Pani Bovary/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Czwartek był dniem przeznaczonym na te przejażdżki. Wstawała tego dnia raniej niż zwykle, i ubierała się cicho, żeby nie obudzić Karola, któryby jej bezwątpienia robił uwagi, że się zbyt wcześnie wybiera. Potem przechadzała się po pokoju, wyglądała oknem na plac. Blade światło zimowego poranku snuło się pomiędzy słupami targowiska. Na domu aptekarza, z pozamykanemi okiennicami rysowały się niewyraźnie dwie głoski szyldu.
O kwadrans na ósmą, Emma szła pod Złotego Lwa, którego drzwi otwierała jej Artemiza. Usłużna dziewczyna odgrzebywała dla pani węgle tlejące pod popiołem. Emma zostawała sama w kuchni. Od czasu do czasu wychodziła na podwórze, gdzie Hivert zakładał konie bez pośpiechu, słuchając pani Lefrançois, która wysunąwszy przez lufcik głowę związaną bawełnianą chusteczką, dawała mu rozmaite polecenia z towarzyszeniem objaśnień, któreby innemu zupełnie w głowie pomieszały. Emma rozgrzewała sobie nogi tupaniem po bruku podwórzowym.
Wreszcie, posiliwszy się talerzem gorącej zupy, wdziawszy na siebie kapotę i wyszukawszy swego bicza, Hivert zasiadał powoli na koźle.
Jaskółka ruszała małym truchcikiem, i przez pierwsze trzy ćwierci mili zatrzymywała się co chwila dla zabierania podróżnych, którzy na nią czekali przy drodze. Ci, którzy mieli naprzód zamówione miejsca dawali czekać na siebie; niektórzy byli jeszcze w łóżkach, klął, nakoniec zsiadał z kozła i szedł wybijać do drzwi opieszałych. Wiatr tymczasem dmuchał przez popękane okienka Jaskółki.
Powoli zapełniały się wszystkie cztery ławeczki, ciężki dyliżans toczył się po drodze opasanej po obu stronach rowami pełnymi żółtawej wody, szeregi jabłoni znikały jedne po drugich, i droga zwężała się stopniowo.
Emma znała ją na palcach, wiedziała że za pastwiskiem był drogoskaz, dalej wiąz i domek dróżnika; czasem przymykała oczy, żeby sobie robić niespodzianki. Lecz nie myliła się nigdy w ocenieniu przebytej przestrzeni.
Nakoniec ukazywały się pierwsze murowane domy, ziemia tętniła pod kołami, Jaskółka sunęła pomiędzy ogrodami, gdzie przez sztachety spostrzegano posążki, winnice, cisowe szpalery i huśtawki. Potem nagle ukazywało się miasto.
Całe na tarasach zbudowane i we mgle stopione, rozpościerało się niewyraźnie po za mostami. Dalej ciągnęły się jednostajne pola, zlewając się na krańcu widnokręgu z bladą podstawą nieba. Widziany z góry, cały ten krajobraz wydawał się nieruchomym jak malowidło, statki na kotwicy tuliły się w kącie; rzeka zaokrąglała swoje zagięcie u stóp zielonych pagórków, a wysepki, kształtu podłużnego, wyglądały na drodze jak wielkie czarne uśpione ryby. Z kominów fabrycznych wychodziły kłęby czarnego dymu. Słychać było huczenie pieców hutniczych wraz z dźwięcznym odgłosem dzwonów z kościołów we mgle się rysujących. Drzewa na bulwarach, z liści ogołocone, tworzyły ciemno fioletowe kępy pośród domów, a wilgotne od deszczu dachy połyskiwały niejednostajnie, stosownie do położenia różnych dzielnic miasta. Czasem silniejszy powiew wiatru popychał chmury ku wybrzeżu Ś-tej Katarzyny, nakształt nadpowietrznych bałwanów, które się w cichości o skały rozbijały.
Cóś odurzającego wydzielało się dla niej z tych nagromadzonych istności, czem serce jej czuło się przepełnionem, jak gdyby wszystkie sto dwadzieścia tysięcy dusz tam żyjących, przesyłały jej razem tchnienie namiętności, jakie im przypisywała. Miłość jej potężniała w obec przestrzeni, i rozpalała się przy wzrastającym gwarze. Wylewała ją na zewnątrz, na place, na bulwary, na ulice, i stary gród normandzki przedstawiał się jej oczom jak olbrzymia stolica, jak Babilon niezmierzony, do którego wstępowała. Wychylała się przez okienko, wciągając świeże powietrze poranne; trzy konie galopowały, błoto pryskało na wszystkie strony, a Karol zdaleka rozpędzał kabryolety, podczas gdy mieszczanie, którzy noc przepędzili w lasku Wilhelma, sunęli spokojnie wybrzeżem, na swoich małych familijnych wózkach.
