Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/1 Września

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

1. Września.

Powracamy razem z panem Wrzoskiem do Wilna za dni kilka; nie chciałbym, nie życzyłbym znowu zobaczyć tych miejsc, ale potrzeba, muszę i uczynię jak powinienem. Przeboleję, cóż z tego? Boleść jeśli nie zabija, to podnosi człowieka. Witaj mi bodźcu wielkich czynów, podnieto myśli genjalnych, witaj mi boleści, którą sam Bóg Chrystus znieść się nie wahał i uświęcił. A cóż te mizerne cierpienia nasze, przy niezmierzonych mękach Zbawiciela? Godziż się jedne przy drugich wspominać?
Wracamy więc do Wilna, kończę nauki, aby się potem poświęcić cały użytecznemu zawodowi jakiemu. Dotąd studjowałem filozofję i literaturę, ale tego mi teraz za mało; będę się uczył czego innego, inaczej. Przez filozoficzne i literackie prace mało u nas użytecznym być można jeszcze; one mają przystęp tylko do wybranych, do niewielu.
Kilka dni ostatnich muszę poświęcić odwiedzinom, pożegnaniom. Dziś byliśmy u podkomorzego, który mnie czule ściskał. — Jedź, jedź, a powracaj nam co prędzej — rzekł — bo tęskno tu bez ciebie i matce i przyjaciołom. — Cesia przeprowadzała ulicą... mówiliśmy z nią o mojej matce, o jej ojcu.
— Pod twoją opieką zostawiam matkę moją — rzekłem — nie zapominaj o niej proszę, przynajmniej póki tu będziesz blisko; bo wiem pewnie, że nie długo ktoś nam ciebie pochwyci. Nim powrócę, zmienisz zapewne i stan i nazwisko.
— Żartujesz Julku — odpowiedziała — zastaniesz mnie trochę starszą, ale zresztą taką jakąś zostawił. Nie pójdę za mąż tak prędko. Po co się mam spieszyć? Nie bój się o mamę, ja ją tak kocham, będę z nią często.
Gdyśmy się rozstawali, pocałowała mnie w czoło tym pocałunkiem czułym a czystym, co po sobie gorącego nie zostawuje śladu. A jednak tęskno mi było po rozstaniu; dziwne serce ludzkie, tak łatwo lgnie do wszystkich? Biedneśmy my istoty, słabe, kruche i nigdy siebie nie pewne.
Pan Wrzosek został z podkomorzym, ja powracałem sam, konno. Śliczny był wieczór jesienny. Spotkałem znowu towarzystwo z Drzewnej, które wyścigałem już raz na gościńcu. Na ten raz mogłem mu się lepiej przypatrzeć, bośmy dłużej z sobą jechali. Ojciec, brat jeden i dwie siostry składały orszak, z którym jak pół-znajomy powitałem się. Rozmowa żywo i poufale prawie się zawiązała.
Ojciec, człowiek lat około pięćdziesięciu, olbrzym z postawy, całkiem ma minę angielskiego gentlemana; ubiorem go nawet przypomina. Ryżo-siwych włosów, ogromnych brwi nachmurzonych, rumianych policzków, z krótko podciętemi włosy i bakembardami, ubrany był w kurtkę jasną i botforty. Siedział na koniu pięknej krwi, młodym i ognistym, którego zażywał uczenie i zręcznie. Syn, wysmukły, chudy, żółty, ale także ryży, z uśmiechem na ustach głupkowatym trochę, na mierzynie kłusował. Najdziwniej wydawały się dwie siostry. Obie brunetki, czarno-okie, śmiałe, żywe; ale jedna piękna zupełnie, druga prawie brzydka. Kierowały swojemi ładnemi konikami jak amazonki prawdziwe i młodsza (ładniejsza) przesadziła w moich oczach rów, nie zadrżawszy na siodle nawet.
Po kilku ogólnikach musiałem się wymówić z podziwieniem mojem, że panie mogły znajdować przyjemność w tak niezwykłem kobietom zajęciu końmi i myśliwstwem (prowadzono za niemi charty).
