Pamiętniki jasnowidzącej/Część I/O różnych stopniach i rodzajach jasnowidzenia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Pamiętniki jasnowidzącej
Podtytuł z wędrówki życiowej poprzez wieki
Wydawca Wydawnictwo „Hejnał”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Pawła Mitręgi
Miejsce wyd. Wisła
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O różnych stopniach i rodzajach jasnowidzenia.
Jasnowidzenie to przebudzenie się ducha — różnorodność tego stanu. Prorocy, wpatrzeni w klisze astralne Niższych Mocy — i jasnowidze, czerpiący natchnienie z Wyższych Sfer duchowych. Człowiek — jego ciała, to ciężar dla nieśmiertelnej iskry ducha. Własne ciemności, otaczające wiele duchów w zaświecie. Złudne światło, podawane przez niskie duchy. Oświecony niem „jasnowidz-cudotwórca“. Napój miłosny i jego straszne skutki. Powstawanie wampirów. Nienormalny rozwój władz duchowych — wielu „wtajemniczonych“ hinduskich zabawką w rękach niskich duchów. Niskie duchy przybierają na siebie chętnie wobec początkujących jasnowidzów rolę świętych, a nawet samego Boga. Wynikłe z takich objawień błędne pojmowanie Boga. Żaden prorok przez cale miljony lat nie rozmawiał wprost z Bogiem, jedynie Chrystus rozumiał, widział i słyszał Boga. Wiele z nauk Jego ludzkość dotąd źle pojmuje, bo Moce piekieł usiłują celowo znaczenie Jego słów przekręcać. Widzenia t. zw. świętych, wychowanych w błędnej wierze w Boga, niezawsze sięgają wyżyn Boskiej Prawdy. Niebo astralne. Sąd ostateczny, obrazy kary na grzeszników. Anioły skrzydlate i Matka Boska z Dzieciątkiem, odwiedzający „świętych“. Anna Katarzyna Emmerich, jej przeszłość i wytłumaczenie jej widzeń oraz stygmatów. Przeszkody piętrzone przed duchem, który pragnie spłacić stare długi temu światu. Dobry łotr. Zły łotr.

Jasnowidzenie to przebudzenie się ducha, lecz różne są te przebudzenia. Jeden patrzy wzrokiem ducha z czystą jak kryształ wiarą w olbrzymią, niezmierzoną kulę-wszechświat. Do tego dopomaga mu słodka miłość do Ojca, zlanie się w myślach z Jego Synem, Duchem, który żył niegdyś na ziemi pod imieniem Jezusa Chrystusa, w postaci pozornie człowieka.
Obok takiego jasnowidza stanąć może drugi, niby przebudzony, z kryształową kulą na dłoni. Ten także widzi, — owszem te mniejsze klisze astralne mogą się w owej kuli odbić. I taki w niejednej chwili nawet lepiej orjentuje się na planie fizycznym, niżeli jasnowidz pierwszy, przepełniony czystą jak kryształ wiarą, wpatrzony we wszechświat, w Boga. Ów drugi, z kryształową kulą w ręku, niczem się pozatem nie różni od wielu innych śmiertelników; nie zastanawia się głębiej nad ważnym problemem poznania siebie samego, chętnie bierze też za swoje obznajomienie się z tajemniczą wiedzą i za wskazówki, udzielane innym, zapłatę na ziemi, myśląc o jak najdłuższem życiu i jak najdogodniejszych warunkach bytowania dla siebie, ale tylko na ziemi.
Jasnowidzenie nie jest jednoznaczne z wysokim rozwojem duchowym. Wszak i zbrodniarze we więzieniu często widzą swoje ofiary, które nie dają im wypoczynku we śnie, raz po raz im się zjawiając.
Na długo jeszcze przed przyjściem Chrystusa na świat w postaci Człowieka żyli już na ziemi różni prorocy. Lecz nie wszyscy jednakowo wysoko sięgali wzrokiem ducha. Niektórzy nawiązywali kontakt z wyższym światem duchowym i z Górnych Sfer czerpali światło prawdy. Inni, wpatrzeni w klisze astralne, wysunięte przez świat niższy, odczytywali z nich przeszłe i obecne zdarzenia, a także i przyszłe wypadki na świecie i zaznajamiali z niemi ludzkość. Gdyby ich oko mogło sięgnąć wyżej, pewnie niejeden z widzianych obrazów przyszłości przekreśliliby sami w myślach. Duchy piekieł bowiem, stale czujne, by nie zostało zburzonem ich królestwo na ziemi i w ich państwie, badają na swych kliszach skrupulatnie każdy odruch ludzi na ziemi, a także i tych, którzy im śpieszą z pomocą, chcąc ich wyzwolić z nieświadomości i przypomnieć im właściwy cel życia. Stwarzają one też na swych kliszach z własnej swej woli różne obrazy, pragnąc, by się spełniły w przyszłości.
Ludzie, żyjący na ziemi, niełatwo mogli i mogą się zorjentować, którzy to prorocy czerpali wiedzę swą z kliszy niższych Mocy, a którzy na skrzydłach wolności ducha wspięli się wzwyż i w imię Boże, dla ostrzeżenia, czy dodania otuchy bliźnim swym na ziemi podawali wskazówki, pochodzące z wyższych sfer duchowych, — którzy to pracowali i pracują na chwałę Bożą, a którzy na chwałę swoją, służąc przytem nieraz ziemskim władcom dla własnego dobrobytu na ziemi.
Ci ostatni prorocy wiele złego zrobili i jeszcze robią na ziemi. Są niejako pośrednikami zła, które ściągają do świadomości człowieka już na planie fizycznym, a hypnotyzując ludzi swemi przepowiedniami, opierającemi się na tem, co wyczytali w owych kliszach, budzą w nich wiarę, że istotnie tak się stanie, a nie inaczej. Im mocniej taki prorok wpatrzony jest w astralne klisze i im trafniej oznaczy czas różnych wydarzeń na ziemi, tak jak sobie ich nieraz życzą ciemne Moce: wielkich kataklizmów, wojen, powodzi, chorób i t. p., — tem więcej ludzie na ziemi wpatrzeni są w takiego proroka i tem mocniej wierzą w jego przepowiednie. W takim proroku ma piekło swoje dobre narzędzie. Wszak on może swojemi słowami poprostu hypnotyzować mieszkańców ziemi, a nawet rzesze nieświadomych duchów; dostrzegając przygotowywane i podsuwane mu przez niższe Moce obrazy i opowiadając o nich, każe niejako wierzyć, że tak, a nie inaczej się stanie — a ludzie swoją wiarą dopomagają tylko do urzeczywistnienia się nieszczęśliwych wypadków. Bo nieraz formalnie ze wstrzymanym oddechem wyczekują tego nieszczęścia, które w istocie mogłoby być daleko mniejszem, gdyby lud nie czekał tak na jego spełnienie. A już i sam taki prorok, zwykle naładowany dynamiczną siłą magnetyzmu, sam przez się zmusza potem myślą ciemne duchy niewidzialne, — które, jeśli trzeba, potrafią się i przed nim ukryć, — do spełnienia wydarzeń przyrzeczonych, a wytwarzanych przez nie same.
A nad temi cudami, nad różnemi kataklizmami, wojnami pracuje sprytnie i z premedytacją wielka maszynerja czarnej magji. Niemasz tak dobrych techników, inżynierów na ziemi, jak oni, te istoty bezcielesne, tak ogromnie z materją związane i zasilane oddechem swej własnej, przez siebie wytworzonej złej woli. Nieraz t. zw. nowicjuszowi na ziemi, duchowi ledwo budzącemu się i szukającemu prawdy, podsuwają one swoje myśli, obrazy przez siebie stwarzane. A ten, dostrzegając je, myśli że już niebiosa mu się otworzyły i sam Bóg do niego przemawia. Umieją tak ślicznie i delikatnie napozór rozsnuć te swoje obrazy i myśli, że ten ktoś jest przekonany, iż jeśli już nie przemawia do niego sam Bóg, to napewno Jego anioły, lub święci z nieba.