Stawano przy rogatce; Emma zdejmowała berlacze, przemieniała rękawiczki, poprawiała szal na ramionach, i o dwadzieścia kroków dalej wysiadała z Jaskółki.
Miasto przebudzało się ze snu o tej godzinie. Kupczyki w greckich czapeczkach wycierali wystawy sklepowe, a kobiety z koszami na ręku od czasu do czasu głośno towar swój obwoływały na rogach ulic. Emma szła ze spuszczonemi w ziemię oczyma, pod samemi ścianami domów, uśmiechając się z zadowolenia pod zasłoną woalki.
Z obawy, aby nie zwrócić czyjejkolwiek uwagi, nie szła zwykle najkrótszą drogą. Zapuszczała się w ciemne zaułki, i cała zadyszana przybywała na dół ulicy Narodowej, do studni tam będącej. Jest to dzielnica teatru, szynkowni i kobiet złego życia. Czasem wymijał ją wózek wiozący jaką dekoracyę. Chłopaki w fartuchach posypywali piaskiem kamienne płyty, pomiędzy zielonymi iglastymi krzewami. Czuć tu było woń piołunówki, cygarowego dymu i ostryg.
Na zakręcie ulicy spostrzegała Leona: poznawała go po ufryzowanych włosach z pod kapelusza wychodzących.
On szedł dalej nie oglądając się. Ona dążyła za nim aż do hotelu; on wstępował na schody, otwierał drzwi, wchodził.... Co za uścisk!
Potem powitania, pocałunki, bez przerwy po sobie następowały. Opowiadano sobie całotygodniowe zmartwienia, przeczucia, obawy o listy; lecz teraz wszystko było zapomnianem, i wpatrywali się w siebie wzajemnie ze śmiechem lubieżnym, najtkliwsze nazwy sobie nadając.
Stało tu obszerne łoże w kształcie łódki. Firanki z czerwonej lewantyny idące od samego sufitu rozpierały się na wywiniętych poręczach; — i trudno było wyobrazić sobie coś powabniejszego niż ciemnowłosa jej głowa i biała płeć odbijająca na tem tle purpurowem, kiedy ruchem pełnym wstydliwości zasłaniała sobie twarz rękami, podniósłszy w górę pięknie utoczone ramiona. Ciepłe to schronienie, wysłane miękkim kobiercem, pełne ładnych drobnostek i spokojnego światła, zdawało się stworzonem do poufnych zwierzeń namiętności. Strzały u firanek, mosiężne patery i duże gaiki u wilków, błyszczały skoro tylko słońce zaświeciło. Na kominku, pomiędzy kandelabrami, leżały dwie wielkie różowe muszle, z tych co przyłożone do ucha wydają odgłos podobny do morskiego szumu.
Jak oni lubili ten miły pokoik pełen wesołości, pomimo swego nieco spłowiałego przepychu! Znajdowali zawsze sprzęty na tem samem miejscu, czasem nawet szpilki od włosów, które poprzedniego czwartku zostawiła pod zegarem. Śniadanie jedli przy kominku, na małym gierydonie inkrustowanym palisandrem. Emma rozkrawała mięsiwo, kładła jemu na talerz kawałki, i powtarzając tysiączne pieszczoty, śmiała się swawolnie i dźwięcznie, kiedy spieniony szampan spływał po kieliszku na jej pierścionki. Tak zupełnie byli zatopieni we wzajemnem siebie posiadaniu, że im się zdawało jak gdyby się tu w swoim własnym domu znajdowali, i do śmierci w nim żyć mieli, jak para wiecznie młodych małżonków. Mówili: nasz pokój, nasz kobierzec, nasze fotele, ona mówiła nawet moje pantofelki, na dar Leona, który zachciance jej dogodził. Były to sandałki różowe atłasowe, puszkiem łabędzim oszyte. Kiedy siadała na jego kolanach, nóżka jej nie dostawała do ziemi, a eleganckie obuwie, nie mające napiętka, trzymało się tylko na wielkich palcach bosej stopy.
Leon po raz pierwszy w życiu lubował się nieskończonym urokiem kobiecych elegancyj. Nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło napotkać tego wdzięku wysłowienia, tej wytworności w stroju, tych poz uśpionej gołąbki. Uwielbiał egzaltacyę jej duszy i koronki u jej spódniczki. Zresztą, wszakże to była kobieta światowa, do tego mężatka! prawdziwa metressa, nakoniec!
