Pani Bovary/Część pierwsza/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Nieraz po wyjściu Karola dobywała z szafy, z pomiędzy bielizny gdzie ją ukrywała, ową cygarnicę zielonym jedwabiem haftowaną.
Oglądała ją, otwierała, napawała się nawet wonią jej, tytoniu pomieszanego z werweną. Czyją mogła być własnością?.. Wicehrabiego. Był to może podarunek od kochanki. Haft ten robiony był może w jakich palisandrowych krosienkach, wykwintnym sprzęciku starannie przed oczyma wszystkich ukrywanym, nad którym przez wiele godzin pochylały się miękkie sploty pięknej pracownicy. Tchnienie miłości powiało przez oczka kanwy; każdy wyszyty ścieg utrwalił tam jaką nadzieję lub wspomnienie, a wszystkie te pokrzyżowane nitki jedwabiu były tylko jednolitym wątkiem tej samej cichej namiętności. A potém wicehrabia jednego pięknego poranku zabrał go z sobą. O czem też rozmawiali, podczas gdy siedział przy marmurowym kominku, pośród wazonów z kwiatami i zegarów à la Pompadour?.. Ona była w Tostes. On był teraz tam... w Paryżu!.. Jak-że wyglądał ten Paryż? Co za nazwa czarowna! Powtarzała ją półgłosem, dla własnej przyjemności; dźwięczała jej w uszach jak dzwon katedralny, migotała jej przed oczyma nawet na słoikach pomady.
W nocy, kiedy handlarze ryb przejeżdżali w swoich wózkach pod jej oknami śpiewając Marjolanę, budziła się ze snu, a słuchając turkotu okutych żelazem kół, który przytłumiał się gdy zjeżdżano z bitego gościńca, mówiła sama do siebie: — Jutro tam będę!
I myślą w ślad za nim dążyła, przez góry i doliny, przez wsie i miasta, przy migotliwem świetle gwiazd na niebie błyszczących, a zawsze u niepewnego celu tej urojonej wędrówki znajdowało się jakieś niewyraźne miejsce, gdzie, kończyło się jej marzenie.
Kupiła sobie plan Paryża i wodząc palcem po karcie, odbywała wycieczki po stolicy. Szła na bulwary, zatrzymując się na każdym rogu, pomiędzy ulicami, przed białemi kwadracikami przedstawiającemi domy. Znużywszy wreszcie oczy, przymykała powieki i widziała płomyki gazowe wijące się pośród ciemności i stopnie karet; spadające z łoskotem pod kolumnadami teatrów.
Zaprenumerowała kobiecy dziennik la Corbeille i le Sylphe des Salons. Pochłaniała, bez opuszczenia najdrobniejszego szczegółu wszystkie sprawozdania z pierwszych przedstawień, wyścigów i balów, zajmowała się występami śpiewaczek, otwarciem nowego magazynu. Wiedziała o modach paryzkich, znała adresy najlepszych krawców i modniarek, dnie opery i wyścigów. Studyowała, w Eugeniuszu Sue opisy umeblowania salonów; czytała Balzaka i Jerzego Sand, szukając tam zaspokojenia osobistych pragnień. Do stołu nawet przynosiła książkę, której przewracała kartki podczas gdy Karol rozmawiał jedząc. Wspomnienie wicehrabiego nie odstępowało jej przy czytaniu. Szukała zbliżenia pomiędzy nim a urojonymi bohaterami. Powoli jednakże, koło którego był środkiem, rozszerzać się zaczęło i promienna aureola jego oddalając się od jego twarzy oświeciła inne jeszcze postacie.