Nigdy jednak nie mogą na trwałe uczepić się nikogo z ludzi, budzących się duchowo na ziemi, rozglądających się za nowem, lepszem życiem, szukających nowych dróg, — jeśli ten ktoś jest już dostatecznie oczyszczony poprzedniemi zrodzeniami i budząc się, nie ma na dnie ducha bagna zarozumiałości i pychy, mącącej pojęcie o czystem źródle prawdy i miłości. Jeżeli zrozumienie tej wielkiej prawdy: „Stańcie się dziećmi, albowiem ich jest królestwo niebieskie...“ zacznie prześwietlać jego jestestwo, jeżeli z dziecięcą ufnością, wiarą i pokorą myśli on o swoim Ojcu w niebiesiech, o Jego bezgranicznej miłości i sile we wszechświecie, o, to niełatwo potrafią go zająć niskie moce swojemi cudami, ni chwycić go i zamotać w swoje sieci. Coprawda nie zapominają o nim do ostatniej chwili jego życia na ziemi, a nawet i potem jeszcze; mając na swej kliszy świadectwo jego pracy, jego myśli, poprzysięgają mu nadal zemstę, gdyby zechciał ku innym, jako duch, zbliżyć się we śnie, czy na jawie i wskazywać im tę samą drogę, którą on szedł, by wyzwolić się z ułudy życia, z mocy piekieł.
Najlepszą bronią przeciw złej woli i wszelkim sieciom, nastawianym przez niskie duchy, jest czysta jak kryształ wiara w Boga, dziecięca miłość i pokora. Jeżeli w te cnoty jest ktoś wyposażony, to może zejść aż na dno piekła, a choć pozornie będzie miotany tu i tam w tej brudnej otchłani życia, to jednak duch wychodzi z niej cało, bo jak złota ogień nie spali, tak i piekło nie może zniweczyć tych cnót, nie może zniweczyć tego tchnienia życia, danego każdemu przez Boga.
Człowiek... Ciało, w które przyobleczony jest duch na ziemi, to ciało nie znaczy w oceanie życia nawet tyle, co kropla wody. Jest jakby drobnym pyłkiem, małem ziarnkiem piasku na pustyni. Lecz naokoło tego pyłku, tego ziarnka piasku, znajduje się owal ogromny, bryła czystego złota. Dobrze jest, kiedy pyłek maleje a owal złoty zaczyna lśnieć. Źle, jeśli owal złoty maleje i ujarzmiony zostaje w bryle skalistej, porzucony w cieniu, niejako ukryty przed promieniami słońca, w których mógłby zalśnieć pełnym blaskiem. Ludzie niemal wszyscy są ciałami do siebie podobni — tak przynajmniej można osądzić, patrząc okiem ludzkiem. Lecz u jednych jest ciało małem ziarnkiem piasku na pustyni życia — żyją w owalu boskiego „ja“, boskiego swego ciała, na które bezpośrednio świeci ogromne Słońce wiecznie świecące i nigdy w swej energji nie słabnące. U innych ciało fizyczne i namiętności z niem związane, tworzące inne ciała, niewidzialne dla oka ludzkiego, przedstawiają bryłę, w której nieraz złoty blask ducha już, już niemal ginie. Lecz zginąć nie może i nie zginie. Ciało widzialne dla oka ludzkiego, ciało fizyczne, nie przedstawia dla ducha jeszcze takiego ciężaru, jak te inne ciała; one to najbardziej ujarzmiają ducha i one sprawiają, że choć odłoży on swoje ciało fizyczne, nie może mieć jeszcze wolnej drogi w szerokie przestworza.
O, tam dopiero, w przestworzach zaczyna odczuwać właściwy ciężar swoich ciał; odczuje je i zrozumie jednak z prawdziwą siłą dopiero wówczas, gdy wmyśli się w swoje życie i przyczyn swego ciężaru ducha zacznie szukać bodaj z małym odruchem pokory. O, bo ta pokora, w której jest tyle ukojenia, zawsze stoi na straży i gdzie duch się zaczyna chwiać w niepewności i narzekać na udręki życia, ona zawsze pieszczotliwemi dłońmi głaszcze, chłodzi, tuli głowę ducha, rozpaloną gorączką życia.
Nikt nie jest przeznaczonym przez Boga na wieczne zatracenie, na wieczne męki, w które wielu usiłuje się samowolnie wtrącić, używszy źle wolnej woli. O, jak często słychać groźne wołanie z tego świata: „Przeklinam wszystko, dzień swego zrodzenia, świat cały, niebo i gwiazdy, przeklinam całe swoje życie! O, lepiej mi nie żyć na świecie i nic o sobie nie wiedzieć!“
Ma to być poniekąd groźba i skarga przeciw Bogu, że On niesprawiedliwie rządzi światem i ludźmi, że zsyła na jednego cierpień nie do zniesienia, a innym pozwala rozkoszować się szczęściem i opływać w dostatki na ziemi. Czyż człowiek taki nie woła tem samem o wieczne swoje zatracenie? Czyż nie sili się gwałtem, by spaść w jeszcze większą przepaść duchową? Z nienawiścią spoziera na słońce i gwiazdy i pięścią grozi Nieznanemu, pięścią wygraża Bogu.
Ale choćby krzyczał ze wszystkich sił swej złej woli, zapominając, jak ma żyć na ziemi i jakiem wogóle ma być życie, — i choćby wszyscy ludzie, tkwiący w złej woli, jednogłośnie zakazali słońcu świecić, to ono z nowym rankiem ukaże im znów swoje wspaniałe oblicze, zaświeci im w oczy cielesne, oświetli ich przekleństwem oplwane ciała. Tak samo nikt nie potrafi zgasić słońca Boskiej Miłości, które jest niby niewidzialne, a jednak wciąż świeci jasnemi promieniami we dnie i w nocy.
Niejeden duch tu w zaświecie wydaje się jakby zupełnie ociemniały. Myśli, że jest ciemno, nie widzi przed sobą nawet tyle, co przy zapadającym zmroku widział cielesnemi oczyma na ziemi. Otacza go nieprzenikniona ciemność, niepewność tego, gdzie się poruszyć, by nie spaść w jaką przepaść.
Któż go wyrzucił w te ciemności? Jakaż to właściwie ciemność go otacza? O, to grube bałwany złych myśli, namiętności otaczają boską iskrę w duchu i nie może przez nią ujrzeć jasnego światła wiekuistego życia. Jest odgraniczony temi ciałami od owego światła. Światło słoneczne, które mu służyło na ziemi, nie ma już dla niego tego znaczenia, jakie miało za jego ziemskiego życia — dla niego i to słońce zgasło wraz ze zgaśnięciem źrenic cielesnych.
Wyobraźcie sobie, że znaleźliście się wśród ciemnej nocy gdzieś w nieznanem wam miejscu. Nie wiecie, w którą stronę macie się zwrócić, nie znacie drogi. Słyszycie syczenie żmiji, to znów wycie drapieżnego zwierzęcia; czujecie jakieś ołowiane chmury, z których chłód groźny, chłód śmierci, zda się, już, już spowija was swoim duszącym całunem.
O, jeszcze bardziej przykry jest stan owego ducha. Latarnią, światełkiem dla niego to szczera, rzewna modlitwa duchów, śpieszących z pomocą tym istotom, ociemniałym w swoim własnym świecie. Jakąż pociechą byłoby dla was w podobnej sytuacji, gdybyście wśród groźnej nocy ujrzeli naraz zbawcze światełko; z jakąż otuchą patrzylibyście, jak się ono do was zbliża!
Dużo czasu nieraz upłynie, nim taki duch, sam przez się na zatracenie skazany, potrafi przebić swoje własne ciemności i ujrzy dzień biały.
Jeśli jednak nie jest zadowolony z małego światełka, zbliżającego się doń, jeśli się jeszcze nie upokorzy i nie jest wdzięczny za to małe światełko, jeśli jeszcze woła w buncie: „Światła, światła chcę, wielkie światło mi musi zaświecić, nie taki mały ognik!“ — to znajdą się inni pocieszyciele, którzy w blasku podobnym do światła księżycowego zbliżają się do niego, niosąc mu swoje złudne miłosierdzie. Tłumaczą mu, że oni prędzej gotowi są wysłuchać prośby nieszczęśliwych, niż Bóg, o którym się jeszcze plącze niejasna myśl u takiego ducha, pogrążonego w ciemnościach. I tak jak na ziemi czasem komuś włos zbieleje w ciągu jednej nocy ze strachu, czy zgryzoty, choć jest jeszcze młodym człowiekiem, tak i ów duch, pogrążony w chmurach, otrzymawszy światło z ich rąk, zmienia się wkrótce bardzo. Dają mu opamiętanie, lecz oświetlają mu życie jednostronnie, a wszelkie krzywdy doznane za sprawą nie czyją inną, jak tylko ich i jego własną, zwalają na inne czynniki, na niesprawiedliwe niewidzialne rządy Boże. I torują mu wolną drogę, lecz taką, która wiedzie tylko pomiędzy nich.
Jeśli taki duch prześlizgnie się na świat i zrodzi się jako człowiek, to i na ziemi może wiele zdziałać przez swoją dużą znajomość tajemniczych sił. Ci, którzy mu utorowali drogę do tej świadomości, służą mu chętnie z myślą już o nowych ofiarach.