Przez niejednostajność swego usposobienia, na przemiany mistycznego lub wesołego, szczebiotliwego, milczącego, porywczego lub omdlewającego, Emma wywoływała w nim tysiączne pragnienia, budziła rozliczne instynkta lub wspomnienia. Była kochanką wszystkich romansów, bohaterką wszystkich dramatów, nieokreśloną nią wszystkich poetycznych ramot. Ramiona jej przypominały mu bursztynową barwę odaliski w kąpieli; miała stan długi feodalnych kasztelanek; podobną była także do bladej kobiety z Barcelony, lecz nadewszystko była aniołem!
Częstokroć patrząc na nią, zdawało mu się, że dusza jego, wyrywając się do niej, rozlewała się jak fala wokoło jej głowy, i spływała na białe jej piersi.
Siadał przy niej na ziemi, i obadwa łokcie o jej kolana oparłszy, wpatrywał się w nią z uśmiechem i czołem naprzód podanem.
Ona pochylała się ku niemu i szeptała w upojeniu miłosnem:
— O! nie poruszaj się! nie mów nic! patrz tylko na mnie! Z oczu twoich płynie coś tak słodkiego, co mi tak dobrze robi!
Nazywała go dzieciakiem.
— Kochasz mnie, dzieciaku?
I nie czekając odpowiedzi jego, spieszyła pocałunkiem zadowolnić spragnione usta.
Na zegarze stał mały brązowy kupidynek, który się wdzięczył zaokrąglając ramiona pod złoconym wieńcem. Nieraz śmieli się z niego; ale kiedy trzeba było się rozstawać, wszystko poważniało w ich oczach.
Stojąc nieruchomie jedno naprzeciwko drugiego, powtarzali sobie:
— Do drugiego czwartku... do drugiego czwartku!
Nagle brała głowę jego w obie dłonie, całowała go prędko w czoło i wyrzekłszy:
— Bądź zdrów! zbiegała szybko ze schodów.
Szła najpierwej na ulicę Komedyi, do fryzyera, żeby jej włosy poprawił. Zmierzch zapadał; zapalano lampy w zakładzie.
Słyszała dzwonek teatralny wzywający aktorów na przedstawienie; widziała jak przechodzili mężczyźni z twarzą ubieloną i kobiety w spłowiałych sukniach, i znikali w bocznych drzwiach prowadzących za kulisy.
Gorąco było w tym małym pokoiku o nizkim suficie, gdzie piec mruczał pośród peruk i pomad. Swąd od żelazek, łącznie z temi zatłuszczonemi rękami, które włosy jej układały, odurzał ją powoli, i nieraz zdrzemnęła się pod osłoną pod włośnika. Często fryzyerczyk czesząc jej włosy, częstował ją biletami na bal maskowy.
Wreszcie odchodziła. Dążyła przez ulice; przybywała pod Czerwony Krzyż; brała berlacze, które była rano pod ławeczkę schowała i zajmowała swoje miejsce pośród zniecierpliwionych podróżnych. Niektórzy z nich wysiadali u wybrzeża. Zostawała czasem sama w powozie.
Na każdym zakręcie spostrzegano coraz lepiej oświetlenie miasta, tworzące niby promienną parę po nad masą domów. Emma klękała na poduszkach, i błądziła wzrokiem po tych światłach. Płakała, wzywała Leona, i przesyłała mu najtkliwsze wyrazy wraz z pocałunkami, które wiatr unosił.
Na wybrzeżu włóczył się zawsze pośród wozów niewidomy biedak ze swym kijem. Pęk łachmanów bez nazwy okrywał jego ramiona; stary pogięty filcowy kapelusz w kształcie grzyba twarz mu zasłaniał; lecz kiedy go zdjął, spostrzegano w miejscu powiek, dwie ziejące zakrwawione wklęsłości. Czerwone strzępy ciała zwieszały się nad niemi, i spływała z nich ciecz, która krzepła w postaci zielonkowatych kropek po całym nosie, którego czarne otwory charkały ohydnie. Chcąc przemówić, przechylał głowę z idyotycznym śmiechem, — wtenczas sine jego źrenice, kołując ciągłym ruchem, uderzały ku skroniom w brzegi żywych ran.
Biegnąc za powozami, śpiewał piosnkę:

Często w dzień gorący letni,
O miłości marzy dziewczę...

Reszta piosnki mówiła o ptakach, słońcu i zieloności.
Czasami zjawiał się nagle za Emmą, z odkrytą głową. Cofała się na ten widok z okrzykiem. Hivert szydził z niego. Namawiał go, żeby sobie najął barak na jarmarku Ś. Romana, lub go zapytywał śmiejąc się, co porabia jego dobra przyjaciółka.