Paryż, bardziej tajemniczy od samego oceanu, migotał przed oczyma Emmy w złocistej atmosferze. Życie wszakże, które się roiło w tem mrowisku, dzieliło się na części, rozklasyfikowane było na osobne obrazy. Emma z pomiędzy nich widziała tylko dwa lub trzy, które jej zasłaniały wszystkie inne i same w sobie całą dla niej ludzkość przedstawiały. Świat ambasadorów stąpał po lśniących posadzkach, w salonach wyłożonych zwierciadłami, w około stołów owalnych przykrytych aksamitnemi kapami ze złotemi frendzlami. Były tam suknie z długiemi trenami, wielkie tajemnice, srogie niepokoje ukryte pod maską udanej wesołości. Dalej następowało społeczeństwo księżnych i hrabin; twarze tam były blade; wstawano o czwartej po południu; kobiety biedne anioły! — nosiły spódniczki oszywane brabanckiemi koronkami, a mężczyźni, geniusze stłumione błahostkami, zajeżdżali konie dla przyjemności, przepędzali lato w Badenie a ku czterdziestce żenili się wreszcie z bogatemi dziedziczkami. W bocznych pokoikach restauracyi gdzie się ucztuje po północy, weselił się przy świetle świec woskowych pstrokaty tłum artystów, literatów i aktorek. Ci ludzie byli hojni jak królowie, pełni żądz idealnych i fantastycznych upojeń. Było to istnienie od wszystkich innych odmienne, zawieszone pomiędzy niebem a ziemią, burzliwe i zachwycające, cóś prawdziwie szczytnego. Reszta świata nie miała oznaczonego miejsca, jak gdyby wcale nie istniała. Zresztą myśl Emmy odwracała się od tego co jej było najbliższem. Wszystko to, co ją otaczało bezpośrednio, nudna wieś, ograniczone drobne mieszczaństwo, mierność wydawało jej się wyjątkiem na świecie, szczególnym wypadkiem, w który zaplątaną została, podczas gdy po za tem rozciągał się w nieskończoność kraj szczęśliwości i uczuć namiętnych. W nieokreślonej żądzy swej nie złączała materyalnych rozkoszy zbytku od zadowolenia serca, wykwintu przyzwyczajeń od delikatności uczuć. Czyliż miłość, podobnie jak egzotyczne rośliny, nie potrzebowała gruntu stosownie przygotowanego i odpowiedniej temperatury? Westchnienia przy świetle księżyca, długie uściski, łzy spływające na dłonie splecione, wszystkie gorączki zmysłów i omdlewające czułości, nieodłącznemi być musiały od balkonów wielkich zamków bogaczy, od buduaru o niebieskich jedwabnych firankach, wysłanego miękkim kobiercem, ozdobionego koszykami pełnymi kwiatów, z łożem na estradzie wzniesionem, ani od połysku drogich kamieni i galonów liberyi.
Posługacz pocztowy, który każdego rana przychodził obrządzić klaczkę, szedł przez korytarz niosąc w ręku grube saboty; miał na sobie podartą bluzę i brudne skarpetki na nogach. Na takim to groomie trzeba było poprzestać! Zrobiwszy to co do niego należało, więcej nie przychodził gdyż Karol powróciwszy ze swego objazdu sam prowadził konia do stajni, zdejmował siodło i zakładał uździennicę, podczas gdy sługa przynosiła pęk słomy i wrzucała, go jak mogła do żłobu.
Na miejsce Nastusi, która odjechała wreszcie z Tostes wylewając potoki łez, Emma przyjęła do służby młodą czternastoletnią dziewczynę, sierotę, miłej powierzchowności. Zabroniła jej nosić bawełniane czepeczki, nauczyła ją przemawiać w trzeciej osobie, podawać szklankę na talerzu, zastukać do drzwi przed wejściem do pokoju, krochmalić, prasować, słowem kształciła ją na porządną pokojówkę. Dziewczyna była posłuszną z obawy aby nie zostać odprawioną; a ponieważ pani miała zwyczaj klucz od kredensu zostawiać w zamku, Felicya co wieczór robiła sobie mały zapas cukru, który chrupała położywszy się do łóżka, po pacierzu.
