Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strument, którego twarda szelka ramię mu ugniatała, a muzyka, już to smętna i rozwlekła, już to żywa i wesoła, wychodziła z pudła przedzierając się przez różową kitajkową firankę, przytrzymaną szponami mosiężnemi. Były to melodye grywane po teatrach, śpiewane w salonach, po których tańczono przy jarzącem świetle żyrandoli, a które przychodziły do uszu Emmy jak echa światowe. Nieskończone sarabandy rozwijały się w jej głowie i podobnie jak bajadera po kwiatach kobierca, tak myśl jej bujając na skrzydłach melodyi, przeskakiwała z jednego marzenia w drugie, z jednego smutku w drugi. Kataryniarz zebrawszy datki w skórzaną czapeczkę, okrywał swój instrument starą wełnianą derką, zawieszał go na plecach i ciężkim krokiem odchodził. Emma ścigała go wzrokiem.
Lecz najnieznośniejszemi dla niej były godziny obiadowe, spędzane w małej salce na dole z dymiącym piecem, skrzypiącemi drzwiami, wilgocią na ścianach i podłodze; zdawało jej się, że ma przed sobą na talerzu podaną całą gorycz swego istnienia i wraz z parą rosołu podnosiły się z głębi jej duszy mdlące jakieś wyziewy. Karol jadł powoli; czekając aż skończy, gryzła orzechy, lub