Nieraz dyliżans już ruszył, kiedy okrągły kapelusz nędzarza wpadał nagle przez okienko do środka jego, podczas gdy drugą ręką chwytał się za stopień, pomiędzy kołami. Głos jego, zrazu słaby i jękliwy, stawał się przenikliwym. Brzmiał w ciemności, jak niewyraźny jęk strasznej rozpaczy, a pośród dźwięku dzwonków, szmeru drzew i turkotu starego pudła, żałosny ten głos wstrząsał do głębi duszę Emmy, nakształt burzy w otchłani, i unosił ją w sfery bezgranicznej melancholii. Hivert tymczasem, poczuwszy zbyteczny przeciwciężar, zacinał biczem kalekę. Konopne włókno ocierało się o jego rany, i upadał w błoto wydając jęk podobny do wycia.
Potem podróżni Jaskółki usypiali powoli, jedni z otwartemi ustami, drudzy z brodą na piersi spuszczoną, oparci o ramię sąsiada, lub z ręką założoną za pas rzemienny, kiwając się w miarę kołysania dyliżansu; a odblask latarni zawieszonej na hołobli dostając się do środka przez firanki perkalowe czekoladowej barwy, rzucał fantastyczne cienie na te wszystkie nieruchome postacie. Emma przejęta smutkiem, drżała z zimna w zbyt lekkiem odzieniu, nogi jej kostniały i śmiertelna żałość duszę napełniała.
Karol oczekiwał na nią w domu; Jaskółka zawsze się spóźniała we czwartki. Nakoniec pani przyjeżdżała! Wchodząc, zaledwie pocałowała małą Bertę. Obiad nie był gotowy! mniejsza o to! nie gniewała się na kucharkę. Wszystko teraz było wolno tej dziewczynie.
Często mąż, widząc ją bledszą niż zwykle, zapytywał jej czy nie jest cierpiącą?
— Nie, odpowiadała.
— Jednak, jakaś dziwna dziś jesteś!
— Ech! to nic, to nic!
Czasem zaraz po powrocie szła do swego pokoju; Justynek, który się tam znajdował, uwijał się na palcach, zręczniejszy w usłudze od najbieglejszej pokojówki. Przynosił zapałki, stoczek, książkę, przygotowywał biały kaftanik, odsłaniał kapę z łóżka.
— Dobrze, dobrze! mówiła, idź już sobie!
Albowiem chłopak stał ze spuszczonemi rękoma, jak gdyby ujęty w nierozwikłane sieci nagłej zadumy.
Dzień piątkowy bywał okropnym; następne jeszcze były nieznośniejszymi przez niecierpliwość, z jaką Emma wyglądała powrotu swego szczęścia, — pożerana szaloną żądzą, podniecaną znanymi już obrazami, której siódmego dnia puszczała wodze pośród pieszczot Leona. Jego zaś miłosne zapały kryły się pod osłoną wybuchów wdzięczności i zachwytu. Emma poiła się tą miłością w cichości duszy, cała jej oddana, podsycała ją wszelkimi środkami swej czułości, lękając się zawsze po trochu, aby jej nie stracić.
Nieraz powtarzała łzawym głosem:
— Ach! ty mnie kiedyś opuścisz!.. ty się ożenisz!.. zrobisz tak jak inni.
On zapytywał:
— Jacy inni?
— Mężczyźni, mówię! odpowiadała.
Potem, dodawała odpychając go ruchem omdlewającym:
— Wszyscy jesteście niegodziwcami!
Jednego dnia, kiedy prowadzili filozoficzną rozmowę o ziemskich rozczarowaniach, powiedziała mu — dla podrażnienia jego zazdrości lub może ulegając tylko nieprzezwyciężonej potrzebie wynurzeń, — że niegdyś, przed nim, kochała już, „nie tak jak ciebie”, poprawiła się prędko, zaklinając się na głowę córki, że nic między nimi nie było.
Młody człowiek uwierzył jej, chciał jednak się dowiedzieć czem on się zajmował.
— Był kapitanem okrętu, mój drogi.
Nie byłoż to uprzedzeniem wszelkich poszukiwań, a zarazem wywyższeniem się niejako przez ten mniemany urok wywierany na człowieka, który koniecznie musiał być usposobienia bohaterskiego i sam przyzwyczajony do hołdów?
Biedny dependencik uczuł natenczas nicość swego położenia, pozazdrościł szlif, orderów, tytułów. Wszystko to musiało jej się podobać, domyślał się tego po jej zbytkownych przyzwyczajeniach.
A jednak Emma nie wydawała się jeszcze z mnóstwem swoich zachcianek, jak naprzykład z chęcią posiadania na wycieczki do Rouen niebieskiego tilbury zaprzężonego angielskim koniem, powożonego przez eleganckiego grooma w butach ze sztylpami. Justyn podsunął jej ten pomysł, błagając ją aby go przyjęła do siebie za kamerdynera; a jeżeli brak ten nie zmniejszał przy każdej schadzce przyjemności przybycia, w każdym razie powiększał gorycz powrotu.