Po południu szła czasem naprzeciwko, na gawędkę z pocztylionami, podczas gdy pani siedziała u siebie na górze.
Emma nosiła szlafroczek z otwartym przodem, który odsłaniał fałdowaną szmizetkę na trzy złote guziki zapiętą. Przepasywała się grubym sznurem z dużymi kwastami, a w granatowych pantofelków miała wielkie kokardy z szerokich wstążek. Kupiła sobie presse-papier, papieru listowego, piór stalowych i kopert, chociaż nie miała do kogo listów pisywać; okurzała swoje pułeczki, przeglądała się w lustrze, brała książkę w rękę i przeczytawszy kilka wierszy kładła ją na kolanach. Byłaby chciała podróżować lub powrócić do swego klasztoru. Pragnęła zarazem umrzeć i mieszkać w Paryżu.
Karol tymczasem po deszczu i śniegu przebiegał okoliczne drogi i manowce. Jadał jajecznicę na stołach folwarcznych, krew puszczał chorym, słuchał rzęrzenia konających, widział nie mało brudnej bielizny i nie mało rzeczy odrażających; lecz za to wieczorem znajdował w domu ogień płonący na kominku, stół zastawiony, miękki fotel i żonkę wyświeżoną, śliczną i pachnącą, tak że niewiadomo było zkąd woń ta pochodziła, czy nie ona samą użyczała jej bieliźnie.
Zachwycała go tysiącem miłych drobnostek: to profitkami do lichtarzy zręcznie zrobionemi z kolorowego papieru, to falbaną przyszytą do sukni, lub szczególną nazwą nadaną bardzo zwyczajnej potrawie zepsutej przez sługę, którą jednak Karol zjadał ze smakiem co do odrobiny. Zobaczyła w Rouen panie mające breloki u zegarków; zaraz sobie kupiła breloki. Zachciało jej się na kominek dwóch wazonów ze szkła niebieskiego, a wkrótce potem neseserki z kości słoniowej, ze złotym naparstkiem. Im mniej pojmował Karol te wykwinty, tem większy nań urok wywierały. Łechtały przyjemnie jego zmysły i dodawały powabu jego domowemu ognisku. Był to niby złoty piasek, którym wysypaną była ścieżka jego życia.
Był zdrów, dobrze wyglądał; opinia jego była ustaloną. Wieśniacy kochali go za to że nie był dumnym. Pieścił dzieci, nie wchodził nigdy do karczmy, zresztą, wzbudzał zaufanie swoją moralnością. Szczególnie był szczęśliwym w leczeniu katarów i chorób piersiowych. W obawie żeby nie zabijać swoich chorych, Karol w istocie zalecał tylko uspakajające środki, niekiedy emetyk, kąpiel na nogi lub pijawki. Nie żeby go chirurgia przestraszała; puszczał ludziom krew obficie, jak koniom, a do wyrywania zębów miał żelazną rękę.
Wreszcie, żeby w tyle nie pozostać, zaprenumerował Ul medyczny, nowy dziennik, którego mu prospekt przysłano. Czytywał go trochę po obiedzie; lecz ciepło w pokoju, łącznie z procesem trawienia, sprawiało, że po upływie pięciu minut zasypiał, z brodą opartą na dłoniach i włosami rozrzuconemi jak grzywa po stole. Emma spoglądała na niego wzruszając ramionami. Czemuż nie miała za męża jednego z tych zawziętych pracowników, którzy noce nad księgami spędzają i na starość, kiedy przychodzi pora reumatyzmów, przypinają sobie na czarnym źle skrojonym fraku krzyżyk świecący! Byłaby chciała żeby to nazwisko Bovary, które nosiła, zasłynęło, żeby jaśniało na wystawach księgarskich, żeby je powtarzały dzienniki, żeby je cała Francya znała. Lecz Karol niemiał wcale ambicyi! Doktór z Yvetot, z którym odbywał konsultacyę ostatniemi czasy, upokorzył go trochę, przy łożu chorego, w obec zgromadzonej rodziny. Gdy jej Karol opowiedział wieczorem tę przygodę, Emma uniosła się gniewem przeciwko niegrzecznemu koledze. Karol się rozrzewnił. Pocałował ją w czoło ze łzą w oku. Lecz ona była przejęta wstydem i oburzeniem; miała ochotę go wybić i poszła otworzyć okno, żeby ochłonąć odetchnąwszy świeżem powietrzem wieczoru.
