Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/11 Maja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

11. Maja.

Musiałem przecie odnieść pożyczoną symfonję heroiczną... poszedłem bez bicia serca i niepokoju, bo obraz Marylki mi towarzyszył; szła ze mną niepojęta kobiety historja, świeżo jeszcze słyszana z ust Wrzoska.
Zaczynało szarzeć na dworze, wiedziałem że jenerałowa była w domu. Po woskowanych wschodach dostałem się na pierwsze piętro... Wazony kwiatów zasłaniały wejście salonu... Służący w ciemnej liberji wprowadziwszy mnie, poszedł oznajmić. Długą chwilę czekałem i miałem czas przypatrzeć się miejscowości; któż nie wie, że ona najlepiej może maluje człowieka, że ją człek na swój obraz i podobieństwo tworzy? Przyciemniony firankami jedwabnemi pokój, do którego wszedłem, oddychał smutnem milczeniem. Wszystko w nim było przyćmione, barw niepewnych, bez blasku. Ciężkie trochę starych form mahoniowe meble stały w porządku dokoła, angielski fortepjan kąt jeden zajmował, przy nim etażerka założona nutami. Wazony kamelji, datury, fuksji, rododendrów cisnęły się do okien i balkonu. Na stole kilka książek religijnej powiększej części treści, jak uważałem z tytułów; krośna z poczętą robotą na boku. Na półkach mało tych fraszek, któremi zwykle ubierają salony, i te co były, miały charakter poważny, surowy. Po większej części wzory posągów i monumentów, grupy z ciemnego bronzu: przez na wpół zasłonione drzwi do innych pokojów widać było gabinet pełen książek z stojącą lampą astralną na wielkim stole pokrytym zielonym dywanem.
Nic zresztą zastanawiającego, szczególnego, mogącego rzucić jakie bądź światło na charakter właścicielki. Na ścianach salonu kilka ciemnych rozwieszono obrazów. Chrystus wypędzający szatana z opętanego z jednej, Chrystus powołujący dziatki do siebie z drugiej strony; dwa portrety flamandskie prześliczne... po bokach.
W czarnych bogatą snycerszczyzną ozdobnych ramach dwa portrety, starego już mężczyzny, z listem w ręku i niemłodej kobiety z prześlicznem dziecięciem. W twarzyczce tej poznałem a raczej domyśliwałem się Emmy. O! jakże była piękna, jakże wymowne jej oczu spojrzenie.
Szelest tajemniczy jedwabnej sukni wyrwał mnie z dumań, odstąpiłem od obrazów; weszła. Pierwszy to raz widziałem ją w domu, w salonie. Miała na sobie czarną suknię, włosy gładko uczesane, żadnych błyskotek. Poważnie weszła do salonu i powitała mnie uśmiechem, ale smutnym.
Potem przybliżyła się do kanapy i spiesznie usiadła. Rozmowa musiała się rozpocząć od muzyki; ale była zimna i przymuszona.
— Pan znasz — spytała po kilku zboczeniach — pana Wrzoska? — To mówiąc wpatrywała się we mnie, chcąc podchwycić pierwszą myśl, jaką to imie na moją twarz wywoła.
— Znam go — odpowiedziałem — jest to stary przyjaciel mojej matki, a dziś mój jakby opiekun... Dziwny może, ale najpoczciwszy z ludzi. — Zamilkła, odwróciła się ku oknu.
— Pani znasz go także? — dodałem.
— Znałam go dawniej, ale widno, że mnie sobie przypomnieć nie chce? — i wlepiła z zapytaniem oczy we mnie... Trochę pomięszany odpowiedziałem:
— I owszem.
— Mówił co o mnie? — Nie mogłem wzroku jej badającego uniknąć, alem się widocznie pomięszał. — Jestem tego pewna.
— Mówił — odrzekłem krótko.
Jenerałowa powstała i poszła ku balkonowi, schyliła się nad kamelje... potem jakby dla przerwania rozmowy, otworzyła fortepian, prosiłem ją aby grała... nie odpowiedziała mi nic; ale w tejże chwili prawie ozwały się pierwsze nuty znanego Hummla koncertu.
