Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/1 Czerwca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

1. Czerwca.

Dawno już nie zajrzałem nawet do mojego dziennika, codzień mi trudniej wypisywać się ze swoją duszą na tych kartkach, które może obojętna schwycić ręka.
Niewiele dni, a wiele wypadków!... Będziesz myślała matuniu, że mam co taić przed sobą i tobą, możesz się zasmucić sądząc, że dziecię twoje wstydzi się swoich uczynków. O! nie lękaj się napróżno. Jam się nie zmienił wcale; ale tyle przeżyłem w tych kilku szybkich chwilach, że sam teraz pojąć nie mogę, jak się to w nich zmieściło.
Po owym wieczorze, całym należał do mojej złotowłosej Marylki. Nie śmiałem szukać jej w kościele; starałem się spotykać na drodze tylko i powitać, dając do zrozumienia, żem nie zapomniał, gdzie ją widzieć można. Często także chodziłem w pustą uliczkę na którą wygląda belweder... a dziwnym trafem, nawet w pochmurne dnie znajdowałem ją opartą o poręcz i jakby na mnie oczekującą. Witaliśmy się wejrzeniem, rzadko słowem, kilka westchnień i spotkany wzrok stanowią całą historję tego cudnego marzenia. Na co nam słowa? my się tak doskonale bez nich rozumiemy, a jej oczy tyle mówić umieją... Niekiedy przychodziłem do rodziców, grywaliśmy i śpiewali razem.
Zbliżyliśmy się do siebie, nieraz maleńką jej uścisnąłem rączkę, nieraz ją pocałować mogłem i nie żądam więcej. Byłoby to okradać własną przyszłość, a ja o niej marzę roskosznie... Teraz wiem że ją kocham, ją tylko, ją samą i na wieki.
Wrzosek się śmieje z tej wieczności, ja się gniewam. Rzadko mówić z sobą poufale możemy, rodzice są nieodstępni i surowi. Ale z belwederu widywać ją codzień prawie mogę... dzięki i za to. Chciałbym matuniu, abyś ją widzieć mogła, abyś mnie po twojemu całując w głowę, powiedziała że mi jej kochać nie bronisz, że ją kochasz także. Bez tego świętego potwierdzenia nie śmiem jeszcze rzucić się całkiem na faliste marzenia przyszłości. Ale ty ją kochać musisz!
Niedawnom ją poznał, widzę w niej wszakże zmianę wielką. Z trzpiotowatej dziewczynki, stała się dziewicą poważną. Co za cudny nasz wyraz Dziewica, jak on maluje, dla mnie przynajmniej, tę anielską czystą istotę, która przestała być dziewczynką (wpół jeszcze dziecięciem), a stoi już na progu życia poświęceń, ofiar, życia pełnego życia... boju... Bój to uroczysty i chwały pełen. Ale oko dziewicy ledwie go przegląda; ono widzi tylko spokojne zacisze i domowe swe szczęście i obowiązki, którym bije samotne serce.
W jej oczach postrzeżesz już że myśleć poczęła, że życie codzień pojmuje lepiej, że się gotuje do niego. Ta chwila jest jakby jej modlitwą do Boga o przyszłość. Straciła całkiem swą żartobliwą płochość, swą wesołość dziecka, oczy nie latają jak przedtem, ale spojrzenie jej do głębi przeszywa mnie. Czemuż tak często smutna? czy mnie nie wierzy?
A kiedy ukradkiem pocznę jej malować szczęście, jasną przyszłość, to potrząsa głową z niedowierzaniem, z wątpliwością, jakby rzec chciała: nie tak będzie... Czemużby nie tak być miało? Wszak tak być musi. Nigdy mi jeszcze nie powiedziała że mnie kocha. Mogę zgadywać tylko żem jej nie obojętny, lubi być ze mną razem, szuka sposobu widzenia mnie, czeka nieraz choć deszczyk pruszy wyglądając z belwederu... mimowolne czuję drżenie jej ręki; nieraz łzy widziałem w oczach. Czemuż, gdy się jej usilnie pytam, czy mnie kocha, nigdy odpowiedzi wybłagać nie mogłem; zawsze mnie zbyła milczeniem? Czemu i czemu tak smutna? Chciałem jej dać pierścionek, pierścionek święty dla mnie, bo od ciebie matko pochodzi; byłoby to przyrzeczenie tak wielkie, jakbym je poprzysiągł u ołtarza. Zmięszała się, ale go przyjąć nie chciała.
— Później! — odpowiedziała żywo i odwróciła się, aby ukryć pomięszanie. Chowaj go jak pamiątkę matki i nie oddawaj nikomu.
— Weź go ode mnie.
— Później Juljuszu, później! Nie pora jeszcze, nie wiąż się niczem.
— Ale obowiązek byłby dla mnie szczęściem.
— Poczekaj... poczekajmy.