— Co za niedołęga! co za niedołęga! powtarzała pół głosem, zagryzając usta.
Więcej jeszcze dawał jej powodów do rozdrażnienia. Z wiekiem nabierał prostackich nawyknień; przy stole, krajał korki od wypróżnionych butelek; po jedzeniu oblizywał sobie usta, przełykając zupę wydawał gardłem rodzaj gdakania, a ponieważ tyć zaczynał, oczy jego, z natury małe, zdawały się uciekać ku skroniom przed wydętością policzków.
Niekiedy Emma chowała mu pod kamizelkę czerwony brzeg jego trykotów, poprawiała mu krawat, lub odrzucała precz zniszczone rękawiczki, które chciał wciągać na ręce, lecz nie czyniła tego wszystkiego dla niego jak sobie wyobrażał; czyniła to dla siebie samej, z nerwowego rozdrażnienia. Czasem także mówiła mu o tem co czytała, opowiadała mu ustępy z romansów, szczegóły o nowej sztuce, skandalik wielkoświatowy w felietonie ogłoszony, bo wreszcie Karol był kimś, uchem zawsze otwartem, pochwałą zawsze gotową. Przecie i charciczce swojej robiła zwierzenia! Byłaby je robiła kłodom drzewa na kominie leżącym i zegarowi ściennemu.
W głębi serca jednak zawsze oczekiwała na jakiś wypadek. Tak jak to czynią żeglarze w niebezpieczeństwie, wodziła zrozpaczonym wzrokiem po pustyni obszaru samotnego życia swego, upatrując jakiego żagla: na mglistym horyzoncie. Nie wiedziała jaki będzie ten wypadek, jaki wiatr go do niej przyniesie, do jakiego ją portu popchnie, czy będzie szalupą czy okrętem trzymasztowym, czy ładunek jego składać się będzie z trosk czy ze szczęśliwości. Każdego rana budziła się z nadzieją, że ten wypadek nastąpi i przez cały dzień przysłuchiwała się wszystkim odgłosom, zrywała się z miejsca, dziwiła się że nie przychodził, a gdy słońce zaszło, z każdym dniem smutniejsza, pragnęła żeby już było jutro.
Nadeszła wiosna. Pierwsze ciepła sprowadziły jej duszność w piersiach.
Od początku lipca liczyła na palcach ile jeszcze tygodni pozostawało do października, myśląc, że może margrabia d’Audervillers da znowu bal w Vaubeyssard. Lecz cały wrzesień upłynął bez żadnego listu ani wizyty.
Po tym zawodzie serce Emmy znowu pustka zaległa i rozpoczął się dla niej szereg dni jednostajnych i bezbarwnych.
Miały więc teraz tak po sobie następować, jedne do drugich podobne, niezliczone i nic z sobą nowego nie przynoszące! Inni, jakkolwiek może nudne prowadzili życie, mogli przynajmniej spodziewać się jakiego wypadku. Nagła przygoda sprowadzała czasem nieskończone koleje i zupełną zmianę położenia. Ale dla niej, nic! Bóg tak chciał. Przyszłość jej podobną była do ciemnego korytarza, z zamkniętemi na końcu drzwiami.
Zarzuciła muzykę. Dla kogo miała grać? kto jej słuchał? Ponieważ nigdy nie zasiądzie w sali koncertowej do fortepianu Erarda, w sukni aksamitnej z krótkimi rękawami i nie będzie nigdy słyszała, przebiegając palcami po klawiszach z kości słoniowej, pochlebnego szmeru pochwał, nie warto było męczyć się egzercytowaniem. Nie tykała również ołówków ani igły. Na co się to, zdało? Szycie ją drażniło.
