitej, i ani się spostrzegłem kiedy ją przeczytałem od deski do deski, taki miała oryginalny smak, tak zabawne było w niej kumanie się przeszłości z przyszłością, tyle tam spotkałem nazwisk, dziś opromienionych glorją lub zapomnianych, wówczas w pełni rozkwitu. Więc: księżna Marcelina Czartoryska, uczenica Szopena, i tuż obok młody dziennikarz Kazimierz Ehrenberg, który oczywiście dał wstępny artykuł. Józef Kenig i Bolesław Prus; Sienkiewicz i tuż obok jego młodziutka narzeczona, kandydatka do tak niefortunnie i szybko zakończonego małżeństwa. Wiersz Jacka Malczewskiego. Kogóż tam niema! Zadumałem się nad tą jednodniówką i potrosze, potrosze, przypomniał mi się cały ów sławny monstre-festyn, o którym Kraków długo mówił potem a jeszcze dłużej przedtem. Przypomniał mi się namiot, przy którym pełniłem służbę galopanta, dama, do której przez nieśmiałość nie umiałem się odezwać, rakowe rękawiczki splamione lodami... Stanął mi przed oczyma cały ów dawny Kraków ze swojem „coté de Guermantes“ i „coté de chez Swann“, jakże godny jakiego Prousta; ta mała mieścina nabita talentami, fumami, herbami, dewocją, staropanieństwem i musową cnotą, pełna niewyładowanych energji, niewyżytych marzeń. Dla tego wszystkiego było tylko jedno ujście: — dobroczynność. — Dobroczynne koncerty, dobroczynne teatry amatorskie, dobroczynne wenty, szlichtady, oto było jedyne magiczne słowo, które rozgrzeszało odrobinę życia. Gdyby nie ten wentyl, pękłaby chyba pokrywa tego kotła z kiszoną kapustą. Dobroczynność stanowiła teren, gdzie schodziły się wszystkie stany; platformę, na której mieszczka mogła zazdrościć a hrabina imponować, gdzie poeta mógł otrzeć się o smukłe linje „panny z towarzystwa“, a młody hrabicz wycałować o zmroku w klombie przystojną córkę korzennego kupca.
Park Krakowski, oto było miniaturowe boisko tych dobroczynnych turniejów, ze swoją miniaturową sadzaweczką, z miniaturowym zwierzyńcem, gdzie przechadzał się rachityczny niedźwiedź i dwie papugi. Nad tą sadzawką wyczyniał swoje cuda w zakresie ogni sztucznych pyrotechnik Mądrzykowski, dla krótkości zwany popularnie „piromądrzyk“; nad tą sadzawką chodził po linie słynny Blondin, który później znalazł śmierć w wodospadzie Niagary (co o tem było gadania w Krakowie, wszak równie dobrze mógł utonąć w sadzawce w parku!), nad nią w oświetleniu bengalskiem pokazywano żywe obrazy.
Żywe obrazy! I nie byle jakie. Kraków był miastem Matejki. Cała arystokratyczna sosjeta przeszła przez pracownię mistrza, który uwieczniał te rasowe głowy na swoich wielkich historycznych płótnach. Nic dziwnego, że to nasuwało pomysły żywych obrazów z Matejki. I oto autentyczna rozmowa dwóch komitetowych hrabin, organizujących obraz z „Bitwy pod Racławicami“, w poszukiwaniu typów:
Nous avons le czarny chłop, chwaliła się na sesji pierwsza.
Et nous avons le kasztanowaty, odparła jej z dumą druga.
A propos tej francuzczyzny. W owym czasie osiadł w Krakowie sędziwy Oskar Kolberg. Przyjmowano staruszka pod Baranami i na Szlaku. Ale młodsze i płochsze hrabiny nie wiedziały co to za dziwna postać, przygarbiona, w wytartym tabaczkowym tużurku.
Qui est-ce, ce vieux? pyta jedna półgłosem drugiej.
C’est le Loude („Lud“, kapitalne dzieło etnograficzne Kolberga).
Qu’est ce que c’est le Loude?...