I nic więcej wymódz na niej nie mogłem. Od czasu wszakże jakem jej chciał dać twój pierścionek, zdaje się czulszą dla mnie jeszcze... Czemuż tak smutna? Ja tego pojąć nie mogę.
Powiem ci matuniu o drugiej, wiesz już o kim. Przypomnisz sobie, żem miał jej odnieść pożyczoną Sonatę. W dni kilka przysłała mnie prosić wieczorem; nie wiem jak mnie wyszukał służący? Poszedłem, znalazłem ją samą. Salon nie był już tak spokojnego pozoru jak przedtem, gdym go raz pierwszy zobaczył... Krzesła porozstawiane, okna na balkon otwarte, fortepjan zarzucony nutami... Ona przechadzała się żywo.
— A! przepraszam — zawołała, — żem się ośmieliła zabrać mu chwilę.
— Jestem prawdziwie wdzięczen, bo sambym nie śmiał.
— Czemu?
— Wiesz pani, żem aż do śmieszności nieśmiały, nie pewien siebie; nieraz szydziłaś nawet z tego.
— Ale może przerwałam mu jakie zatrudnienie?
— Czytałem.
— Coś naukowego może.
— Wstyd mi powiedzieć... nic wcale... Czytałem Wilhelma Goethego.
— Dziwna książka, co za postacie!
— Znasz ją pani?
— Jak chcesz bym nie znała co Goethe, co autor Werthera napisał? Zdaje mi się wszakże, że nadto wielką wagę przywiązywał do tego utworu poeta.
— Są tam prześliczne i dziwnie trafne rysy.
— Ale są i nic nieznaczące i może wielkiego poety niegodne. Ludzie to idealni całkiem, świat idealny... Jednę Mignon pokochać można.
— A... przepraszam panią, pierwsze sceny tej powieści?
— Za cóż przepraszasz mnie pan? — spytała. Pierwsze sceny są mistrzowskie.
— Bałem się żebyś im pani nie zrobiła jakiego zarzutu, i mnie się one najlepiej podobały. Ta aktorka.
— Prawdziwa kobieta! — żywo odparła jenerałowa — i nieszczęśliwa jak my wszystkie.
Z tego początku wtoczyła się rozmowa na losy kobiety. Jam je wynosił, ona je poniżała. W szczególnem była usposobieniu jakiemś, jakby ją trawiła gorączka; twarz płonęła niewidzianym rumieńcem, pokaszliwała czasami, na miejscu usiedzieć nie mogła; głos jej silniejszy był niż zwykle. Rozmowa stawała się coraz a coraz żywsza, aż nareszcie rzuciła się na kanapę i jakby przemagając wstręt, który miała od tego, poczęła.
— Nieprawda, słyszałeś pan o mnie wiele... wiele złego?
— Złego? — spytałem — nie... słyszałem wiele, ale nie śmiałem sądzić.
Dziękuję ci... dziękuję. Ludzie mnie osądzili, i wyklęli;... piękna i czysta twoja dusza nie przyjęła tego sądu. Posłuchaj... jutro jadę... przypadek poznał nas z sobą, wola i rozum rozłączyć powinny. Jutro jadę, ale nie chcę zostać czarną w twojej pamięci; bo cenię cię, boś może pierwszy młody, który mojemu ideałowi młodości odpowiadasz.
Łatwo pojąć jak byłem zmięszany, nie wiedziałem co odpowiedzieć, a smutek jej głęboko mnie dotykał; szczęściem nie było na odpowiedź czasu, mówiła dalej.
Wiesz zapewne od Wrzoska, żem była jedynem, ukochanem mych drogich rodziców dziecięciem. Tu spojrzała w stronę, gdzie wisiały portrety i teraz dopiero postrzegłem, że ich już na ścianach nie było. Dzieciństwo moje wspominam ze łzami. Jedyna to chwila w mem życiu szczęśliwa. Nie było marzenia, którego matka i ojciec urzeczywistnieć dla mnie nie chcieli. Miałam czegom zapragnęła, robiłam co chciałam. Przyszłość opisywano mi rajską, to mnie zgubiło. Nigdym nie słyszała o obowiązkach i cierpieniu, zawsze o roskoszach życia. Nie domyślałam się rzeczywistości. Tak dorosłam, noszona na ręku, wykołysana pieszczotami, rozmarzona i upojona życia początkiem.