Tak n. p. osiedla się człowiek cudotwórca gdzieś na odludziu, w skałach, czy w lesie, dawszy poprzednio ludziom w sąsiedztwie jakiś znak życia. Czasem idzie w ich progi nieść pomoc nieszczęśliwym, to znów oni sami go odwiedzają. W czasie pełni księżyca gotuje wśród zaklęć różne zioła, robi z nich czarodziejskie napoje, by niemi pomagać tym, którzy szukają tej pomocy.
I dajmy na to przychodzi rozżalona i oburzona panna czy kobieta do czarodziejki czy czarodzieja cudotwórcy, skarżąc się, że człowiek, którego ona kocha, nie chce jej, kochając inną. Za garść srebrników otrzymuje napój zaczarowany, a nieraz do magicznego obrządku są potrzebne i krople krwi; umaczawszy w nich pióro lub palec podpisuje niemy rewers cudotwórcy, że za tę przysługę gotowa jeszcze inaczej mu zapłacić, gdyby tego od niej zażądał.
Przy gotowaniu podobnych napojów, przy trzymaniu rąk nad temi płynami przenosi się na nie wiele dynamicznego magnetyzmu owego czarodzieja z jego ciał, prześwietlonych magiczną mocą, a wiele duchów, niosących w ten sposób „ulgę“ ludzkości, chętnie pomaga mu w tej pracy, dodając swoich nieczystych sił do tego.
Po wypiciu takiego napoju, podanego podstępnie w jakiś sposób, wpada dany osobnik w szał namiętności i nie ma spokoju ni we dnie, ni w nocy, pragnąc zbliżenia z tą, która mu podała napój. Te pragnienia potęgują u niego ci, którym na tem zależy, by doszło do bliższego połączenia, aby i oni mogli coś użyć. Wszelako nigdy pod wpływem takiego zaklętego napoju nie występuje miłość prawdziwa i głębsze przywiązanie duchowe. Powstaje tylko szał namiętności, który może spowodować straszne skutki. Niektórzy po wypiciu tego cudownego napoju padają nawet trupem. Magiczna siła i magnetyzm czarodzieja o obrzydliwej aurze działa tak strasznie, że nietylko ciało fizyczne nie może tego wytrzymać, ale pęka i owal ciała astralnego. W takim wypadku nie dojdą oczywiście niskie duchy do upragnionych rozkoszy, których spodziewały się użyć do syta za pośrednictwem owego osobnika oraz kobiety, która mu napój podała, chciwa miłości, której nie zna granic ni odcieni.
Tak jak chorzy na syfilis nie mogą spłodzić zdrowych dzieci i zarodek ich choroby wlecze się aż do trzeciego pokolenia, tak i tu szukanie gwałtem miłości zapomocą cudownego napoju, przyrządzonego przez takie nieczyste osobniki, nie może zrodzić zdrowego uczucia miłości, a tylko jest sianiem zarazy duchowej, która ciągnie się ze zrodzenia na zrodzenie. W ten sposób toruje się tylko piekłu drogę ku sobie, a zadaje gwałt straszny temu, u którego chce się zbudzić uczucie miłości, a raczej namiętności.
Dobrze jeszcze, jeśli to jest człowiek odporny na działanie zła. Taki, o ile pod wpływem tajemniczej trucizny nie ucieka z tego świata od martwego ciała, na które piekło już swoje macki wyciągało zarówno jak i na ducha — to po krótkiem użyciu odwraca się z obrzydzeniem od tego rodzaju rozkoszy. Lecz im bardziej ktoś jest skłonnym zdać swoją wolę na owe groźne fale namiętności, tem więcej mogą działać przez niego złe duchy. W trakcie tej szalonej miłości gotów zadusić tę, która przytknęła ku jego ustom ten kielich rozkoszy. Duszą ją formalnie przez jego ręce niewidzialne siły.
Tak to tworzą się na ziemi stopniowo wampiry. Zdradliwa infekcja działa, a działa tem silniej, im bardziej kto jej zaczyna ulegać. Człowiek taki w trzeciem zrodzeniu po wypiciu owego napoju miłości, podanego przez piekło, idzie już przez życie z instynktami zwierzęcia i to z najokrutniejszemi instynktami zwierzęcia drapieżnego. Z drapieżną rozkoszą gwałci ofiarę, przecinając jej gardło brzytwą i pijąc jej ciepłą jeszcze krew, lub rozrywając jej ciało zębami. Całe masy ponurych duchów pomagają w wynajdywaniu ofiar dla takich orgij, stanowiących biesiadę dla nich wszystkich, a potem skwapliwie ułatwiają zacieranie śladów zbrodni.
Tak to piekło zdobywa swoich wyznawców. Owi cudotwórcy potrafią nietylko zgotować skuteczny napój miłosny, ale i widzą czasem losy ludzi przybyłych do nich, a biada, jeśli ktoś chce zadrwić z ich mocy, ich umiejętności, ich wiedzy, a może odmówi jeszcze w dodatku nagrody za fatygę. Takiego śmiałka chwyta czarodziej za rękę, a patrząc nibyto w jej linje, mówi groźnym, podniesionym głosem: „Ha, tu jest napisane, że zginiesz straszną śmiercią!“ Albo też za wychodzącym czyni znak magiczny, rzucając mu w drogę te słowa pogróżki. Wówczas to chociażby dany osobnik nie miał przeznaczone zginąć straszną śmiercią, to taki cudotwórca sam stwarza dlań niebezpieczeństwo tych cierpień swoją własną złą wolą.
A to wszakże też niby jasnowidz, mieszkający w pustelni, któremu nie jest nieznaną tajemna wiedza duchowa.
Po tych przychodzą mniej niebezpieczni jasnowidze i cudotwórcy.
„Złóż mi ukłon, uznaj moją moc, a dam ci radość życia, bogactwo i sławę. Uznaj mnie panem nad panami....“
Często ten pokłon wielmożnym mocarzom piekła składają duchy, zaczynające spłacać swoją Karmę, którym wobec nadmiaru zła, popełnionego ongiś przez nich, opadają ręce i oni uczuwają znużenie, a to tem bardziej, im mniej szukają oparcia w wielkiem miłosierdziu i potędze Boga i im bardziej brak im cierpliwości. Tacy ludzie już nie są w zaświecie otoczeni gęstemi ciemnościami, lecz niema też jeszcze naokoło nich jasności. Lęk zdejmuje ich na myśl o ogromie czasu, jaki jeszcze w cierpieniach będą musieli przetrwać, zanim dojdą do zupełnej wolności ducha. Ten lęk, ten podmuch piekła zatruwa im oddech życia. Niejeden widzi już przyczyny złego i dobrego i odczuwa to, że niema innego wyjścia z upadku, jak tylko by przez cierpienia dojść do oczyszczenia duchowego. Im więcej wchłania w siebie zatrutego powietrza, tego podmuchu strachu, wysłanego z piekła, tem bardziej w nieprawdziwem świetle zaczyna widzieć swoje przestępstwa, swoje błędne życie, usprawiedliwiając sam siebie, a innych w myślach oskarżając.
„....Nie odchodź, nie, nie odwracaj się ode mnie, złóż mi ukłon, upokorz się, a ja cię z twej opresji ducha wybawię, daruję ci bunt twój....“
I z takim duchem zaczyna już piekło postępować z większą ostrożnością. Kiedy się zrodzi, pozwalają mu otwierać drzwi, wiodące do gmachu tajemnej wiedzy. Kiedy już zacznie wyzwalać się z praw przyrody i nauczy się dostatecznie koncentrować uwagę na danym przedmiocie, zaczynają mu podawać myśl uwolnienia się, myśl wolności ducha w swojem własnem zabarwieniu.
— Rób ćwiczenia takie i takie, umartwiaj się, umartwiaj swoje ciało. Zapanuj nad niem — wszak jesteś królem przyrody, masz wiele siły i siłą tą możesz czynić cuda. Wolna wola to potęga, to wszystko!
Jeśli ów osobnik zrodzi się w Indjach, a najchętniej kierują go w tamte strony, podsuwając mu w myślach życzenia, by zrodził się w tej krainie wyzwolenia duchowego — to zamiast by miał w dalszym ciągu cierpliwie spłacać karmę i iść uczciwie naprzód, — doszedłszy do wieku, w którym najwięcejby jej mógł spłacić i przy tem jeszcze czynić dobrze, siada on w kuczki na ziemię, wyciąga dłoń i trzyma ją nieruchomo, zatrzymując również wszelki bieg myśli, zahypnotyzowując się jedną myślą, że ciało jego musi pozostać żywe i siedzieć nieruchomo na jednem i tem samem miejscu (naturalnie wraz z ujarzmionym w niem duchem, z czego już sobie nie zdaje jasno sprawy), aż do oznaczonego czasu, który sam przez sugestję sobie ustala.