Znasz go matuniu, bo ja go lubię, bo go gram także, jest to może jedno z najwyborniejszych dzieł jego. Głęboki a pełen wdzięku smutek, smutek posągu greckiego, smutek idealny oddycha w tej kompozycji. Sztuka ukrywa się tu za głębokiem uczuciem, które wyraża, wszystkie trudności egzekucji są koniecznościami dla rozwinienia myśli. Emma wykonywała go z pojęciem artysty, z łatwością, jakby improwizowała, słuchałem z zachwyceniem. Na drugiem tutti stanęła.
Zaczęliśmy mówić o Hummlu, o fortepjanistach i znowu o muzyce; jam się unosił, ona sądziła.
— Sztuka — dodała — jak życie, nigdy nie odpowiada przecie idei, którą mamy jaką być powinna. Największe dzieła, najszczytniejsze utwory pozostawują coś za sobą, jak najszczęśliwsze życie, jeszcze się kończy niezaspokojonem żądaniem.
— Jest to najpiękniejszy dowód duchowości człowieka — dodałem. — Zwierze tylko kończy swój zawód na ziemi, i nic nad to, co tu znajduje, nie pragnie; człowiek ani myśli swych całych wyrazić, ani się życiem zaspokoić nie może, bo ma duszę, bo jest nieśmiertelny. Gdyby tu był nasz cel, tu byśmy uspokojenie znaleźli.
— Pocieszający to i nieraz już wywoływany dowód — przerwała mi — ale to niezaspokojenie każe rozpaczać o sobie. Możnaż cokolwiek przedsiębrać, możnaż jakąkolwiek zachować nadzieję, pamiętając o tem, że nic się nie spełnia dla nas na tej ziemi?
— Dla czegoż nie? Są przecież chwile całkowitego uszczęśliwienia, są błyskawice, w których poeta całą duszę, muzyk całe swe czucie przelewa.
— Chwile! błyskawice!
— I życie samo jest chwilą.
— Tak, prawda — dorzuciła — wszystko przechodzi i my przechodzim jak zwiędłe trawy, wedle słów psalmu. Ale możnaż, pytam pana, być z tą myślą szczęśliwym?
— Z tą myślą i drugą podpierającą ją myślą innego życia, wieczności.
— A jeśli wieczność ma być karą?
— Karą!? za co!
— Za życie tutejsze. — I westchnęła spuszczając głowę na piersi. — Któż powie, że czysty jest i niewinny? komuż mimowolnie występki nie ciężą na sumieniu? Milczeliśmy oboje; ona tarła chustkę w ręku. Służący wniósł lampę do salonu, a z lampą razem weszła z ukłonem staruszka, siadła u stolika i poczęła pończochę, ledwie na nas spojrzawszy.
Zdawało mi się, że czas ją było pożegnać, wstałem więc i wziąłem kapelusz.
— Tak prędko? — spytała mnie z cichą wymówką.
— Boję się, bym pani nie zawadzał.
Uśmiechnęła się dziwnie. — Odwiedzisz mnie pan czasem?
— Jeśli pani pozwolisz...
— Wszak proszę.
I zmienionym głosem dodała: — Nie lękaj się pan mnie tak bardzo, Wrzosek nastraszyć go musiał. — Zaczerwieniłem się i pomięszany wyszedłem. Jakby dając pretekst powrotu, jenerałowa podsunęła mi nowe nuty, prześliczną sonatę Beethovena, siódme jego dzieło, i Septuor Hummla.
Dla czegoż, powiedz mi matuniu, każda z tych dwóch kobiet z kolei, gdy ją widzę, gdy chwilę z nią jestem, tak mnie silnie zajmuje, tak mi serce rozkołysze? Czemuż nie mogę powiedzieć, która bardziej za serce mnie ujęła, czemu na wybór ośmielić bym się nie potrafił? tak do siebie niepodobne, jedna, zdaje się, dopełnia w mem sercu drugę, jedna z drugą całość stanowią. A przecież tak różne, tak niepogodzone... Marylka to wiosna w całej swej krasie, weselu i pełności życia; Emma to śliczny dzień jesieni, z kwiatami jeszcze i złocistemi liśćmi; ze smutnem już weselem, z ostatkiem życia! Smutna! smutna! tak, że człowiek chciałby ją koniecznie, koniecznie pocieszyć, tak mu jej żal serdecznie.
