Panna do towarzystwa/Część druga/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Filip zanim położył się do łóżka, zapisał wszystko co tylko zrobili z Raulem w ciągu dnia, opisał ze szczegółami zwiedzenie wszystkich miejsc. Potem zebrał i uporządkował papiery, które zamierzał zabrać do Morfontaine, nareszcie położył się i zasnął snem głębokim. Dowód czystego sumienia!
Jak już powiedzieliśmy, podejrzenia Raula względem jego kuzyna, podejrzenia wywołane słowami doktora Gilberta, rozproszyły się w zupełności od chwili w której Filip podjął się jego obrony, i zaczął redagować ów usprawiedliwiający memoryał, który miał niewątpliwie spowodować jego uniewinnienie.
Kroki poczynione przez Filipa w ciągu dnia, mogły tylko wpłynąć na zwiększenie zaufania wicehrabiego de Challins.
— Jestem ofiarą nikczemnego wroga, ukrywającego się w cieniu! mówił do siebie. Pomimo wszelkich wysileń umysłu nie jestem w stanie odgadnąć, kto jest ten wróg, lecz dzięki zręczności Filipa, odkryję go niezawodnie. Z tej strony wszystko idzie jak nie można lepiej.
Na nieszczęście radość młodego człowieka, spowodowana bliską nadzieją rehabilitacyi, zaciemniało wspomnienie głębokiego smutku, którego Genowefa nie była w stanie ukryć na dworcu Wschodnim.
— A gdyby ponure te przeczucia miały być ostrzeżeniem z nieba, wyszepnął pomimo woli. — Jeżeli nieznane jakie niebezpieczeństwo jej zagraża? Mnie tam nie będzie, aby jej przyjść z pomocą, aby ją bronić. Ta myśl, że przez kilka dni będę zdala od niej, przyprowadza mnie do rozpaczy, lecz doktór Gilbert oczekuje nas i niepodobna nie jechać do Morfontaine. Zaraz za powrotem pobiegnę do Bry-sur-Marne.
Raul przebył noc o tyle niespokojną i gorączkową, o ile Filip spał snem sprawiedliwego.
Z rana kiedy znużony, złamany bezsennością, mógł nakoniec cokolwiek spocząć, trzeba było wstawać i udać się na oznaczoną z Filipem schadzkę na dworcu Północnym.
O trzy kwadranse na dziewiąty, zaopatrzony w małą walizkę, zawierającą cokolwiek bielizny, wszedł do sali pasażerskiej, gdzie Filip i Julian Vendame już się znajdowali.
Dwaj krewni podali sobie ręce.
Julian z uszanowaniem ukłonił się młodemu człowiekowi.
Raul przypomniawszy sobie jedno pytanie zadane przez doktora Gilberta w przedmiocie kamerdynera, patrzał na niego przez kilka sekund z uwagą.
Wynikło ztąd przekonanie coraz silniejsze, że doktór się mylił.
Vendame zabrał walizy i wsiadł do wagonu drugiej klasy, podczas gdy kuzynowie zajęli miejsce w przedziale pierwszej klasy.
Pociąg ruszył.
Trzy kwadranse później zatrzymał się na stacyi, na której oczekiwał dyliżans odwożący podróżnych do Morfontaine.
Raul i Filip usiedli we środku, Julian zajął miejsce na ławce kabryoletu obok konduktora. — Dyliżans ciężko ruszył z miejsca.
Zatrzymuje się on na kilka minut, jak wiedzą czytelnicy, przed oberżą pod „Białym Koniem“ w Chapelle-en-Serval.
Oberżystka wyszła na próg domu, aby pogawędzić z konduktorem.
Widząc dyliżans zatrzymujący się przed oberżą, gdzie umieścił swój wóz, i widząc oberżystkę — która mu usługiwała, Vendame nie był w stanie zapanować nad okazaniem niespokojności, a raczej strachu.
Zapominając, że w niczem teraz nie jest podobny do handlarza zboża, o wieśniaczej powierzchowności i czerwonych włosach, machinalnie odwrócił głowę.
Filip również nie spodziewał się tego zatrzymania się, przed oberżą pod „Białym Koniem“, gdzie spotkał się z Vendamem i jadł z nim kolacyę.
Pochylił głowę na portfel, który trzymał na kolanach, wyjął z niego jakiś papier i zaczął starannie go odczytywać, odwracając się tyłem do drzwiczek dyliżansu.
Pan zarówno jak i jego lokaj, wtedy dopiero odzyskali swobodę umysłu, kiedy konduktor usiadł napowrót na koźle, zaciął konie, które ciężkim i nierównym kłusem poszły drogą ku Morfontaine.
— Do licha rzekł do siebie Julian, straszna to zuchwałość ten przyjazd w tę okolicę!! Nie jestem wcale bojaźliwym, a jednak sam nie ośmieliłbym się na to nigdy! Pan baron nie wątpi o niczem. Słowo honoru, jego pewność siebie, zdumiewa prawdziwie!! Aby się tylko to nam udało.