— Wszystko już czytałam, mówiła sobie.
I siedziała całemi godzinami grzejąc w ogniu szczypce, lub przypatrując się jak deszcz padał.
Jakże smutną się czuła w dnie świąteczne, kiedy dzwoniono na nieszpory! Słuchała w błędnem osłupieniu pojedynczych dźwięków pękniętego dzwonu. Czasem kot łażąc po dachu, wygrzewał w bladych promieniach jesiennego słońca swój grzbiet zaokrąglony. Wiatr pędził na drodze tumany białego pyłu. Niekiedy pies zawył z daleka, a dzwon w równych odstępach dzwięczał jednostajnie i żałośnie.
Ludzie zaczynali wychodzić z kościoła. Kobiety w wyczernionych sabotach, wieśniacy w nowych kapotach, dzieci biegnące naprzód z gołemi głowami, wszystko to powracało do domu. A kilku mężczyzn pozostawało aż do zmierzchu przed drzwiami gospody, grając w korki.
Zima była mroźna. Co rano szyby pokryte były szronem, a blade światło jakie przepuszczały niby szkło matowe przez cały dzień czasem jednostajnem pozostawało. O czwartej godzinie po południu trzeba już było lampy zapalać.
W dnie pogodne Emma schodziła do ogródka. Zmarznięta rosa pozostawiała na kapuścianych liściach srebrne gipiury połączone długiemi białemi nitkami. Nie słychać było świergotu ptasząt, wszystko zdawało się uśpione, szpaler okryty był słomą, a winne krzaki wyglądały jak ogromny wąż wtulony pod daszkiem muru, gdzie się roiły brzydkie stonogi. Pod jedlinką przy płocie, zakonnik w trójgraniastym kapeluszu nad brewiarzem, stracił prawą nogę, a gips popękany od mrozu porobił mu białe trędy po twarzy.
Powracała potem na górę, zamykała drzwi, rozniecała ogień na kominku, a ogarnięta denerwującem ciepłem, czuła nudę, która ją coraz cięższem przygniatała brzemieniem. Miała nieraz ochotę iść na gawędkę do służącej, lecz wstyd ją wstrzymywał.
Każdego wieczoru, o jednej godzinie, nauczyciel szkółki miejscowej otwierał okiennice swego domu i przechodził strażnik polowy z pałaszem na bluzie. Rano i wieczorem prowadzono konie pocztowe parami przez ulicę do sadzawki. Od czasu do czasu dawał się słyszeć dzwonek u drzwi której karczmy, a podczas wiatru słyszano nawet skrzyp metalowych miseczek służących za szyld perukarzowi, które się obracały na swoich żelaznych pręcikach. Wystawę sklepu tego stanowiła stara rycina mód przyklejona do szyby i woskowe popiersie kobiety z żółtymi włosami. Perukarz także ubolewał nad chybionem powołaniem swojem, nad zmarnowaną przyszłością, i marząc o pięknym sklepie w jakiem wielkiem mieście, np. w Rouen, blizko portu i teatru, spędzał całe dnie na przechadzaniu się ustawicznem od merostwa aż do kościoła, w oczekiwaniu gości. Ilekroć pani Bovary podnosiła oczy, widziała go zawsze przed sobą, jak wartę na stanowisku, w greckiej czapeczce na głowie i nankinowej kurtce.