Kto się wówczas szanował, mówił tym polsko-francuskim żargonem. To była mowa salonów, a w salonach skupiało się wszystko; kto nie był w środku, zaglądał bodaj przez dziurkę od klucza. Salony trzymały w arendzie literaturę, sztukę. Który z pisarzy był grzeczny, zapraszano go „na Szlak“ do hr. Tarnowskiego; kto jeszcze grzeczniejszy, to i pod Barany. Jaki był prestige tej arystokracji, dość powiedzieć, że Sienkiewicz, na szczycie swej sławy, kiedy się żenił z jakąś morganatycznie-arystokratyczną odroślą, obchodził niby stacje te dwory krakowskie, klękał przed starą panią Branicką i prosił jak o zaszczyt aby mu była druchną dziesięcioletnia panna Tarnowska, która naiwnie pytała: „Czy pan Sienkiewicz nie ma żadnej rodziny?“ Toż samo było z malarstwem, które arystokratyczna władza „Zachęty“ trzymała na nitce widokami nagrody czy zakupu, jedynego źródła pół-życia tych głodomorów. Było to tuż przed epoką kiedy szalone Julki tłukły głowami o mur, a Kisielewski miał napisać W Sieci. Ale wtedy jeszcze nawet nie tłukły głowami o mur.
Przełom zaczął się od tłuczenia głowy, ale cudzej. Malarz Damazy Kotowski obalił jednego razu na ziemię dyrektora „Zachęty“ hrabiego Zyzia (Cieszkowskiego) i bił go długo pięścią po głowie, wołając: „Ty ufryzowany psie!“ To był pierwszy objaw, że w Krakowie świta nowa era.
Niebawem przyszły inne oznaki. Powstało czasopismo młodych Życie; rozbito cygańskie obozy po kawiarniach; zjechała z Paryża Zapolska poprzedzona legendą, zjechał wreszcie Przybyszewski. Kraków zmienił fizjognomję. Miasto ewangelicznych cnót stało się synagogą Szatana. Jeszcze przedtem zafurkały pierwsze jaskółki socjalizmu, pierwsze procesy polityczne, w których prokurator oskarżył kilku młodych „o symbolizm i dekadentyzm (autentyczne!), oraz inne prądy wywrotowe“. Kraków zaczął chodzić na głowie.
Ale, jak stwierdza Połaniecki, filozofje się zmieniają, a msza święta odprawia się ciągle. Tak i festyn dobroczynny. Kraków chodził na głowie, ale rokrocznie, z początkiem lata, Park Krakowski zaludniał się namiotami, wykwitały kosze szczęścia, tombole, wenty, namioty wróżb. Piromądrzyk umarł, ale zastąpił go brat, łudząco do niego podobny. Zdawało się, że nic nie naruszy świętej tradycji festynu. Aż wreszcie...
Było to w pierwszym rozkwicie Zielonego Balonika. Kraków trząsł się od plotek o tej gorszącej „jamie“, która skupiła w sobie elitę intelektualną i do której dostać się było trudniej niż pod Barany. I któraś z pań komitetowych wpadła na śmiałą myśl: a gdyby tych panów z Zielonego Balonika zaprosić do namiotu wróżb! Atrakcje się zużyły, toby było coś nowego...
Zaproszono nas. Ponuro, ciężkim i niedbałym krokiem wkroczyło do namiotu kilku drabów, aby objąć w posiadanie laboratorjum wróżb. Miłe i ładne aktorki (też rewolucja!) zasiadły na froncie. Nowi wróżbici mieli dziwne, nieznane tam wprzód obyczaje... Zdjęli surduty, kamizelki, bo czerwiec był upalny, i posłali do hrabiny prezesowej z prośbą o flaszkę koniaku i wodę sodową. Zdziwienie, narady, szepty — wkońcu dano flaszkę. Skoro się powiedziało A, trzeba powiedzieć B, zdecydowała zwolenniczka modernizacji festynu. Zaczęła napływać publiczność. Na pierwszy ogień podeszła jakaś młodziutka panienka z mamą. Panienka wzięła kartkę i nakreśliła pytanie: „Czy będę sławną?“ Jakież było osłupienie mamy, kiedy, nachyliwszy się przez ramię córki, zamiast zwykłej w tym namiocie karmelkowej odpowiedzi, wyczytała:

Różne rodzaje sławy bywają na świecie.
Może urodzisz kiedy o dwóch głowach dziecię...

Mama podniosła krzyk, poleciała do prezesowej. Jak się to skończyło, nie pamiętam, ale to wiem, że ten namiot wróżb to był słup graniczny dzielący uciechy dawnego i nowego Krakowa...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.