Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/30 Sierpnia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

30. Sierpnia t. r.

Teraz z zimniejszą krwią mogę myśleć o tem; wszystkie okoliczności stają mi przed oczyma wyraźniej, jaśniej. Ja sam wszystkiemu winienem, łudziłem się nadziejami, które ziścić się nie mogły. Wszak ona nigdy przyrzekać mi nie chciała, nie przyrzekła, wszak jakby przeczuwając co na nas spaść miało, smutnie patrzała w przyszłość. Ona niewinna, ja pokutuję za własne zaślepienie. Czemuż nie było uroczyście mówić z rodzicami, zapewnić ich o sobie? Byliby dla szczęścia Marji wstrzymali się z poświęceniem jej, byłbym im pomagał, byłbym oddał wszystko. Ale po cóż teraz napróżno wywoływać co się nie stało, a stać się było powinno. Szczęście mojego życia zniszczone na wieki. Każdy raz w młodych chwilach spotyka w pielgrzymce swojej ten ideał, którego obraz przyniósł z innego świata; ale raz tylko: szczęśliwy kto go pochwycić potrafił. Kto utracił, ten się z nim drugi raz nie spotka nigdy.
Idealna postać owa rozpryśnie mu się na tysiące cząstek; w każdej kobiecie upatrywać będzie coś ze swojego ideału, ale w żadnej całego. Próżna byłaby nadzieja, drugi raz nigdy już tak człowiek nie kocha; pierwsze wrażenia pękły, powtórzyć się mogą, ale będą to owe kwiaty późnej pory, co wykwitają na bocznych łodygach blade, wątłe i bez zapachu. Już mnie o tem nie myśleć. Zamknę się w sobie i pocznę życie inaczej. Surowiej teraz staje mi ono przed oczyma, walką, bojem, pochodem wojennym! Naprzód, śmiało, nie mamy nic do stracenia prócz życia; a cóż znaczy życie? Marzenie we śnie? A co śmierć? Może sen bez marzenia, może sen z marzeniem, jak Hamlet powiada. Jedno warto drugiego, ni mniej ni więcej! O! głupie życie! marne życie!
Od kilku dni przyjechał poczciwy Wrzosek. Ani matki, ani mnie zwieść nie potrafi zmyślonemi powodami podróży, widzę, że przybył umyślnie dla mnie... i dziękuję mu za to. Stary myśli, że mnie swą wesołością nadrobioną rozweseli; szamocze się też próżno dzień cały. Jak nie cenić tego złotego serca? jak jeszcze nie kochać ludzi? O! nie, nic mnie nie może wywieść z miłości ludzkości jaką mam i przekonania, że złe jest na ziemi wyjątkiem. Żaden zawód nie zrazi mnie; człowiek sam zawsze winien sobie, nie powinien ufać nadto w siebie, ani budować wiele na przyszłości. A potem? potem? Wiele wybaczyć potrzeba ludziom, bo któż nie czuje słabości swej. Wszelkie złe pochodzi ze słabości, złości nie masz w człowieku właściwie. Patrzmy także, jak ta biedna ludzkość ma być cnotliwą zawsze, zawsze szlachetną, gdy nikt nie myśli, aby ją ku temu usposabiać? Większa część braci naszej żyje nie pojmując siebie i życia.
Łzy mi w oczach stają, gdy widzę z jaką prawdziwie macierzyńską czułością stara się smutek mój rozerwać matka, jak stary pan Tadeusz czuwa nademną, jak wszyscy otaczający w milczeniu śledzą każdy mój krok, jak nawet podkomorzy i Cesia weszli do tej miłosiernej ligi. Niepodobna nie być wdzięcznym, chociaż w sercu człowiek się boleśnie uśmiecha, pytając, nie jest-li ta natrętna pociecha, co cię ogarnia zewsząd, raczej ciężarem niż ulżeniem? Napróżno starają się mnie oderwać od myśli mojej, chodzę i żyję nią i z nią. Gdybym tak przed kim wylać się potrafił, szczerze, otwarcie, całkowicie? mówią, że to ulgę przynosi?