Czasem po południu ukazywała się za szybami sali głowa mężczyzny ogorzałej cery, z czarnymi faworytami, której stereotypowy uśmiech odkrywał dwa rzędy białych zębów. Zaczynała się zaraz nuta walca i w malutkim saloniku tancerze wielkości małego palca, kobiety w różowych zawojach, tyrolczycy w swoich narodowych strojach, małpy w czarnych frakach, panowie w krótkich spodniach, kręcili się pomiędzy fotelami, kanapami, konsolami, odbijając się w lusterkach oblepionych na rogach złotą bordiurką. Kataryniarz obracał korbą, oglądając się na prawo i na lewo po wszystkich oknach. Od czasu do czasu splunąwszy na bok podpierał kolanem swój instrument, którego twarda szelka ramię mu ugniatała, a muzyka, już to smętna i rozwlekła, już to żywa i wesoła, wychodziła z pudła przedzierając się przez różową kitajkową firankę, przytrzymaną szponami mosiężnemi. Były to melodye grywane po teatrach, śpiewane w salonach, po których tańczono przy jarzącem świetle żyrandoli, a które przychodziły do uszu Emmy jak echa światowe. Nieskończone sarabandy rozwijały się w jej głowie i podobnie jak bajadera po kwiatach kobierca, tak myśl jej bujając na skrzydłach melodyi, przeskakiwała z jednego marzenia w drugie, z jednego smutku w drugi. Kataryniarz zebrawszy datki w skórzaną czapeczkę, okrywał swój instrument starą wełnianą derką, zawieszał go na plecach i ciężkim krokiem odchodził. Emma ścigała go wzrokiem.
Lecz najnieznośniejszemi dla niej były godziny obiadowe, spędzane w małej salce na dole z dymiącym piecem, skrzypiącemi drzwiami, wilgocią na ścianach i podłodze; zdawało jej się, że ma przed sobą na talerzu podaną całą gorycz swego istnienia i wraz z parą rosołu podnosiły się z głębi jej duszy mdlące jakieś wyziewy. Karol jadł powoli; czekając aż skończy, gryzła orzechy, lub wsparta na łokciu rysowała końcem noża na ceracie.
Zaniedbała teraz zupełnie swoje gospodarstwo, a starsza pani Bovary, przyjechawszy na część wielkiego postu do Tostes, bardzo się tą zmianą zadziwiła. W samej rzeczy, Emma, niegdyś tak staranna i wykwintna, zostawała nieraz całe dnie nieubrana, nosiła szare bawełniane pończochy, paliła świece łojowe. Powtarzała że trzeba oszczędzać, ponieważ nie byli bogaci, dodając że jest bardzo zadowoloną, bardzo szczęśliwą, że Tostes bardzo jej się podoba i tysiączne inne rzeczy, któremi zamykała usta teściowej. Zresztą, Emma wcale się już niezdawała gotową słuchania rad mężowskiej matki; raz nawet, gdy pani Bovary zaczęła dowodzić że obowiązkiem państwa jest czuwać nad religią swoich domowników, odpowiedziała jej tak gniewnem spojrzeniem i tak oschłym uśmiechem, że zacna starowina więcej już tego przedmiotu nie poruszyła.
Emma stawała się kapryśną i wymagającą. Kazała sobie robić osobne potrawy, których potem w usta nie brała; jednego dnia piła samo tylko mleko, drugiego po kilkanaście filiżanek herbaty. Czasem nie chciała wcale wychodzić; dostawszy potem duszności, otwierała wszystkie okna i ubierała się letnio. Łajała bez słusznego powodu sługę, a potem dawała jej podarunki lub pozwalała jej iść do sąsiadek, tak jak czasem oddawała wszystkie drobne z woreczka ubogim, chociaż wcale nie była bardzo czułą, ani łatwo przystępną wzruszeniom drugich, jak większa część osób wiejskiego pochodzenia, które zachowują w duszy odrobinę szorstkości rąk ojcowskich.