No i robi pierwszy krok na drodze ukazywania cudów swej własnej siły temu światu. Ptak uścielił sobie gniazdko na jego ręce i już młode z wesołym szczebiotem wzbiły się w górę za rodzicami, lecąc za swojem przeznaczeniem. Lecz on nawet nie spojrzał za odlatującemi ptaszętami; zesztywniały, nieruchomy — no i hardy, bo jest panem sytuacji — dalej siedzi. Dopiął celu. Pokrzepiony podziwem obserwujących go tubylców i podróżnych, czuje głębokie zadowolenie.
I już z takiego manekina-człowieka znów tworzy się pułapka dla wielu podróżnych, szukających obfitych źródeł tajemnej wiedzy. Taki człowiek-manekin nie tyle jeszcze cieszy się z widoku patrzących nań ludzi na ziemi i nie tyle ich podziwem się karmi, co uznaniem tych istot niewidzialnych, nawołujących go do wytrwania, które otaczają go z palmami zwycięstwa, aby mu je złożyć u nóg, gdy wytrwa do oznaczonej chwili. Napróżno bystrzejsi podróżni próbują mu wyperswadować nonsens tego bezruchu — on wpatrzony i zasłuchany w istoty niewidzialne, tak wiele mu obiecujące, nie daje się przekonać nikomu, trwając w zesztywnieniu aż do oznaczonego czasu — po upływie którego niewidzialni wtajemniczeni pociągną go w jego sugestji i w nasuwanych mu obrazach o krok dalej, czyli wyżej na drodze wtajemniczenia.
I tak, jak człowiek ciągnie małpkę na łańcuszku przez miasta i wsie, tresując ją wedle swej woli i każąc jej wprawiać widzów w podziw skokami i tańcami, tak i niskie moce używają podobnego wtajemniczonego jako swego narzędzia. Wielka to dla nich radość, kiedy widzą, że potrafili ujarzmić kogoś do tego stopnia, iż jak bezwolna małpka służy im do zabawy, a ludziom na ziemi sprawia pustą i zgubną senzację.
Lecz taki człowiek-małpka nie wyrządza jeszcze tyle szkody, ile ci, którzy z większą już premedytacją i świadomością — ale źle pojętą — spraw ducha jeżdżą z miasta do miasta i czynią cuda, zadziwiając świat swoją silną, chłodną wolą, wysyłającą nakazy myślowe przez wzrok ich cielesny. Hypnotyzując innych, gwałcąc ich komórki cielesne, łamią wolę tych ludzi i ukazują cuda, jak n. p. zesztywnianie ich ciała, które pod niemym, ale ostrym nakazem myśli hypnotyzera staje się bezwładnem lub sztywnem, a duch bezwolnym, spętanym siłą chłodnej woli cudotwórcy. Im dumniej taki cudotwórca występami swojemi wskazuje na swoje „ja“, na swoją siłę duchową — o ile wogóle w ducha wierzy — tem bardziej skupiają się naokoło niego niskie duchy. Tym właśnie jest na rękę, jeśli podobny sztukmistrz nawet nie wierzy w ducha, gdyż to pomaga im do lepszego zamaskowywania się przed ludźmi. Ale też gotują mu niespodziankę, gdy odejdzie ze świata. Występują nagle butnie i z szyderstwem tańczą i wywracają koziołki naokoło niego, wydrwiwając go, jak, kiedy i gdzie oszukiwali go i podsuwali swoje własne myśli, kiedy on czynił „cuda“ na ziemi.
Zależnie od tego, jak nisko upadłym w swoich instynktach i namiętnościach jest duch takiego człowieka-cudotwórcy, zależnie od tego wywiera on mniej lub więcej zgubny wpływ na swoje otoczenie, nieraz tylko zwykłem swojem spojrzeniem i swoją obecnością.
A ludzie, nieświadomi złego, powodowani zwykłą płytką ciekawością oglądania „cudów“ i chęcią skracania sobie chwil na ziemi, idą oglądać takiego mistrza i niejeden prosi o nauczenie go podobnych cudów. W ten sposób stają się bezwolnemi narzędziami w rękach ciemnych sił, które przynoszą ludziom szkodę, wyprowadzając ich w zamęt myślowy, a to do tego stopnia, do jakiego tylko uda im się wpłynąć na danego osobnika.

∗             ∗

Tak to różnych cudotwórców i jasnowidzów można spotkać zarówno między najdzikszemi plemionami ludzkiemi, jak i wśród ludów cywilizowanych.
Będę kolejno wskazywał w dalszym ciągu na różne kategorje jasnowidzenia, czyli różne stopnie duchowych zdolności.
Jasnowidzący, t. zw. święci, których po największej części tylko ludzie uświęcili, w widzeniach swych niezawsze oglądali obrazy z niebiańskich wyżyn ducha, gdzie istnieje tylko bezsprzeczna prawda.
Znacie świat astralny widzialny i znacie swoje ciało — lecz już nawet nie w tym stopniu, byście mogli przejrzeć przez cielesną powłokę wszystko, co się kryje w tem ciele. Atoli poza tem ciałem są ciała inne, także wasze, których wy przeważnie nie widzicie. Nie możecie spojrzeć w głąb łona ziemi, nie znacie sił, jakie utrzymują ją w ustawicznym ruchu, płynącą bezszelestnie po wyznaczonym jej torze; nie znacie ciał ziemi, nie widzicie swoich myśli, które zarówno jak i wszystkie wasze czyny są jasno, wyraźnie odbite w tych innych ciałach ziemi, a nawet i poza nią, tam gdzie jest odbitka wszystkich światów i wszelkiego życia na nich.
Pobożnych t. zw. wierzących ludzi jest dosyć dużo na ziemi. Jeśli ktoś zacznie się budzić duchowo i zarysowywuje się przed nim i naokoło niego świat ducha, a nawet już zaczyna rozróżniać jakieś cienie, jakby postacie, już słyszy, jak mówią, lecz nie zna jeszcze dokładnie tego świata duchowego i nie ma czystej, jak kryształ, wiary w Boga, nie ma dostatecznej bystrości i świadomości Jego siły, Jego miłości już z poprzednich swoich istnień na ziemi, czy w zaświecie, — to chętnie, bardzo chętnie zbliżają się doń różne duchy i gotowe są odgrywać przed nim rolę świętych, lub nawet samego Boga. Jeśli tego trzeba dla utrwalenia wiary owego budzącego się duchowo w ich czystość, świętość, a przedewszystkiem w prawdziwość tego, co mówią, potrafią się one przystroić w sztuczne ognie świetlanej jasności, które jak rakiety strzelają naokoło nich, stanowiąc dla patrzącego niezbity dowód, że to są dobre duchy, skoro je otacza taka niebiańska jasność.
Jeśli znajdą u takiego medjum jasnowidzącego dobre podłoże dla swej komedji, a przedewszystkiem dostateczną ilość pychy, zakreślają plany pracy na szeroką skalę. Zaczynają wmawiać w owo medjum, że przychodzą doń anioły i święci z nieba, ba, że samego Boga ogląda twarzą w twarz i rozmawia z Nim. Bóg go wybrał jako Swego posłańca, on jedyny na świecie jest bez zmazy, on jeden jest tego godzien. Doprowadziwszy swą ofiarę do tego stopnia pychy, zaczynają w nią z kolei wmawiać, iż jest Synem Bożym — Chrystusem — wreszcie samym Bogiem[1].

∗             ∗

Już przed przyjściem Jezusa na świat niejeden człowiek na ziemi otrzymywał w ten sposób wskazówki niby od samego Boga i głosił Jego prawdy. Im więcej słuchaczy na ziemi mieli ci aktorzy duchowi, odgrywający komedję przed takim prorokiem, tem lepiej mogli wyposażyć zarówno siebie, jak i tego w dalsze siły do otumaniania i wprowadzania w błąd ludzi na ziemi. Tchnienie wiary słuchaczy pomagało nawet do robienia widzialnych cudów przez ręce proroka, czy wtajemniczonego tak, że nieraz wielkie masy ludzi były jak zahypnotyzowane przez tę niewidzialną dla nich grupkę podstępnych aktorów z zaświata, otaczając wielką czcią i kładąc nieraz wprost na równi z Bogiem tego, którego Bóg sobie wybrał jako posłannika na ziemi.