Ilekroć rozmawiali o Paryżu, nieomieszkała nigdy powiedzieć:
— Ach! jakby to nam było dobrze tam żyć!
— Alboż i tu nie jesteśmy szczęśliwi, odpowiadał łagodnie młody człowiek, gładząc jej ciemne włosy.
— Tak, to prawda! mówiła, jestem waryatką! pocałuj mnie!
Dla męża była czulszą niż kiedykolwiek; przyrządzała mu kremy z pistacyami i grała mu ulubione jego walce po obiedzie. Uważał się więc za najszczęśliwszego pod słońcem śmiertelnika, i Emma żyła sobie bez najmniejszego niepokoju, gdy jednego wieczoru zagadnął ją znienacka:
— To panna Lempereur, nieprawdaż, lekcye ci daje?
— Tak jest.
— Otóż widziałem ją w tych dniach u pani Liégeard. Wspomniałem jej o tobie, ona ciebie nie zna.
Było to jakby uderzenie piorunu. Odpowiedziała jednak nie tracąc przytomności umysłu:
— Musiała zapewne zapomnieć moje nazwisko.
— A może znajduje się w Rouen więcej panien Lempereur będących nauczycielkami muzyki?
— Może i to być.
Po chwili dodała z żywością:
— Mam przecież jej kwitki, zaraz ci pokażę.
I poszła do swego biureczka, zaczęła przewracać pomiędzy papierami, i tak wreszcie głowę straciła, że Karol prosił jej aby sobie nie zadawała tyle trudu dla wyszukania tych nędznych kwitancyj.
— O! ja je przecież muszę znaleźć! rzekła.
W samej rzeczy, następnego zaraz piątku Karol wciągając buty w ciemnym gabinecie, gdzie był skład jego rzeczy, namacał kartkę papieru pomiędzy skórą i skarpetką, wydobył ją i przeczytał:
„Odebrano, za trzy miesiące lekcyj, nadto za różne dostawy, sumę 65 franków.

„Felicya Lempereur,
nauczycielka muzyki”.

— Jakim to u dyabła sposobem dostało się do mojego buta?
— Musiało zapewne wypaść ze starego pudła od rachunków, które stoi na brzegu deski, objaśniła męża Emma.
Od tej chwili życie jej stało się jednem pasmem kłamstw, któremi osłaniała miłość swoją, jakby dla jej ukrycia.
Kłamstwo stało się dla niej potrzebą, przyjemnością, manią, tak dalece, że kiedy opowiadała że szła prawą stroną ulicy, można się było założyć, że szła lewą.
Jednego czwartku kiedy pojechała, jak zwykle, dosyć lekko ubrana, nagle zaczął śnieg padać. Karol wyglądając oknem spostrzegł księdza Bournisien w kabryolecie pana Tuvache, który go wiózł do Rouen. Korzystając z tej sposobności zaniósł księdzu ciepły szal, z prośbą aby go wręczył żonie jego, do zajazdu pod Czerwonym Krzyżem. Zaledwie tam stanąwszy, ksiądz Bournisien zapytał o żonę lekarza Bovary z Yonville. Oberżystka odpowiedziała że pani Bovary bardzo rzadko u niej bywa. Wieczorem, zacny proboszcz spotkawszy się z Emmą w Jaskółce, opowiedział jej swój kłopot z szalem, nie zdając się zresztą wielkiej do tego przywiązywać wagi, gdyż zaczął zaraz wychwalać nowego kaznodzieję, który właśnie słynął w katedrze, i którego wszystkie panie biegły słuchać.
Mniejsza o to że on nie był ciekawym, inni mogli się w przyszłości mniej delikatnymi okazać. Dla tego też osądziła rzeczą stosowną za każdą swoją bytnością wstępować pod Czerwony Krzyż, a poczciwi znajomi z Yonville spotykając ją na schodach niczego się nie domyślali.
Jednego dnia wszakże, pan Lheureux spotkał ją wychodzącą z hotelu Bulońskiego pod rękę z Leonem; zlękła się czy nie będzie rozgadywał. Ale pan Lheureux nie był tak ograniczonym.
Tylko trzeciego dnia wszedł do jej pokoju, zamknął drzwi za sobą i powiedział:
— Potrzebowałbym pieniędzy.
Oświadczyła, że mu ich dać teraz nie może; Lheureux zaczął wyrzekać i przypominać wszystkie oddane jej usługi.
W samej rzeczy, z dwóch weksli podpisanych przez Karola, Emma dotąd jeden tylko była zapłaciła. Co do drugiego, kupiec przystał na zastąpienie go dwoma nowemi, które nawet zostały odnowione z bardzo odległym terminem. Następnie dobył z kieszeni rachunek nie zapłaconych dostaw, jako to: firanek, kobierca, pokrycia na fotele, kilku sukien i rozmaitych toaletowych drobnostek, których ogólna wartość dochodziła sumy około dwóch tysięcy franków.