Ku końcowi lutego, ojciec Rouault na pamiątkę swego wyzdrowienia sam przywiózł zięciowi tucznego indyka i trzy dni zabawił w Tostes. Ponieważ Karol musiał objeżdżać swoich chorych, Emma dotrzymywała ojcu towarzystwa. Palił fajkę w jej pokoju, pluł w ogień, rozprawiał o gospodarstwie, o krowach, cielętach, drobiu i radzie gminnej, tak że kiedy wreszcie odjechał, zamknęła za nim drzwi z uczuciem zadowolenia, któremu się sama dziwiła. Zresztą, nie ukrywała swej pogardy dla nikogo ani dla niczego i czasem pozwalała sobie wyrażać osobliwsze zdania, ganiła to co wszyscy chwalili, a pochwalała rzeczy przewrotne i niemoralne: co słuchając mąż wielkie oczy otwierał.
Czy ta nędza wiecznie trwać miała? czy nie było już dla niej żadnego wyjścia? A przecież, nie gorszą była od tych wszystkich, które żyły szczęśliwe! Widziała w la Vaubeyssard księżne, które mogły jej pozazdrościć kibici i nie odznaczały się wcale wytwornem obejściem i zżymała się na niesprawiedliwość Boga; opierała głowę o ścianę i płakała rzewnie; zazdrościła życia burzliwego; nocy balowych, tajemniczych i zakazanych rozkoszy ze wszystkiemi upojeniami jakich nie znała, a jakie one dawać musiały.
Pobladła i cierpiała na bicie serca. Karol przepisał jej waleryanę i kamforowe kąpiele. Wszystko co jej radzono, draźniło ją bardziej jeszcze.
Bywały dnie w których rozprawiała z gorączkową gadatliwością; po tych wybuchach wpadała nagle w stan odrętwienia, podczas którego ani mówiła ani się poruszała. Orzeźwiało ją wtenczas tylko oblewanie ramion kolońską wodą.
Ponieważ ciągle wyrzekała na Tostes, Karol wyobraził sobie, że przyczyna jej choroby leżała zapewne w jakim wpływie miejscowym i uczepiwszy się tej myśli, zajął się na seryo przeniesieniem w inną okolicę.
W tym czasie Emma zaczęła pić ocet, żeby schudnąć, dostała suchego kaszlu i straciła zupełnie apetyt.
Przykro było Karolowi opuszczać Tostes po czteroletnim pobycie, właśnie w chwili kiedy już sobie wyrobił stanowisko. Jeżeli jednakże tak być musiało! Zawiózł żonę do Rouen, do swego dawnego profesora. Była to choroba nerwowa: zmiana powietrza najlepszem na to lekarstwem.
Zasięgając tu i owdzie wiadomości, Karol dowiedział się że w okręgu Neufchatelskim znajdowało się spore miasteczko zwane Yonville-I’Abbaye, z którego lekarz, polski emigrant, wyniósł się zeszłego tygodnia. Napisał zaraz do miejscowego aptekarza z zapytaniem jaka była cyfra ludności miasteczka, jak daleko mieszkał najbliższy kolega, ile miał rocznego dochodu poprzedni lekarz, etc., a po odebraniu zadawalniających odpowiedzi, postanowił przenieść się tam na wiosnę, jeżeliby się stan zdrowia Emmy nie poprawił.
Pewnego dnia porządkując w szufladzie w przewidywaniu blizkiego wyjazdu, młoda kobieta pokłuła sobie palce o cóś ostrego. Był to drucik od jej ślubnego bukietu. Pączki pomarańczowego kwiatu żółte były od kurzu, a wstążeczki atłasowe srebrem przetykane, powystrzępiały się na brzegach. Rzuciła go w ogień. Zajął się płomieniem prędzej od suchej słomy. Niebawem wyglądał jak czerwony krzaczek na popiele, trawiący się powoli. Patrzyła na to zniszczenie. Kuleczki tekturowe pękały, druciki się skręcały, szych topniał, a papierowe listki, zwęglone, zakołysawszy się po nad płomieniem jak czarne motylki, uleciały w górę przez komin.
Kiedy wyjechali w miesiącu marcu z Tostes, pani Bovary była przy nadziei.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.