Ojciec się uśmiechnął.
— Byłem dawniej wojskowym, lubię konie, polowanie; córki mi się mimowolnie do tego przyuczały. I nie myśl pan, żeby to było jedyne ich zatrudnienie! Ale na wszystko jest czas, wolę je widzieć u mego boku na koniu, niż w domu za romansem francuskim niby bardzo rozumnym, a w istocie wiatrem nadzianym! Ba! jeśli nie gorzej jeszcze.
— A cóż to złego — spytała Emilja, młodsza — że lubim konie?
— Złego? albożem powiedział. Gdyby mi się co podobnego mimowolnie i bez myśli wyśliznąć miało, najmocniej przepraszam. Uderzyć mnie tylko musiało, co nie jest wcale u nas pospolitem.
— Mnie się zdaje — dodała starsza — że koń i pies milsze mi jeszcze, dla tego właśnie. A jak to wesoło, zabawnie, słyszeć dziwne dziwy z tego powodu wymyślających ludzi, którym kobieta na koniu zdaje się czemś nakształt potworu? Co też to o nas prawić muszą w sąsiedztwie?
— Zaręczam pani — przerwałem — że w sąsiedztwie nic nie mówią. Nasza okolica milcząca i dość pusta.
— Drugi raz przecie spotykamy pana wracającego z sąsiedztwa podobno?
— Tak, od krewnych.
— Od podkomorzego?
— Tak jest. Jeździłem go pożegnać.
— Pan opuszcza te strony?
— Wracam do Wilna, do książek.
— A! — rzekł ojciec — kończyć zapewne kursa. W uniwersytecie? ślicznie!
Syn się uśmiechnął, panny także.
Jechaliśmy czas jakiś milczący. Stary przypatrywał się pilnie mojemu koniowi i mnie.
— Pomimo małej naszej znajomości — rzekł po chwilce, pozwolisz pan zrobić sobie jedną uwagę?
— Najchętniej.
— Tycze się ona konia i osiodłania pańskiego — kończył z powagą.
Syn i córki uśmiechnęli się do siebie znacząco.
— Koń nie jest utrzymany jak być powinien.
— Bardzo być może, bo ja mało się znam na tem i ludzi do tego nie mam.
— Szkoda, koń wcale nie zły; ale nogi i uszy wystrzydz i lepiej by włos utrzymywać należało, to raz; powtóre mało wyrobiony w pysku, to widać.
— Ojciec ma jeszcze na sercu, żeś go pan wyprzedził wówczas.
— Mundsztuk za ostry dla źrebca. Nie dziwuj się pan, ani mi miej za złe, że go chcę uczyć; bo to nad siły moje wstrzymać się, gdy widzę co koło konia nie wedle formy i reguł. A koń, powtarzam, wcale dobry, gdyby był w moim ręku...
W tej chwili pomknął się zając, niedaleko z kotliny i charty spuszczono ze smyczy. Mój nauczyciel kiwnął tylko głową i przesadziwszy rów sunął najpierwszy za psami. Za nim syn, za tym córki. Ja naturalnie przypatrzywszy się pogoni trochę, posunąłem powoli do domu. Szczęśliwi ludzie, których koń, pies i zając zajmować mogą tak silnie. Nie mamże słuszności utrzymywać, że świat jest niewyczerpanym skarbem? Ile tu zajęć, ile przyjemności tak rozmaitych dla wszystkich? Spojrzałem na dom, w ulicę; smutno mi się zrobiło znowu: przypomniałem, jak pełen nadziei przyjeżdżałem tutaj, jak inny całkiem powrócę do Wilna. Kilkadziesiąt dni rozdzielały dwie tak różne epoki mego życia: wiarę w szczęście, od wiary w obowiązki i świętość cierpienia. Czemużem tego nie przeczuwał, czemu nie wierzył, gdy mi przepowiadano? Zapewne dla tego, że zawsze słyszałem o rozpaczy bezrozumnej, o rozczarowaniu odejmującem wszelką poezję życia, a tych i teraz pojąć nie mogę. Wierzę jak wierzyłem w ludzi, w cnotę, ale nie wierzę w szczęście na ziemi. I lepiej: kto się niczego nie spodziewa sobie, wiele może dla drugich.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.