Emma spuściła smutnie głowę, on rzekł:
— Ale jeżeli pani niemasz pieniędzy, masz nieruchomość.
I wymienił nędzną ruderę położoną w Barneville, blizko Aumale, która nic prawie nie przynosiła. Należało to niegdyś do małego folwarczku sprzedanego przez starszego pana Bovary, gdyż Lheureux wiedział wszystko, nawet liczbę hektarów i nazwiska sąsiadów.
— Ja na miejscu pani, pozbyłbym się tego nieużytku i miałbym jeszcze pieniądze po oczyszczeniu się z długu.
Zarzuciła trudności dostania nabywcy; obiecał się o niego postarać; zapytała jeszcze jak przystąpić do tej sprzedaży.
— Czyliż pani nie masz plenipotencyi?
To słowo orzeźwiająco na nią podziałało.
— Zostaw mi pan rachunek, rzekła.
— O! czy to warto! odparł Lheureux.
Następnego tygodnia zjawił się znowu i pochwalił się, że po wielu trudach zdołał nakoniec odszukać niejakiego Langlois, który oddawna miał oko na tę posiadłość, nie wiedząc jej ceny.
— Mniejsza o cenę, wyrwała się Emma.
Przeciwnie, należało się nie spieszyć, wymacać tego amatora. Interes wart był odbycia podróży, a ponieważ Emma tego uczynić nie mogła, pan Lheureux ofiarował się pojechać na miejsce, aby się znieść z owym Langlois’em. Powróciwszy ztamtąd oświadczył że nabywca dawał cztery tysiące franków.
Emma rozpromieniła się na tę wiadomość.
— I mówiąc między nami, dodał Lheureux, dobrze płaci.
Pani Bovary otrzymała zaraz połowę tej sumy, a kiedy przyszło do płacenia rachunku, kupiec powiedział:
— Słowo daję, że przykro mi żeby pani miała od razu pozbyć się tak poważnej sumki.
Emma spojrzała na bilety bankowe, a wyobrażając sobie w duchu jak nieograniczoną liczbę rozkosznych schadzek przedstawiały te dwa tysiące franków:
— Jakto? jakto? wyjąkała.
— O! odparł śmiejąc się dobrodusznie, na rachunkach można zamieścić co się tylko podoba. Czy to ja niewiem jak się takie rzeczy robią?
I bystro się w nią wpatrywał, trzymając w ręku dwa papiery, które przesuwał pomiędzy palcami. Nakoniec otworzywszy pugilares rozłożył na stole cztery weksle, każdy na tysiąc franków.
— Podpisz pani to, i zatrzymaj wszystko, rzekł.
Oburzyła się w pierwszej chwili.
— Ależ, jeżeli ja pani daję resztę, odpowiedział bezczelnie Lheureux, nie jestże to z mojej strony przysługą?
I wziąwszy pióro podpisał u dołu rachunku: „Odebrałem od pani Bovary cztery tysiące franków”.
— Cóż pani to szkodzi, kiedy pani za sześć miesięcy odbierzesz resztę za swoją ruderę, a ja umieszczam termin wypłaty ostatniego tysiąca na czas późniejszy?
Emma plątała się coraz bardziej w rachunkach, a w uszach jej dźwięczało, jak gdyby sztuki złota sypały się z worków wokoło niej na posadzkę. Nakoniec Lheureux wytłómaczył jej, że miał przyjaciela bankierem w Rouen nazwiskiem Vinçart, który zrealizuje te cztery weksle, poczem on sam wręczy pani sumę przewyższającą dług rzeczywisty.
Lecz zamiast dwóch tysięcy franków, przyniósł tylko tysiąc ośmset, gdyż przyjaciel Vinçart — rzecz słuszna — odtrącił z nich dwieście, na koszta komisowe i zrealizowania weksli.
Następnie zażądał mimochodem kwitu.
— Pani wiesz... w handlu... czasem... I datę, jeżeli łaska, o datę proszę.
Cały świat umożliwionych fantazyj otworzył się natenczas przed panią Bovary. Tyle była jednak przezorną, że odłożyła trzy tysiące franków, któremi zapłaciła trzy pierwsze weksle w terminie oznaczonym; lecz czwarty wpadł na nieszczęście do domu w dzień czwartkowy, a Karol zaniepokojony czekał niecierpliwie na powrót żony, żeby objaśniła co to znaczy.
Jeżeli nic nie mówiła o tym długu, to tylko dla oszczędzenia mu kłopotów domowych; usiadła na jego kolanach, upieściła go, gruchała, wyliczyła cały szereg rzeczy niezbędnych, wziętych na kredyt.
