Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/2 Września

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

2. Września.

Im bliższy dzień wyjazdu, tem smutniejsi jesteśmy wszyscy. Matce zapewne się zdaje, żem narażony na jakieś niebezpieczeństwa, nie radaby mnie wyprawić od swego boku, narzeka na konieczność rozstania. Pan Wrzosek zamyślony chodzi, pociera siwych włosów, lub staje w zadumie przeciw okna, jak zwykł, kiedy się czem frasuje. O sobie nie ma co mówić. Podwójnie ciężko mi na sercu. Wyjeżdżać ztąd, wracać tam, jest to boleć dwa razy. Nie chciałbym narazić się na przypomnienie... a muszę.
Całe dnie pracuję nad sobą, i nieraz ze łzami w oczach, ze łzami, których się ciężko wstydzę; walczę z sobą, aby męztwo, aby odwagę wyrobić, której mi chwilami braknie. Wzywam imię obowiązku, aby mi świeciło na przyszłość, wzbudzam w sobie szlachetne popędy, rozgrzewam się myślami, gdy nie mogę sercem. Nadto świeże rany jeszcze, nadto krwawe. Nie prędko odzyskam swobodę i przytomność; szczęścia, nadziei... nigdy!
Poczciwy stary nasz przyjaciel zmaga się i wysila na dowody, że w moim wieku wszystko się odzyskuje, że jak u płazów odcięte członki, odrastają serdeczne nadzieje, utracone marzenia. Ja czuję, że to może być prawdą dla płazów, ale nie dla mnie. Nadto wiele rachowałem, nadto zabrnąłem daleko w nadziejach.
Wszystko zapewne odzyskać się może, krom raz utraconej wiary w cokolwiek. Ja nie mam już wiary w urzeczywistnienie ideałów, w możność szczęścia na ziemi.
Całkiem różne mamy pojęcia: Wrzosek pojmuje miłość czemś trywjalnem, jakimś popędem zwierzęcym, który czyni wybór, ale nigdy absolutnie nie przywiązuje się do jednej istoty; ja to uczucie wielkie z Platonem razem, anamnezą niebieskich widzeń, wcieleniem ideału piękności przyniesionego z innego świata, czemś raz tylko rozgrzać mogącem i unieść nas w obłoki. Jakże się pojąć możemy wzajemnie?
Każdy ma swój jedyny ideał, mówię z głębi serca. Dla niego wszelka piękna, dowcipna, młoda kobieta grać może ideału rolę. Myślę, że my dwa, każdy swem przekonaniem w tej mierze, malujem dwa wieki; on ubiegły, ja biegący. A u niego i u mnie wynikły one nieznacznie z całej więzi pojęć o świecie, duszy i życiu.
Kto wie zresztą; myśli on tak istotnie, czy udaje przekonanie takie, sądząc, że okazaniem jego mnie pocieszy i z ciężkiego wyprowadzi smutku?
Jutro wyjedziemy zapewne.
Dziś chodziłem z pożegnaniem do moich przyjaciół tutejszych, prostych ludzi wiejskich, strzelca, ogrodnika; do konia potem, do ogrodu, drzew i miejsc znajomych. Wiążemy się ze wszystkiem co nas otacza; a ta nieuchronna jednostajność natury jest dla nas jakby miarą, co wybitniej wskazuje nam zmiany ciągłe, jakie w nas zachodzą.
Kto wie, jak znowu te miejsca powitam? Żegnałem je tak swobodny, wesół i pełen złudzeń, co mi sercem do głowy biły; powitałem rzeczywistością szczęśliwą, nadziejami żywemi; żegnam znowu w żałobie po jednej, po wielkiej nadziei... szczęścia. A jak znowu powitam te miejsca?
Wszystko tu jak było wczoraj, nawet wedle słów tęsknych Karpińskiego, nie pochyliło się znacznie ku starości. Dom, drzewa, wody, trwają jakby jedna tylko noc przedzieliła pożegnanie od przywitania. Ławka pod kasztanem tylko się głębiej zasunęła w ziemię trochę, i jeszcze na niej znać daty wycięte studencką ręką. A na mojej-że duszy znać-li ręką matki pobożnej zapisane prawdy święte, prawdy wielkie, co ze mną umrzeć powinny?
O! zatarły się nieco; ale są jeszcze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.