Nie pojmując sam siebie, błądziłem z myślami po ulicach. Piękny wieczór wywabił wszystkich na bulwary, do ogrodów, na przechadzkę w różne strony. Spotykałem garstki śmiejących się kobiet, wesołych towarzyszów moich i ludności miejskiej. Widok miasta ożywionego wysypaną ciżbą różnobarwną, oświeconego księżycem, który z zaciemniających wież kościelnych na czystem niebie się podnosił, miał w sobie coś uroczego. Wszystkie rysy ostre, wszystkie sprzeczności przy blasku słonecznym tak dotykalnie rażące, znikały teraz.
Poszedłem na bulwar, ale na pół drogi spotkałem rodziców Marylki z nią i panem urzędnikiem. Wrzosek towarzyszył im zamyślony, posępny, po przywitaniu włączyłem się do ich towarzystwa. Stary dostrzegł, że miałem z sobą nuty jakieś, domyślił się widać wszystkiego, bo mi szepnął:
— Byłeś u jenerałowej?
— Byłem.
Ruszył ramionami. Szliśmy dalej powoli po nad Wilją. Co chwila mijaliśmy się ze znajomymi, krzyżowali z przechadzającymi i urywki rozmów przelatywały nam mimo uszu. Marylka była wesoła, pomimo przytomności sztywnego urzędnika... Z początku szliśmy dalej od siebie, ale w końcu los nas połączył, podobno z pomocą starego Wrzoska, któremu chodzić musiało o to, abym co prędzej wrażenie mojej bytności u Emmy zatarł drugiem żywszem. Po rozmaitych więc przemianach sąsiedztwa, które przy rozmijaniu miało miejsce, Wrzosek pozostał od brzegu przy niej, i za pierwszą zręcznością usunął się w tył, chwytając regenta. Urzędnik przez grzeczność musiał towarzyszyć matce, jam został w parze z Marylką. Jakby dla sprzeczności z tamtą kobietą, była trzpiotowato wesoła; unosił ją widok naszej pięknej rzeki i tych gór w ruinach nad jej brzegami zwieszonych, i tego różnobarwnego tłumu. Nieznacznie wpadliśmy w żartobliwe przycinki, od których najczęściej zaczynają się czulsze rozmowy młodych. Widząc mnie z początku zamyślonym, smutnym, przypisywała to, jak zwykle... zakochaniu.
— Opisz mi pan swoję ulubionę — odezwała się nareszcie. Spojrzałem na nią i naturalnie, odmalowałem jej własny obrazek.
— Teraz zgadnij pani kto to taki? — zapytałem.
— O! doprawdy nie znam nikogo podobnego.
— I nie widziałaś pani nawet w zwierciedle?
— Żartujesz sobie pan ze mnie... I niby serjo zamyśliwszy się dodała: — wiem ja lepiej wszystkie pańskie tajemnice, niż się spodziewasz.
— Mnie się zdaje, że nie mam żadnych tajemnic.
— Bardzoby mi go w takim razie żal było... taka to miluchna rzecz! Chcesz pan abym mu powiedziała, z kim siadujesz na ławce w Sapieżyńskim ogrodzie?
I figlarnie spojrzała na mnie.
— Ja pani sam to powiem.
— Doprawdy? nie zaprzesz się? nie zawstydzisz?
— Nie.
— Więc przyznajesz?
— Żem kilka razy ją spotkał.
— I był u niej.
— Raz tylko.
— A widzisz pan że zgadłam! A! powiedzże mi, jakże tam u niej; bogato, strojnie, wytwornie?
— Nie mówmy lepiej o tem.
— O! znowu tajemnica wychodzi!
— Powiedz mi lepiej, — szepnąłem półgłosem korzystając z przypadkowego oddalenia rodziców, gdzie cię czasem spotkać i częściej choć zdaleka zobaczyć można?
Marylka zamilkła i spuściła oczy, obejrzała się za siebie.
— Zostanęż bez odpowiedzi?
— Gdybyś pan szukał, znalazłbyś sam może to, na co mu poradzić nie mogę.
— Przecież... Wszak chcę tylko zdaleka czasem napoić się widokiem tej którą pani opisałem, wszakże w tem nie ma nic złego?