— Wreszcie, sam przyznać musisz, że zważywszy na ilość tego wszystkiego, to wcale nie drogo.
Karol nie wiedząc co począć, udał się do nieśmiertelnego Lheureux’go, który zaręczył że załagodzi tę sprawę, jeżeli mu pan wyda dwa weksle, z tych jeden siedmsetfrankowy z terminem trzymiesięcznym. Żeby się zabezpieczyć, Karol napisał list patetyczny do matki. Zamiast odpowiedzi, przyjechała sama, a gdy Emma zapytała męża, czy wydobył co od niej:
— Da, odpowiedział. Ale chce zobaczyć rachunek.
Nazajutrz rano ze dniem, Emma pobiegła do pana Lheureux, poprosić go żeby przerobił rachunek, któryby nie przenosił tysiąca franków, gdyż pokazawszy ten na cztery tysiące, trzebaby było powiedzieć, że już większą jego część wypłaciła, a tem samem przyznać się do sprzedaży nieruchomości, interesu tak dobrze poprowadzonego przez kupca, a który rzeczywiście znacznie później dopiero na jaw wyszedł.
Pomimo bardzo nizkiej ceny każdego przedmiotu, starsza pani Bovary nie omieszkała wydatki te znaleźć przesadzonemi.
— Nie można się było obejść bez kobierca? Potrzebne było odnawiać pokrycie na fotelach? Za moich czasów miano w całym domu jeden tylko fotel, dla osób w wieku, tak przynajmniej było u mojej matki, która jednak była bardzo zamożną, kobietą, upewniam was. — Nie każdy może być bogatym! A żaden majątek nie ostoi się przed marnotrawstwem! Wstydziłabym się tak pieścić, jak wy to robicie! a jednak jestem już starą kobietą, i potrzebuję wygód... Otóż to! otóż to! stroje! fatałachy! Co to? jedwabie na podszewkę, po dwa franki!.. kiedy można dostać bardzo ładnego żagnotu po dziesięć susów, a nawet po ośm.
Emma rozparta na kozetce odpowiadała najobojętniej w świecie:
— Dosyć już tego, dosyć, moja pani!
Tamta nie przestawała burczyć, przepowiadając że skończą w szpitalu. Zresztą, Karol sam temu winien. Szczęście tylko że przyrzekł zniszczyć tę niedorzeczną plenipotencyę.
— Jakto?
— A! dał mi słowo, że to uczyni: odparła staruszka.
Emma otworzyła okno, przywołała Karola, i biedak musiał przyznać słowo, jakie matka na nim wymogła.
Emma wyszła z pokoju, i za chwilę powróciła, wręczając jej z powagą obrażonej dumy wielki arkusz papieru.
— Dziękuję ci, rzekła starsza pani Bovary.
I wrzuciła plenipotencyę na ogień płonący na kominku.
Emma śmiać się zaczęła śmiechem przeciągłym, głośnym, nienaturalnym: dostała nerwowego ataku.
— Ach! mój Boże! zawołał Karol. Bo też i ty matko, nie masz słuszności! przychodzisz robić jej sceny!..
Matka wzruszywszy ramionami dowodziła, że to wszystko czyste komedye.
Lecz Karol buntując się po raz pierwszy, stanął w obronie żony, tak dalece, że starsza pani Bovary chciała zaraz odjechać. Wyjechała rzeczywiście nazajutrz, a gdy ją syn chciał zatrzymywać, odpowiedziała stojąc już na progu:
— Nie, nie! Ty ją kochasz lepiej odemnie i masz słuszność, taki jest porządek rzeczy. Zresztą, tem ci gorzej! zobaczysz!.. zobaczysz!.. Bywaj zdrów!.. bo nie prędko przyjdę znowu robić jej sceny, jak powiadasz.
Karol jednak wstydził się przed Emmą, która nie taiła urazy, jaką miała do niego za brak zaufania; nie mało się naprosić musiał zaczem przystała na wzięcie napowrót plenipotencyi, poszedł z nią nawet do pana Gruillemin’a, żeby taką samą jak była poprzednia, na jej imię sporządził.
— Ja to pojmuję, rzekł notaryusz; człowiek nauce poświęcony nie może się kłopotać drobnymi szczegółami codziennego życia.
Ta wyrozumiała uwaga ulżyła Karolowi, nadając słabości jego pozór wyższego zajęcia.
Co to było uciechy w następny czwartek, w hotelu Bulońskim, z Leonem! Emma śmiała się, płakała, śpiewała, tańczyła, kazała przynieść sorbetów, chciała palić papierosy, wydała mu się szaloną, ale zachwycającą, przepyszną!