To też nic dziwnego, że Bóg, objawiony przez podobnych proroków-jasnowidzów, występuje jako istota sroga, mściwa, chciwa krwi.
Zależnie od tego, w jakiem otoczeniu, w jakich stronach na ziemi ów prorok głosił i głosi rzekomą prawdę Bożą, zależnie od tego występują w jego obrazach różne błędy i straszne nieraz sprzeczności z tem, co jest naprawdę Boskiem.
Bóg jest jeden i ten sam od wieków na wieki i nigdy, chcąc by Go poznano i zrozumiano, nie przybiera postaci brutalnej wobec choćby najgorszych brutali. Jasność nie ma cieni — jasność rozbija ciemności.
Wszyscy bogowie, przedstawiający się budzącej się ludzkości w postaci mścicieli krwią zbryzganych — bo już nią są zbryzgani, jeśli jedną lub drugą stronę nawołują do walki, a to walki złem ze złem — są wysłannikami piekieł, mniej lub więcej szkodliwymi dla zbawienia ludzkiej duszy, pracującymi przeciwko jej wyzwoleniu się z pęt złej woli.
Żaden prorok przez całe miljony lat, ni Adam z Ewą w raju, o których mówi bajka, podawana z ust do ust jako prawda, nie rozmawiał wprost z Bogiem, żaden Go nie widział w jakiejkolwiek postaci człowieka, ni słyszał Jego słowa. Jedynie Chrystus, Duch czysty i bez winy, Jego czystem tchnieniem stworzony, rozumiał, widział i słyszał Boga — a Marja, Matka Jego, wczuwała się tylko w Niego wiarą pokornego dziecka, będąc także już wolną od grzechów tego świata. Boga nigdy nikt nie widział, Boga nigdy nikt nie słyszał, by przemawiał jako człowiek. Boga można wyczuć, zrozumieć, zależnie od stopnia swego rozwoju duchowego. Owszem można ujrzeć, ale tylko Jego dzieła, do których zresztą i my się sami zaliczamy, stworzeni Jego tchnieniem jako duchy. Czy duchy te są w ciała obleczone, czy już wolne od ciał, są, były i pozostaną stworzeniami bożemi.
Człowiek dlatego, że nie może sobie wyobrazić ogromu wielkiej potęgi boskości i że swojem cielesnem okiem widzi tylko rzeczy cielesne, przedstawia sobie Boga w swej wyobraźni znów tylko jako postać ludzką, po ludzku myślącą. Długo trwała ludzkość w swem zaślepieniu, w pętach własnej Karmy, w swoich własnych sidłach. I wówczas to Duch przez Boga wysłany, Duch czysty, pragnąc wybawić ludzi z zamętu błędnych myśli i błędnego życia na ziemi, a wiedząc, jak trudno już im dojrzeć i zrozumieć, co dla ducha i z ducha było stworzonem, a co z ciała i dla ciała, przyoblekł chwilowo na siebie tę postać Człowieka, bo inaczej znów trudno byłoby zbłąkanym duchom dojrzeć Boskiego Ducha i zrozumieć Jego myśli.
Błędnem jest mniemanie, że ten Chrystus znów przyjdzie na ziemię, jako człowiek, by nowemi cierpieniami, nowemi katuszami, zadanemi Mu przez ludzi, wybawić ich z niedoli cierpień. Grzesznem jest takie twierdzenie i takie wierzenie, że on jeszcze raz przyjdzie w tym celu na świat w postaci ludzkiej.
Chociaż wszystkie moce piekieł chciały w niwecz obrócić posłannictwo Świętego Ducha i do dziś jeszcze cieszą się, iż udało im się zarówno w świecie duchów, jak i u ludzi przekręcić wiele pojęć o życiu i wiele z tego, co Chrystus nauczał, to jednak Prawda Boska zwycięży — i zwycięża w miarę tego, jak chętnie i z jaką wiarą otwiera kto swoje serce, swego ducha dla tej prawdy. Każdy może Boga zrozumieć, boć zarodek boskości ma w sobie.
Piękne, kwitnące drzewo Wiecznego Żywota ogołociła błędna, zła Wola z kwiatów i liści, które zmroził chłód życia na ziemi — i z pięknych duchów, stworzonych przez Boga, zostały mniej lub więcej sterczące w mroźnym chłodzie nagie kikuty. I pokryła się ziemia białym całunem, życie na niej przybrało wszelkie pozory śmierci. Nagie konary, pozbawione piękności, pozbawione soków prawdziwego życia, śpią — a wichry tak chętnie połamałyby już napozór zeschłe konary. Zniweczyć, co stworzone przez Boga i zacząć życie nowe, bez długiej wieczności, z ciągłą zmianą, życie według Woli innej, własnej, w wyodrębnieniu od Woli pierwotnej, od wolnej Dobrej Woli! Lecz w korzeniu krążą soki i konary pozornie martwe są niemi wciąż dostatecznie zasilane, by znów po pewnym czasie mogły wydać nowe, piękne życie.
Mały ten obrazek symboliczny nie oddaje dostatecznie właściwej treści porównania. Czemże jest bowiem korzeń drzewa, uśpionego w zimie, wobec tego wielkiego korzenia Boskiej Miłości, który wciąż zsyła na wszystkie strony soki życia i niweczy prądy śmierci! Niedostateczne to porównanie, bo na ziemi ostre mrozy mogą zniweczyć i korzenie i wówczas drzewo już się z wiosną nie może ocknąć do życia. Ale ten mróz, choć zwarzy korzenie, nie zdoła jeszcze zniszczyć w przyrodzie tych atomów, tych sił żywotnych, które pobudzały soki w zmarzniętem drzewie i korzeniu do krążenia — i z niemi to można poniekąd porównać Rosę Boskiego Życia, spływającą ustawicznie na ziemię i niweczącą zgubny wpływ śmierci.
Smutna to prawda, jaką to manną — rzekomo z nieba — karmi całe pokolenia ludzkie świat ducha, wiedzący o tem, że mało kto z ludzi dojrzy świat duchowy i zrozumie jego życie. Wszak zapomnienie dalekiej przeszłości i nieznajomość przyszłości odgrywa pierwszorzędną rolę w tej nieświadomości spraw duchowych, a zbudzić się tak trudno bez właściwej pokory i zdania się na wolę Bożą.
A chociażby kto przez cały jeden, drugi i więcej jeszcze żywotów czynił dobrze, poświęcając się w największej mierze opiece nad bliźnimi, lecz przy tem mylnie pojmował prawa boskie i przyjmował za ostateczne prawdy martwą literę, jakiej go nauczono na ziemi — zwłaszcza jeśli chodzi o te prawdy najwyższe, świadectwa o Bogu, o Chrystusie, które są pod wielu względami mylnie ludziom podawane — to chociażby się zamknął i w murach klasztoru i od rana do wieczora na klęczkach odmawiał pacierze — trzeba jednak być jeszcze bardzo ostrożnym, gdy w autosugestywnej ekstazie, wywołanej miłością do Boga, budzi się jego wzrok duchowy i on widzi, jak mówi, świat inny, poza tym grzesznym światem.
Bo dokądże może się wzbić w tej wyuczonej z pisma modlitwie i znajomości Boga duch jego? Nie znacie w całości potęgi sił ziemi, po której kroczy wasza noga. Bardzo słabo czasem dostrzegacie, a najczęściej tylko we śnie, różne obrazy na kliszy astralnej, których nawet nie rozumiecie i nie troszczycie się o to, by je zrozumieć. Nieraz w tym śnie przeżywacie wiele; lecz rano po przebudzeniu się w cielesnej swej powłoce machniecie na to ręką, a nawet wstydzicie się przyznać, jeśli przykładacie jaką wagę do owych tajemniczych przeżyć. Bo któżby o tem mówił? Przecież to tylko sen!
Nieraz się zdarza, że człowiek stroniący od świata, zamknięty w murach klasztoru, uczęszczający pilnie do kościoła, by słuchać Słowa Bożego, podawanego przez usta kaznodziei — zaczyna się budzić. Bo jakże może być inaczej? Im mniej się myśli o wygodach ciała, im więcej umartwia się — rozsądnie, czy głupio — swoje ciało, tem wolniejszym staje się duch. Lecz, gdy jego duch może się już rozejrzeć, widzi nasamprzód tylko to, co sam może pojąć i co mu przedstawia jego wiara, wyrosła na podłożu zapatrywań wielu ludzi i duchów niewcielonych. A teraz przychodzi natchnienie.