Doktór Gilbert od czasu ostatniego widzenia się z Raulem czasu nie tracił.
Przyjazd Filipa i jego służącego do Morfontaine, powinien, jak sądził, dostarczyć mu sposobności zdemaskowania prawdziwych zbrodniarzy.
Jeżeli to co zamierzył nie doprowadziłoby do żadnego rezultatu, wyprowadziłby z tego przekonanie, że Raul de Challins padł istotnie ofiarą jakiejś tajemniczej zemsty.
W takim razie pozostawałaby tylko jedna droga, cofnąć się do źródła potwarzy, co w ostatecznym razie uczynić sobie obiecywał.
Gilbert powrócił do Pontarmé do wdowy Magloire.
Ztamtąd udał się na nowo do Chapelle-en-Serval, do oberży pod „Białym Koniem“.
Rozmawiał długo z obiema kobietami, dając im wskazówki bardzo ścisłe.
Oczekując panów de Gerennes i de Challins z niecierpliwością, zachowywał, nietylko pozornie, lecz w rzeczywistości spokój zupełny, i tę niezachwianą zimną krew, nadającą mu tak wielką siłę.
Około dziesiątej wyszedł z Kwadratowego domu i aby uspokoić ogarniającą go niecierpliwość przechadzał się po parku w towarzystwie Agry i Nella.
W miarę jak czas upływał, kierował swe kroki w stronę kraty, z zamiarem osądzenia z samego już wejścia do jego domu pana i służącego.
Wybiła godzina w pół do dwunastej, w chwili kiedy doktór Gilbert, ukryty za gęstym klombem zieloności, ujrzał wchodzących na drogę podróżnych, i badał ich postawę, w miarę jak się zbliżali do kraty.
Filip, którego widział już w korytarzu prowadzącym do gabinetów sędziów śledczych, rozmawiał wesoło ze swym kuzynem.
Julian Vendame ubrany przyzwoicie jako kamerdyner z dobrego domu, wcale źle nie wyglądał.
Pan de Challins pociągnął za sznurek od dzwonka.
Usłyszawszy dzwonienie, Agra i Nello, rzuciły się ze wściekłem szczekaniem ku bramie, spięły się na tylnych łapach, wyszczerzały dwa rzędy straszliwych zębów, w sposób wcale nie uspakajający.
— No, no, a to co znowu, moje dobre pieski, rzekł do nich Raul, cóż już mnie nie poznajecie?
Charty poznały go wybornie; dowiodły tego kręcąc ogonem i patrząc mu w oczy, z niezmiernie czułym i uradowanym wyrazem, lecz natychmiast potem, zawzięcie szczekać poczęły na Filipa i Juliana.
Doktór ukazał się.
W ręku trzymał bicz, którym klaskał.
Agra i Nello zgięły kark, i ustawiły się posłusznie u nóg swego pana, warcząc jednakże bezustanku.
Filip szybkie rzucił spojrzenie na wyrazistą twarz doktora, zbliżającego się ku nim.
— Musi bardzo być silny ten jegomość, rzekł w duchu Filip, matka miała słuszność, trzeba się z nim mieć na baczności.
Doktór drzwi otworzył.
Raul uściskał go za rękę.
Baron de Garennes ukłonił się z wyrafinowaną grzecznością, i rzekł mu wskazując na psy:
— Masz pan, jak widzę, dwóch dzielnych i groźnych obrońców! Nie łatwoby przyszło potajemnie próbować się dostać do pańskiego parku!!!
Agra i Nello wyszczerzając zęby coraz więcej, z akompaniamentem głuchego warczenia, wykonywały pewnego rodzaju ruch obrotowy, którego ogniskiem byli Filip i Julian.
Pan zachowywał zimną krew.
Lokaj z wielką trudnością ukrywał ogarniający go niepokój.
Zdawało mu się, że już czuje straszliwe ostre kły napoczynające jego łydki.
Gilbert myślał:
— Dziwne czasam i psy mają antypatye!.. Instynkt ich często przewyższa rozum ludzki!
Znowu klasnął biczem, i charty porzucając groźną postawę, przyszły pokornie do Raula i lizać poczęły jego ręce.
— Kochany doktorze — rzekł ten ostatni, pozwól przedstawić sobie mego kuzyna Filipa de Ga rennes.
Obaj ci ludzie ukłonili się sobie powtórnie.
— Dziękuję panu — rzekł baron, — dziękuję, żeś mnie upoważnił do złożenia mu wizyty, i porozumienia się z sobą w interesie Raula... Przywiązanie moje do niego, gorące pragnienie przyjścia mu z pomocą, uczynią współpracownictwo pańskie nieocenionem.