Poczciwa Cesia wespół z matką i podkomorzym, przekonani, że jestem zawołanym myśliwcem, zapalonym Nemrodem, przygotowała mi wielką obławę w lasach swoich. Ale Wrzosek nie opuścił mnie i tu. Stanął ze swoją Lepage’ówką na sąsiedniem stanowisku i zabawiał mnie rozmową.
Dwór Stanisławowski, jego intrygi, jego życie i cały ten dramat dwubarwny, na którego obliczu połyska francuska cywilizacja uśmiechnięta, wielkiemi słowy prawiąca, grzeczna a zepsuta; w którego środku łzy i krew i przekleństwa pokoleń, cały ten dramat rozwija się w jego opowiadaniach wybornie. Czemuż nie jestem przytomniejszy, pamiętniejszy, aby to wszystko spisać. Cały czas prawił mi o balach dawanych dla księżnej kurlandskiej, o Karuzelu na pamiątkę zwycięstwa pod Wiedniem i t. d. Nareszcie, gdyśmy zeszli ze stanowiska i siadać mieli na bryczki:
— Słuchaj, panie Juljuszu — rzekł — powiedz mi, długo to tak będzie?
— Co takiego?
— A ten twój, licha wart, romansowy smutek?
— Alboż wiem?
— Bo przyznam ci się, że mi się zdaje, jakby go już dosyć było. Nie męcz przyjaciół, i co najgorsza... matki; waść nie wiesz co ona cierpi.
— Życia bym nie żałował, aby jej oszczędzić boleści; ale powiedz mi, jest-li to w mojej mocy?
— Niechybnie. Zacznij wać od udawania, przez sumienie, a przywykniesz do swego położenia i nie będziesz się objawiał ze smutkiem. Wiesz co ci jeszcze powiem, gdybym był w twojem położeniu, umyślnie bym grał wesołość, aby swego smutku na ludzkie wejrzenia nie podawać.
Mówił jeszcze długo w tym sposobie; uważałem, że się nie spodziewał, aby smutek mój miał trwać tak długo. Myślał, że jak pospolicie młodzi, w pierwszej chwili będę sobie życie odbierał, a trzeciego dnia się zakocham! Ale mi szczęściem nigdy na myśl nie przyszło odebranie sobie życia. Nie mamyż jeszcze w niem tylu ciekawych do uczynienia na sobie doświadczeń, tylu z niego użytków? Jeśli nie jest złem, to zawsze głupstwem lub szałem jest samobójstwo. Mój smutek cichy jest głęboki, ale nie skończy się tak prędko.
Chcąc biedną matkę moją pocieszyć, grałem, wedle rady pana Wrzoska, swobodniejszą myśl, bo wesołości nie mogłem. Mówiłem wiele, udawałem, żem zapomniał o wszystkiem, rozsnuwałem dalekie projekta?
Widziałem radość na twarzy starego przyjaciela i wejrzenia, jakie rzucał na moją matkę. Po objedzie znalazł się otwarty fortepjan; usiadłem grać; ale ledwiem dotknął klawiszów, ten dźwięk tyle mi przypomniał niepowrotnego, nieodzyskanego, utraconego na zawsze, żem uciec musiał do ogrodu, bo zdaje mi się, żem płakał.
Nie chcę, wyrzekam się muzyki! To także marzenie podnoszące człowieka, egzaltujące go, marzenie miłosne; a ja jużem się ich wyrzekł... Żegnam cię mój serdeczny Beethovenie! Chciałem malować, i na pędzlu znalazł się obrazek, co mi przypomniał przeszłość, rzucam więc pędzle na zawsze. Są inne przedmioty surowsze, wzniosłe, a nic prawie z pospolitem życiem do czynienia nie mające, którym się oddać mogę. Nieraz zapewne zechce mi się jeszcze dotknąć klawiszów, porwać za ołówek; ale mam wolę, i wolą rozumną pokonam pragnienie nałogowe.
Przeznaczeniem człowieka nie jest szczęście, ale spełnienie powinności, ale wzniesienie się moralne bojem, walką, cierpieniem, bodaj męką całego życia. Dziękuję ci Boże, żeś mi to na wstępie młodości, srogiem, ale potrzebnem razem przypomniał!
— Dzięki ci Boże! a! ale ciężka to próba i sroga boleść... i całej potęgi wiary potrzeba, żeby wyrzec chrześcjańskie: stań się wola Twoja!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.