O, bo czyż mało tych wiernych, modlących się w sposób wyuczony, z przygrywką tylko budzącego się lepszego ich „ja“? Czyż mało ich w zaświecie? Wszak wierzyli, że Bóg Ojciec siedzi na jakimś tronie w niebiesiech, a naokoło Niego wielu świętych, pobożnych wiernych. Budzący się duch przedewszystkiem szuka tego Boga na tronie niebieskim.
Wiecie — wszak i wasi uczeni zimnym rozumem już zbadali, — że wszystkie widziane na ziemi obrazy odbijają się na siatkówce oka. Jeden drugiemu ustępuje tam kolejno miejsca na tym ekranie życia. Te, które już ustąpiły, trudno uczonemu dojrzeć przez szkiełka i uchwycić na delikatne płyty fotograficzne. Słyszeliście już zapewne o tem, że zbrodniarz wraz ze swem morderczem narzędziem zostaje odfotografowany w siatkówce gasnącego oka swej ofiary. Oko dalszych obrazów już uchwycić nie zdoła, bo przerwane w niem zostają te funkcje niewidzialne, przyjmujące dalsze klisze.
A tu pobożny klęczy całemi godzinami i dniami, ujmując sobie nocnego wypoczynku. Dla wyobrażenia sobie choć w przybliżeniu wiecznego światła życia, wiecznej jasności, pali świece na ołtarzach, przed obrazami Chrystusa, lub różnych świętych — tych szczęśliwych istot, którym dane jest przebywać w wiecznej jasności. Przychodzi chwila, iż duch jego zaczyna się budzić. Obrazy, chwytane przez soczewki oka, o ile często, bardzo często się powtarzają jedne i te same, mają już tę swoją myślową siłę, że przed budzącym się duchem realizują się niejako. W tym wypadku zjawiają się przed pobożnym obrazy ołtarzy rzęsiście oświetlonych i mniej lub więcej unoszą go od ciała, przenosząc go w myślach tam, gdzie tak pragnie się znaleźć — do nieba. Słyszy i głosy z tego nieba, bo i jakże może być inaczej? Duch żyje, a przez to łączy się już świadomie i ze światem duchów. Widzi ołtarze, widzi cudowne obrazy świętych. Ach, cud boski! Święci na tych obrazach żyją, mówią, uśmiechają się i ronią rzewne łzy. O! wszak i Chrystus na krzyżu, taki wielki, jak żywy, zdejmuje rękę z krzyża i woła go do Siebie!
Takie widzenia i rozmowy ze świętymi to tylko odzwierciedlenie myśli, poprzednio już stworzonych w wyobraźni danej osoby przed przebudzeniem się. Wszak celem jej jedynym było dostać się do nieba, gdzie świecą wieczne światła, śpiewać i wychwalać Boga po wieczne czasy. I w miarę poddawania się tej swej boskiej kołysance doznaje taki człowiek budzący się w klasztorze coraz to więcej wzruszenia w świecie ducha.
O, bo iluż to ludzi odeszło w zaświaty z tem samem pragnieniem i z taką, jak on, znajomością życia, śmierci i prawd boskich? Gdzież oni są? Jeżeli rozmyślnie nie grzeszyli i starali się dobrze czynić według swych sił, to wielu ich jest rzeczywiście w niebie, lecz w tem niebie swojem własnem, wymarzonem, ograniczonem. Ileż tam ołtarzy i światła wiecznego, podtrzymywanego myślą tych, których spotkało to szczęście, że Bóg ich przyjął do nieba! Tam w swej nieświadomości czekają tylko na „sąd ostateczny“, na którym ludzi, grzeszących na ziemi, spotka kara w piekielnej otchłani wiecznych udręk, boleści, a dobrzy pomnożą ich rzędy i wtedy dopiero radość i wesele będzie prawdziwe i większe światło świateł zapłonie.
Jeżeli zaczynają z pewną niecierpliwością wyczekiwać sądu ostatecznego dla polepszenia swego bytu i tem większej radości, to i tam do tych ich niebiańskich wyżyn, które nawet nie sięgają na inną planetę, znajdując się tylko w astralnym świecie, przenoszą się ci, co mają im jeszcze coś do powiedzenia. I nietrudno im zaciągnąć postronek hardości, wiszący tym „zbawionym“ na szyi, każąc im chwalić, chwalić Boga bez ustanku, a w chwale tej myślą domagać się ukarania niewiernych. Sami zaś wysuwają zdała swoją kliszę, na której widnieje obraz wiecznego cierpienia — nie ten prawdziwy obraz cierpień karmicznych, stwarzanych przez nich dla ludzkości, i przez samą ludzkość dla siebie, ale taki, jak artysta malarz maluje w swej fantazji — obraz piekła z ognistemi językami, w których się smażą i pieką grzesznicy.
Wszak na ziemi są już filmy mówiące i będzie jeszcze więcej podobnych cudów. I oni mają również swoje filmy, dające złudzenie rzeczywistości. A im bardziej tamci są zachwyceni takiem wytłumaczeniem, ukazywanem im przez Boga, tem bardziej ci ich zasilają swojemi „prawdami“.
Kiedy taki pobożny człowiek, który się zaczyna budzić duchowo, dostanie się w swych widzeniach ekstatycznych pomiędzy takich „zbawionych“ w ich niebie, a to dzięki drzemiącej na dnie jego duszy hardości, takiej samej jak u nich, w połączeniu z nieświadomością spraw boskich, nic dziwnego, że płynąc w ich fali myśli i myśli im narzuconych, opowiada potem na ziemi z przekonaniem i wiarą, co mu Bóg objawił, jak tam wierni weselą się i chwalą Boga, a jakie to męki czekają tam grzesznych ludzi. Już z całą stanowczością twierdzi, że widział tych grzeszników, męczących się w czyśćcu, czy w piekle. W istocie zaś widział tylko ten ruchomy, mówiący, jęczący film, wytworzony sprytnie przez duchowych inżynierów czarnej magji. Twierdzi już, że Bóg mu ukazał te cuda. Jeśli znajdą się łatwowierni, przyjmujący za dobrą monetę jego opowiadania o tych nadprzyrodzonych, boskich sprawach, to już niewiele potrzeba, by go uznano za świętego, nawet jeszcze za życia na ziemi.
Czyż przez to uświęcenie zmaleje hardość i głupota owego człowieka, budzącego się duchowo?
O, do takiego już w rękawiczkach zbliżają się sprytne duchy, wchodząc z nim w układ, który on nieświadomie przyjmuje. Widzą człowieka, uznanego na ziemi za świętego i widzą także jego karmiczne sceny, widzą księgę jego życia otwartą i szukają w niej, ile stronic tam jeszcze zapisanych na ich korzyść. Lecz i dobre duchy z tem większą siłą wysyłają mu wiele, wiele jasnych, rozsądnych myśli, pragnąc zatrząść jego jestestwem, przywieść go do opamiętania, by przestał schodzić na dalsze manowce złudzeń i pokuszenia. Pokorę, przedewszystkiem pokorę budzą w duchu, w którym uśpione są prawdy boskie. Jeśli takiego uświęconego człowieka przeniknie skrucha, jest uratowany, dobre duchy śpieszą mu natychmiast z dalszą pomocą. Jeżeli jednak dalej zaślepiony w pysze patrzy w słodkiej hardości na swoje otoczenie, to już owe prawdziwie jasne rzesze duchów, zbliżające się doń, choć niedostrzegalne jeszcze dla takiego początkującego jasnowidza, zastępywane bywają przez inne, „prawdziwe anioły“ — „prawdziwe“, bo w takie każe się ludziom wierzyć, nie wiedząc, że i w tem jest ukryty błąd, który daje dobrą sposobność niskim duchom do popełniania wielu nadużyć i grzesznego igrania z wyobraźnią ludzką.
O tak, zjawiają się prawdziwe „anioły“ skrzydlate. To duchy, mające na celu dalsze otumanianie nietylko niedoszłego świętego na ziemi, lecz także i tych, którzy pragną doznać jakiegokolwiek błogosławieństwa przez te uświęcone ręce. I teraz taki człowiek uświęcony, a nie doszły do prawdziwej jasności, zadaje wielu duchom dużo pracy swoją osobą. Filuterne duchy, nie zastanawiające się głębiej nad tem, co czynią, chętnie przybierają na siebie rolę aniołów i małych aniołków, fruwających naokoło świętego w czasie jego snu. Wszak on się z tego tak cieszy, śle im ucałowania, cały aż drży z radości. Dlaczegożby mu mieli tej przyjemności odmówić? Lecz te jeszcze nie sprawią tyle szkody. Gorzej, jeśli już sprytniejsze duchy przyoblekają się w szaty aniołów. Ich skrzydła niczem się zresztą nie różnią pod względem swej siły żywotnej od papierowych skrzydeł tych domorosłych aniołów, występujących co roku na różnych scenach, gdzie ma być odtworzonem i przypomnianem zrodzenie się Chrystusa i Jego posłannictwo. Nieraz nie brak tam też i Marji, która w sztucznem oświetleniu taka piękna, bo jeśli trzeba, to i wymalowana, naszminkowana — z Dzieciątkiem Jezus — najczęściej martwą lalką wielkości nowonarodzonego dziecka. Marja podnosi tę martwą rączkę, którą dziecię śle zadowolonej publiczności swoje boskie błogosławieństwo.