— Zajmiemy się poważnemi sprawami po sniadaniu panie de Garennes. — Nateraz siądziemy do stołu. Wstaliście panowie bardzo rano i musicie być potężnie głodni.
— Chętnie przyznaję, rzekł Filip uśmiechając się.
— Chodźmy więc... Dałem rozkazy, ażeby wszystko było gotowe na chwilę waszego przybycia.
Doktór dodał zwracając się do Juliana, który trzymał się na uboczu w odległości ośmiu czy dziesięciu kroków.
— Chodź za nami mój przyjacielu.
Vendame skłonił się i zachowując przyzwoitą odległość, postępował za trzema panami.
Wkrótce znaleźli na progu Kwadratowego domu.
Wilhelm oczekiwał w przedsionku.
Doktór Gilbert dał mu rozkaz pokazania Julianowi, gdzie ma złożyć walizy, poczem otworzył drzwi do sali jadalnej, w której stół był zastawiony.
— Do stołu panowie, do stołu! rzekł gospodarz domu. — Pośpieszajcie uczynić honor skromnej mojej gościnności.
Chociaż bez żadnej pretensyi, śniadanie było wyborne i doskonale podane; trwało ono około dwóch godzin.
Po kawie i cygarach, rzekł doktór do swoich gości:
— Zdaje mi się moi panowie, że teraz czas zająć się sprawą, dla której tu się zebraliśmy... Zechciejcie towarzyszyć mi do mego gabinetu.
Czytelnicy znają już ten pokój, do którego brat zmarłego hrabiego zaprowadził swoich gości.
Przechodząc jego próg i ujrzawszy trumnę hrabiego de Vadans rysującą się pod czarną draperyą, Filip uczuł zimny dreszcz przechodzący go po skórze.
Przykre to uczucie trwało jednak zaledwie tak długo jak błyskawica, i młody człowiek odzyskał zwykłą pewność siebie.
Zrozumiał, że walka wkrótce się rozpocznie.
Odgadywał, że będzie ona gwałtowna i z góry uzbrajał się w całą energią, ażeby wyjść z niej zwycięzko.
Doktór Gilbert wskazał krzesła dwoma kuzynom, sam zabrał miejsce i tak mówić rozpoczął:
— Wiesz pan, panie de Garennes, że ze szczególnych powodów, nadzwyczaj żywo interesuje mnie wszystko co dotyczy rodziny de Vadans. Wiesz również, że przypadek opatrznościowy pozwolił mi wziąść na siebie obronę, i dostarczył mi dowodów potrzebnych do wykazania niewinności, jednego z członków tej rodziny, oskarżonego o straszną zbrodnię... Wiesz pan, że zaprodukowałem sprawiedliwości akt urodzenia legalnej córki, hrabiego de Vadans, i mam nadzieję wkrótce mieć pewność co do tego dziewczęcia. Zadziwia pana, że jestem tak dobrze obznajmiony z rzeczami, o których nie wiedziałeś, ani pan, ani jego krewni... Nie ma jednakże nic nad to prostszego i łatwiejszego do wytłómaczenia. — Byłem bliskim pańskiego wuja przyjacielem. Istnienie dziecka urodzonego w bolesnych okolicznościach, o których muszę zamilczeć, było mi znanem. Dziś przywiązanie jakie miałem do hrabiego Maksymiliana, przeniosłem na całą jego rodzinę, to jest na jego córkę i siostrzeńców. To wszystko wyjaśnia panu to, co już uczyniłem i wskazuje to, co uczynić zamierzam. Cel mój jest panu znany. Chcę wykryć podłego sprawcę świętokradztwa, spełnionego w celu rzucenia podejrzenia otrucia hrabiego de Vadans, aby zgubić wicehrabiego de Challins! Takiem jest zadanie, które sobie założyłem i które z pomocą Boga doprowadzę do dobrego rezultatu!
Mówiąc te słowa, doktór Gilbert wpoił oczy w twarz pana de Garennes, mając nadzieję spostrzedz jakieś skrzywienie nerwowe, dreszcz niepodobny do powstrzymania.
Nic podobnego nie dało się dostrzedz.
Filip wytrzymał wzrok doktora z najzupełniejszym spokojem.
Twarz jego wyrażała jedynie głęboką sympatyę dla słów obijających się o jego uszy.
— Istotnie, panie — rzekł — tonem pełnym pozornej szczerości — wiedziałem już przez Raula większą część tego coś mi pan powiedział, i raduje mnie niewymownie pańska prawdziwie opatrznościowa interwencya, w tej tajemniczej sprawie. Dzięki panu uda się nam rzucić światło na tę ponurą zmowę uknutą przeciwko memu kuzynowi... Zarówno jak i pan, więcej może, pragnę dowieść materyalnie, w sposób nie ulegający zaprzeczeniu, (o czem zresztą nie wątpię ani na chwilę!), że Raul de Challins jest ofiarą a nie winowajcą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.