Ciotka dawała mi książki, które sama czytała bez wyboru, czytałam wcześnie i wiele, ale pocóż przypisywać książkom, co nie one rozwijają? W książce to tylko znaleźć może człowiek, powiedział jenjalny pisarz francuzki, co ma w sobie. Każdy czyta i korzysta po swojemu, i mnie wyegzaltowały książki dla tego tylko, żem musiała tem lub owem przejść do stanu duszy, który był dla mnie koniecznością... Miłość, czarodziejskie tajemnicze słowo, we snach i na jawie kołatało do mojego serca. Pragnęłam poznać co to jest i szukałam do koła kogo kochać. Ale w pierwszej chwili, jam sobie stworzyła ideał kochanka i miłości. Posłuchaj! Miłość jakąm ją sobie wyobrażała, była namiętnością heroiczną, przywiązaniem bez granic, bez pamięci, w którem zniknąć miały wszystkie obowiązki dawniejsze. Wyobraziłam ją sobie szałem szlachetnym, szałem Platońskim, ogniem palącym dwoje serc, łączącym w jednym płomieniu dwie istoty... na wieki. Miłość moja nieziemską była i niepodobną. Któż kochać tak może? A do tej idealnej miłości wyobrażałam sobie idealnego kochanka, istotę doskonałą, wyższą, zbiór wszystkich przymiotów, coś nieludzkiego w ludzkiej szacie. Nigdy mi na myśl nie przyszło, żem ani podobnego przywiązania, ani takiego człowieka nie była warta. Biedne ideały moje głęboko zapadły z głowy chorej w chore serce; nic ich już ztamtąd wyruszyć nie może, ani cierpienie nawet, ani zawody.
W tych kilku słowach historja całego mojego życia i wszystkich nieszczęść; to klucz do pojęcia wypadków, o których słyszeć pan musiałeś zapewne... Pierwsza miłość moja błysnęła mi na chwilę urzeczywistnieniem wszystkiego, ale prędko postrzegłam, ile jej brakło... Dobry, szczery, serdeczny Edward, syn sąsiada, kochał mnie aż nadto, ale nie pojmował. Tej miłości brakło myśli. Zimno i nadto szybko, bez zastanowienia zerwałam ją, szukając innej. Następna zdawała mi się zawsze dopełniać to, co brakło poprzedzającej.
Bodajbym była na pierwszej spoczęła! Ileż ją razy opłakałam potem! Nie, nie opłaci serca! Byłabym choć w części szczęśliwą... Edward się zabił, a ojciec jego w chwili rozpaczy przekląć mnie musiał!... Przekleństwo to nie odstąpiło mnie do dziś dnia. Mąż mój pojmował mnie zapewne, ale nie miał serca; tej drugiej miłości prędko ostygłej, brakło znowu uczucia. Podwójnie płakałam Edwarda. Na cóż mam mówić dalej, w tej pogoni za ideałem uczucia i ideałem człowieka, wyschło życie moje; straciłam sławę, spokojność, wszystko. Zawsze oszukiwana, zdradzona zawsze; dla nieszczęsnych bogactw otoczona tłumem ludzi, co ich zdobycie za pierwszy i najświętszy obowiązek życia poczytują... dożyłam tak rozczarowania, chłodu, prawie rozpaczy. Z twojej rozmowy, mój młody przyjacielu, tchnął na mnie pierwszy powiew religijnych uczuć, pierwszy raz usłyszałam człowieka wierzącego w szczęście, nie lękającego się przyszłości, obowiązki przenoszącego szlachetnie nad wszystko, i w życie zapatrującego się poważnie, uroczyście. Dotąd przywykłam za fraszkę mieć wszystko. Nie pochlebiaj sobie, nie uczułam dla pana miłości; aleś mnie tchem swoich myśli odświeżył, uszlachetnił... Nie kocham cię — powtórzyła z przyciskiem — nie kocham — mówiła boleśnie — nie, nie. W dowód szacunku zostawiam ci to wyznanie, którem się żaden twego wieku człowiek pochlubić nie może... Bądź zdrów, bądź pan zdrów, i nie sądź biednej kobiety surowo.
Gdy to mówiła, oczy jej zaszły łzami, powstała żywo i wyszła.
Nie wiedziałem jeszcze co począć z sobą, gdy wchodząca sługa oznajmiła mi, że pani jej przeprasza, iż mnie pożegnać nie może. Musiałem odejść. Wyznam ci matuniu, żem był wzruszony i długo, długo uspokoić się nie mogłem. Chciałem zobaczyć ją jeszcze, mówić, pocieszyć... Bóg wie, najdziksze myśli krążyły mi po głowie.
Późno w noc wracając do siebie, znalazłem przyniesione tam pudełeczko. W niem piękny złoty krucyfiks z Chrystusem z kości słoniowej i pierścionek z trzema emblematycznemi kamykami: wiary, nadziei i miłości. Na kartce jej ręką dopisana data i te słowa:
— Z życzeniem szczęścia, z prośbą o pamięć.
Nazajutrz rano pobiegłem, ale już jej nie było; w dziedzińcu świeże kół ślady, okna otwarte w pokojach; nikt mi powiedzieć nie umiał dokąd wyjechała. Ty matko pożałujesz jej, jakem ja żałował. Biedna kobieta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.