Nie wiedział jaka reakcya w całej jej istności popychała ją do gwałtowniejszego rzucania się we wszystkie rozkosze życia. Stawała się drażliwą, łakomą, lubieżną; przechadzała się z nim po ulicach, z głową podniesioną, nie lękając się już skompromitowania, jak mówiła. Czasem jednak dreszcz ją przejmował na myśl spotkania Rudolfa, bo jej się zdawało, chociaż byli na zawsze rozłączeni, że niezupełnie była z pod jego zależności wyzwoloną.
Jednego czwartku nie powróciła do Yonville. Karol głowę tracił, a mała Berta, nie chcąc iść spać bez mamy, szlochała jakby jej piersi pęknąć miały. Justyn wyszedł na drogę. Pan Homais nawet opuścił swoją aptekę.
Nakoniec, o jedenastej godzinie Karol nie mogąc już wytrzymać, zaprzągł do swej karyolki, wskoczył w nią, zaciął konia, i około drugiej po północy stanął pod Czerwonym Krzyżem. Nie było jej tam; Pomyślał że może dependent wiedział co o niej; lecz gdzie go szukać? Na szczęście przypomniał sobie Karol adres jego pryncypała. Pobiegł tam, nie tracąc czasu.
Zaczynało dnieć. Rozpoznał szyld notaryusza nad drzwiami; zastukał. Ktoś dał mu żądane objaśnienie przez drzwi zamknięte, dodając porządną porcyę obelg przeciwko tym, którzy ludzi o tej godzinie budzili.
W domu gdzie mieszkał dependent nie było ani dzwonka, ani młotka, ani stróża. Karol pięścią, zaczął walić we drzwi. Nadchodził policyant, zląkł się go i odszedł.
— Waryat ze mnie, powiedział sam do siebie; zapewne państwo Lormeaux zatrzymali ją na obiad.
Wtem przypomniał sobie, że rodzina Lormeaux nie mieszkała już w Rouen.
— Może została u chorej pani Dubreuil? Ależ pani Dubreuil od dziesięciu miesięcy już nie żyje!... Gdzież ona może być?
Nowa myśl przyszła mu do głowy. Zażądał w kawiarni kalendarzyka adresowego, i poszukał nazwiska panny Lempereur, która mieszkała przy ulicy Renelle-des-Maroquiniers, Nr. 74.
Gdy wchodził na tę ulicę, Emma ukazała się właśnie na przeciwnym jej końcu; rzucił się ku niej wołając:
— Co cię wczoraj wstrzymało?
— Byłam słaba.
— Co ci było?.. gdzie?.. jak?...
Przesunęła rękę po czole i odpowiedziała:
— U panny Lempereur.
Domyślałem się tego! Właśnie do niej szedłem.
— O! nie byłoby po co, rzekła Emma. Panna Lempereur tylko co wyszła; lecz na przyszłość bądź o mnie spokojny. Nie jestem swobodną, pojmujesz to, jeżeli najmniejsze spóźnienie takiej cię trwogi nabawia.
Był to rodzaj pozwolenia jakie sobie wzięła, żeby nie być krępowaną w swoich wycieczkach. To też do woli zeń korzystała. Skoro jej przyszła ochota zobaczyć Leona, wyjeżdżała pod jakimbądź pozorem, a ponieważ jej tego dnia nie oczekiwał, szła po niego do kancelaryi.
Pierwsze kilka razy wielkiem to dla niego było uszczęśliwieniem, lecz później nie ukrywał przed nią prawdy: to jest że pryncypał jego bardzo był markotny na te jego wydalania.
— Ach! co tam! chodź tylko! mówiła.
I Leon wymykał się z kancelaryi.
Wymagała aby się ubierał całkiem czarno, i zapuścił sobie bródkę hiszpańską, żeby być podobnym do portretów Ludwika XIII. Zapragnęła poznać jego mieszkanie: znalazła je nędznem; zawstydził się, lecz ona nie zważała na to; radziła mu, żeby sobie kupił firanki takie jak jej, a gdy się tłómaczył wydatkiem:
— Cóż to? żal ci pieniędzy! rzekła śmiejąc się.
Leon musiał jej za każdem widzeniem opowiadać wszystko co robił od czasu ostatniej schadzki. Żądała od niego wierszy, wierszy dla niej napisanych, miłosnego sonetu na jej cześć; lecz on nigdy drugiego rymu znaleźć nie mógł, i nakoniec przepisał sonet z imionnika.
Uczynił to nie tyle przez próżność, jak raczej w chęci przypodobania się Emmie. Nie roztrząsał jej pomysłów; przyjmował wszystkie jej upodobania; stawał się bardziej jej kochanką niżeli ona była jego. Bo też ona umiała znajdować wyrazy niewysłowionej tkliwości, którym towarzyszyły pocałunki porywające duszę jego. Gdzież się nauczyła tego zepsucia prawie niepochwyconego, tak było głębokiem i skrytem?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.