— Chodzim zwykle na mszę ranną o ósmej do Augustjanów — odpowiedziała widocznie pomieszana. — Pan zapewne tak często na mszy nie bywasz.
— Uczynisz mnie pani nabożniejszym.
Znowu oddaliliśmy się trochę od rodziców.
Marylka dodała:
— Źle to z mojej strony, żem panu o tem powiedziała... Nie godzi się z taką myślą chodzić do świętego miejsca. Nie przychodź pan proszę, będę to miała na sumieniu... Bardzo, bardzo proszę o to. Wszak widzieć możesz kiedy zechcesz? wszak dom moich rodziców otwarty? Nieprawdaż? co za piękny widok na lewo? — przerwała zwracając rozmowę. — Z naszego belwederu nie wiele widać, przecież siadywać tam lubię. Ulica pusta, zdaje mi się żem na wsi, a ja tak wieś lubię.
— Byłaś pani kiedy na wsi?
— Kilka miesięcy raz w życiu! O! ślicznych kilka miesięcy, które mi nigdy z pamięci nie wyjdą. Śliczna wieś! wolałabym ją nad miasto nasze, choć je kocham bardzo, bom się w niem urodziła. Ale na wsi tyle swobody, tyle wdzięcznych widoków, drzew, kwiatów, łąk, wody... O! mój Boże, jakżebym chciała mieszkać kiedy na wsi... w takim maleńkim białym domeczku, nad brzegiem szumiącej jak Wilja rzeki, pod cieniem starych lip.
— Sama jedna?
— Z rodzicami.
— Tylko?
— Z bratem!
— A więcej?
— Nikogo więcej.
— Zaręczam pani, że przynajmniej sowietnik niechybnieby się tam przyplątał.
— O! dajże mi pan z nim pokój.
— Niechybi on pani.
— Bardzo się mylisz; ja go cierpieć nie mogę.
— Chociaż gra na czekanie?
Marylka rozśmiała się serdecznie.
— Chociaż nosi tak ślicznie krochmalony kołnierzyk? Wszak za to przynajmniej trochęby mu wdzięczności mieć potrzeba. Taki ekspens krochmalu! i dla miłości pani; kraje sobie nielitościwie uszy! Męczennik.
Tak się poczęła śmiać znowu, że zwabiony tem urzędnik, któremu niesmakowało wcale, żem szedł sam na sam z Marylką, zbliżył się z miluchnem zapytaniem.
— Cóż panią tak rozwesela?
— A! nigdybyś pan sowietnik nie odgadł.
— Doprawdy? Probować więc nawet nie będę; ale zazdroszczę temu, co ją w tak wesoły humor wprawić potrafiło.
— Nie zazdrość pan nikomu, — żywo odparła dziewczynka...
Z bulwaru wróciliśmy powolnie do miasta; pożegnałem ją u furtki mieszkania, a dotykając usty jej prześlicznej rączki, uczułem jakby lekkie przyciśnienie... Zdawało mi się może. Urzędnik wszedł z rodzicami do środka, ja zastanowiłem się trochę na ulicy; jakiś głos tajemny mówił mi, że ją jeszcze choć na chwilkę zobaczę. Podniosłem oczy na belweder... nikogo. Po chwilce mignęło mi coś z góry... to ona! nie omyliłem się... Z schyloną głową patrzyła w ulicę, zobaczyła mnie, ciche „Dobranoc“ przeleciało, i zbiegła nazad.
Wróciwszy znalazłem twój list matuniu kochana, list twój ostatnich dni kwietnia pisany. Dzięki ci za niego! Jestże serce nad macierzyńskie? Jak ty mi umiesz napisać o wszystkiem co zajmować tylko może. Nawet rozwijanie się naszych drzew starych, nawet moją ławkę pod świerkiem i mego poczciwego Brysia i konia nie zapomniałaś. Czemuż mi tak mało i krótko piszesz o sobie? Ucałowałem pismo twoje, bo w każdym wyrazie czytam to przywiązanie, na które bodajbym potrafił zasłużyć. Ty mnie tak kochasz, że mi aż wstyd matuniu; bo w mojem sercu tyle jest różnych węzłów, gdy w twojem Bóg tylko i dziecię... O! daruj!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.