I któżby karał taką osobę za występywanie w roli Marji na scenie? Przecież to tak potrzebne ludzkości dla utrwalenia jej w chrześcijańskim sposobie myślenia i dla przypominania sobie Boga na ziemi...
Lecz jeśli takie przedstawienie odgrywa się w świecie ducha przed wzrokiem budzącego się duchowo człowieka, ma to już inne znaczenie i poważniejsze pociąga za sobą skutki.
A ileż to już było, a może jeszcze będzie ludzi, twierdzących, że Marja z Dzieciątkiem Jezus na ręce przychodziła do nich, no i to Dzieciątko Jezus bawiło się wyłącznie z jedną istotą, skracając sobie chwile wiecznego życia doglądaniem bydełka — a kiedy Marja uznała, że tem się dostatecznie już przysłużyło światu, znów przychodziła po swoje Dzieciątko[2].
Szczęściem jeszcze jest dla takiego budzącego się „świętego“, któremu świat duchowy narzuca manekiny mówiące, mające przedstawiać Jezuska, czy Marję, szczęściem jest dlań, jeśli ponad wszystko w duchu jego góruje miłość do samego Boga i nie ugrzęźnie w tem swojem szczęściu. Jeżeli ta myśl o Bogu drży w jego duchu i dalej go budzi, a on jej swoją głupią pychą nie chłodzi, nie odsuwa z wnętrza swego ducha, to z pewnością wśród nasuwanych mu obrazów i przeżyć w zaświecie przedostaną się do niego i prądy świeższego powietrza, rozwiewające złudzenia, iż poznał rzekomo już prawdziwe życie duchowe, a wpatrując się dalej w świat ducha stopniowo odnajdzie już tam te tajemnice, które tak chętnie ukryłyby przed nim niższe moce.

Katarzyna Emmerich.

Katarzyna Emmerich patrzyła w to niebo, w które wielu innych już spojrzało, czy to we śnie, czy odłączywszy się od ciała, — w to niebo, będące wierną odbitką ludzkiego myślenia, ludzkich modłów i wiary wielu ludzi. Chwilami zdawało jej się, a nawet była pewną, że patrzy na to niebo i widzi tam wszystkie obrządki, wykonywane nawet z jeszcze większą precyzją, niż je wykonywują księża na ziemi. Bo też istotnie księża duchowi w takiem niebie astralnem żyją w tych samych złudzeniach, co za życia na ziemi — i tak, jak tu na ziemi wysuwa się coraz to nowy dogmat i przybywa coraz to nowy „święty“ tego pokroju, tak i tam z większą jeszcze siłą, z większą jeszcze szybkością myślenia stwarzają duchy coraz to dalej idące ulepszenia, zgodne z ich sposobem myślenia — to też w tem cudowniejszych obrazach odbija się wśród nich odblask wpojonej im religji. A duchy żyją, są czynne, działają w obrębie tych myśli. Nie sama myśl tylko stwarza obrazy niebiańskie — duchy swojem jestestwem dodają im życia; same według potrzeby, jaką odczuwają, odgrywają po mnóstwo razy pewne role tak, jak je odgrywają aktorzy na scenie.
To też na wiele scen w niebie patrzyła Anna Katarzyna Emmerich, jak widz patrzy na estradę. Wszak i widz jest nieraz przejęty różnemi rolami, odgrywanemi przez aktorów i nieraz nie może się powstrzymać od łez; zapomina, że to tylko gra, a przedstawienie działa na niego hypnotyzująco, przykuwając jego myśli, jego uczucia do obrazów życia, które się przed nim rozgrywają. Ci aktorzy w zaświecie mają swoich reżyserów, mniej lub więcej dobrze myślących, którzy urządzaniem i powtarzaniem podobnych widowisk chcą zbawić zatraceńców, nie wmyślają się jednak głębiej, czy ta gra istotnie może przynieść ostateczne opamiętanie, czy może tylko przeciwnie dla niejednego będzie hamulcem w dalszym jego rozwoju duchowym, powstrzymując go od wolnego wzlotu w górę, w przestworza wszechświata.
Anna Katarzyna patrzyła na takie cudowne dzieje z życia Chrystusa, a przedewszystkiem, co utrwalało ją samą w jej wierze i co innym do wierzenia podawała, oglądała w „niebie“ główne obrządki, wykonywane na ziemi na chwałę Bożą. Tam odbywały się one znacznie okazalej, a różne dogmaty znajdowały uzasadnienie w wielu barwnych obrazach, tętniących pozornie bujnem życiem.
Lecz dla niej także wybiła godzina, by ujrzała starą przeszłość. I wówczas przy patrzeniu na obrazy z tej przeszłości pojawiły się na jej ciele krwawe stygmaty. Boleść jej była wielka — już nie tyle cielesna, co duchowa. Nie ujrzała zupełnie jasno przyczyn tej boleści, lecz wyraźnie odczuwała je w duchu. O, bo ona ongiś godzinami z zapałem uświadamiała ludzi, ani tchu nie mogąc złapać: „Tak, tak, on zawiśnie pomiędzy łotrami, to zasłużona kara.“ A jednak nie starała się przedtem poznać tego Jezusa, pójść i posłuchać przez chwilę, jak nauczał. Osądzała Go zupełnie na ślepo, tak jak dziś jeszcze często jeden drugiego na ziemi sądzi, nawet bez właściwej przyczyny karmicznej, któraby miała prawo wszczepiać w jego serce niechęć ku posądzanej przez niego jednostce. Sądzi, bo inni sądzą także, a zło w jego duchu nie da mu spokoju; wyrzuca przez usta oślizgłe wyzwiska i zmyślone zarzuty, no bo w tem znajduje ukojenie dla swej złej woli i „pożyteczną“ pracę.
Tak i ona ani spojrzała w Boską twarz Chrystusa, ani posłuchała słów Jego — a jednak nie przyznawała Mu w duszy nic dobrego, bo zła jej wola nie chciała się ugiąć, zasilana huraganami złych myśli i uczuć, wysyłanych przez innych, pogrążonych w złej woli. A kiedy już zapadły ciemności i ziemia zaczęła się trząść, to ona, jak wielu innych, znalazła się w niebezpieczeństwie życia. Zawisła na urwistej skale, kurczowo trzymając się łamiących się gałęzi. Wówczas to lęk przed śmiercią i przed czemś nieznanem otworzył jej oczy; wnętrze jej ducha przeszyły nagle błyskawice — nie te, które burza zapala w przyrodzie, lecz błyskawice z nieba, rozświetlające ciemności duchowe. Wielu w czasie tego groźnego trzęsienia ziemi, w blasku błyskawic, które trzęsły ich sumieniami i raz po raz zapalały gasnącą iskrę bóstwa w nich, ujrzało, że nie Ten jest winnym, którego ukrzyżowali, lecz oni to są winnymi, oni spowici w grzechu ciemnej nocy. Kto z nich z całej siły ducha krzyknął w rozpaczy: „Boże, ratuj; Boże, pomóż!“, ten w tej chwili sam się wykreślał z królestwa piekła złych myśli. W następnych zrodzeniach i bytowaniach w zaświecie spłacał już swoje stare długi, zaciągnięte jeszcze przed ukrzyżowaniem Chrystusa. Przed zupełnem przebudzeniem się powtarzają się raz jeszcze obrazy i porachunki z wszystkich poprzednich żywotów już tylko jako streszczenie przeżytych scen, jako reasumowanie na ziemi dobrego i złego. I ona w swojem niezupełnem jeszcze przebudzeniu się duchowem nie miała jeszcze jasnej świadomości swych przeszłych żyć, wyczuwała jednak, a chwilami widziała męki Chrystusa, a ponieważ także wyczuwała i wiedziała to, że i ona przyczyniła się niegdyś do Jego cierpień, odczuwała sama również boleści krzyżowania. Lecz wśród tych cierpień przeszywała jej ducha raz po raz błyskawica pełnej świadomości, że ona należy już duchem do Boga, że już wpisała się do tej wielkiej księgi żywota wiecznego, która obejmuje życie duchów, pełniących wolę Bożą, że już wpisała się do niej podczas tych smutnych chwil. I to napełniało ją wielką radością, a wiedząc w duchu, że w cierpieniach tylko duch jej może się oczyścić, prosiła o te cierpienia, prosiła, by mogła zaznać tych mąk, które Chrystus niewinny, czysty, przyjął dobrowolnie na siebie i których Mu ona niegdyś życzyła w swem zaślepieniu duchowem.
I nie mogli zrozumieć ludzie, otaczający ją na ziemi, którzy patrzyli na jej krwawe stygmaty, na jej gorączką spieczone usta, na jej ciało, drżące w boleści — nie mogli tego zrozumieć, że ona nie chce przyjąć ich uznania i uważania ją za świętą, broniąc się przed tem, jak przed jakiem pokuszeniem i wołając do otaczających ją, że jest grzeszną, że dużo zawiniła i że bynajmniej nie zasługuje na to, by ją mianowano świętą, czyli już niejako czystą, wyzwoloną i całkowicie złączoną z Bogiem. W swojej świadomości ludzkiej nie mogła tych swoich przewinień i tej serdecznej boleści określić i wytłumaczyć tym, co na nią patrzyli, jak na cud z nieba. I wzięli to tylko za najwyższy stopień pokory wobec Jezusa, który tak ciężko doświadcza i smaga ludzi, by wypróbować ich wiarę i miłość do Niego.
Już przed nią żyli na ziemi i żyją także obecnie[3] ludzie, obdarzeni podobnemi stygmatami w dowód niby łaski Jezusa; zapewne wielu takich też jeszcze się zrodzi, boć wiele było tych ludzi, którzy wołali: „Ukrzyżuj!“ i w różny sposób przyczyniali się do ukrzyżowania. Przy przebudzeniu się duchowem zrozumieją jeszcze lepiej dobrego Jezusa, niż im na to pozwoliły ciemne siły podczas Jego ukrzyżowania, gdy błyskawice niebieskie przeszywały ich dusze. Przy tem mocnem przebudzeniu się zakwili w każdym małe dzieciątko, tchnieniem Boga stworzone, ta iskra bóstwa, kiedy on się zacznie świadomie łączyć ze światłem boskiej Miłości i przepalać swoje ciała grzeszne, kiedy z tego powodu zacznie cierpieć, boć spadną nań własne cierpienia, a wśród tych cierpień rodzić się będzie dziecię małe, temi ciałami grzesznemi otoczone. To dzieciątko małe przystępne będzie dla tej pokory, która jest kluczem do wrót królestwa niebieskiego.
„Nie wejdziecie do królestwa niebieskiego, póki nie staniecie się jako dzieci małe, póki z dziecięcą pokorą i miłością nie spojrzycie na swego Ojca...“
Trudno porównać to dzieciątko pełne niewinności, przejawiające się w głębi oczyszczanego z win ducha, z temi różnemi dzieciątkami, niemowlętami lub nieco starszemi dziećmi, mającemi za sobą długą przeszłość swego własnego życia i idącemi w nowe życie ziemskie z nowemi nadziejami trwania w niem jak najdłużej, a których duch nie powziął jeszcze tego mocnego postanowienia, by iść prostą, równą drogą do Boga i oczyszczać się z win. Lecz i te dzieci często tak niewinnie patrzą przed siebie i wiele, wiele może w ich życiu zaważyć czyjś dobry wpływ.
Kiedy Chrystus żył na ziemi, przyszły doń małe dzieci, które także Go chciały ujrzeć, a rodzice wzbraniali im tego, myśląc sobie: „Pocóż takie głupiutkie istotki będą zatrzymywać Chrystusa w Jego pracy, w Jego nauczaniu?“ — I spoczęły Jego oczy na główkach i twarzyczkach dziecięcych, a dziatki przejęte odruchowo rozbiegły się bez słowa, by wyszukać jak najpiękniejsze kwiatuszki i zerwać je dla Niego z łona ziemi, składając Mu tem dowód miłości, a zarazem święte przyrzeczenie i ślub w duszy dziecięcej, że nie zapomną o Nim.
Dziecię, budzące się w duchu dorosłego człowieka, uginającego się i drżącego pod krzyżem swoich boleści, czy to ze stygmatami na ciele, czy innemi ranami na ciele i duszy, jest jeszcze bardziej bliskie prawdziwego raju, niż te ziemskie dzieci, jeszcze niby niewinnie na świat patrzące, z ciemną przeszłością za sobą, która znów pragnie ożyć i żyć. Wybawienie ze złego, upamiętanie się i ocknięcie z błędnego życia tkwi w samym człowieku, na dnie jego ducha i duszy i od człowieka samego to zależy, jak się pośpieszy z oczyszczaniem się z grzechów, od niego samego zależy, jak prędko wróci do swej własnej, radosnej ojczyzny ducha.
Człowiek, u którego pokażą się stygmaty na ciele, o ile z pokorą uchyla głowę i chętnie przyjmuje te cierpienia, kierując wzrok swój w ekstatycznej, wzruszającej miłości ku Bogu, ma już przed sobą bardziej otwartą drogę do następnego życia, w którem z pewnością zapragnie dać świadectwo prawdzie. Ta lepsza ścieżka utorowana jest w sferze jego lepszego myślenia. Lecz często rzucają mu niskie moce pod nogi wszystko zło, jakie tylko jeszcze zdołają gdzie wymieść z jego przeszłości, by nie mógł przejść przez nie, przez te gromady różnego brudu, a przynajmniej by go osłabić i zniechęcić do szlachetnej pracy ducha, tłukąc w jego sumienie brudnemi pałkami i krzycząc ogłuszająco: „Co, ty, ty zamierzasz głosić prawdy Boże, mając tyle brudów za sobą?“ I choć ich brudne gromadki stają się coraz to mniejsze i nie mają już co zmiatać mu pod nogi, rozbiegają się pomiędzy ludzi, o których się obawiają, by nie ulegli lepszemu wpływowi, a czerpiąc siły także z własnego zła tychże, sugerują im najpotworniejsze myśli, jakich zawsze mają podostatkiem, by wzbudzić w nich niewiarę do owego wędrowca tego świata, by tylko nie przykładali wagi do jego dobrych słów, a tem samem by i oni nie zaczęli się przechylać na dobrą stronę.
Tak to niejeden duch, pełen dobrych chęci, zradza się, przechodzi przez szereg wcieleń, ale póki oni mogą mu zmiatać te różne przeszkody i brudy, poty on grzęźnie w nich, skoro tylko trochę załamie się w nim ufność i wiara w Boga i zawieje mu z hypnotyczną siłą wiatr mylnych pojęć o Bogu na ziemi, wstrzymując go w dalszej drodze. Powtarza więc swoją wędrówkę, przechodzi przez różne cierpienia własne i narzucone mu, ale nigdy i nic nie potrafi zgasić w jego duchu tego postanowienia, które powziął w dobrej woli — postanowienia powrotu do Niego, do Ojca swego. Duch taki gotów rzucać się raz po raz w otchłań piekielną pełen ufności, że Bóg mu poda swoje dłonie, Bóg mu ześle pomoc, by nie zginął tam na wieki. Rzuca się w otchłań piekielną złej woli z myślą zostawienia tam i zniweczenia wszystkiego, co na nim ciąży, by spaliło się w otchłani cierpień, bo wie, że duch Boży w nim nie zginie i już jako czyste złoto, bez twardej rudy i skorupy uniesie się stamtąd, by złączyć się ze światłem wiekuistej miłości.
Każdemu, kto w któremkolwiekbądź zrodzeniu złożył, czy składa z głębi ducha ślub wierności Bogu, śpieszą z pomocą rzesze aniołów, czyli dobrych duchów, bo on przez złożenie tego ślubu daje im do tego prawo. Czuwają nad nim, gdy z życia do życia oczyszcza się jeszcze na ziemi i podtrzymują go, kiedy upada pod ciężarem własnych win i nieraz się jeszcze rani.
„Zaprawdę mówię tobie: dziś ze mną będziesz w raju“[4] — powiedział Chrystus do jednego z łotrów, gdy ten, ociekając krwią, patrzył nań z ufnością i prosił, by wspomniał o nim, kiedy odejdzie z tego piekła ziemskiego. Nie przed każdym jednak, kto w cierpieniach odchodzi z tego świata i woła: Panie, otwórz mi bramę niebios, bo cierpię“ — nie przed każdym ta brama niebios otwiera się tak, jak się otworzyła przed łotrem, wiszącym na krzyżu. O, bo ten człowiek, zwany łotrem, już od dłuższego czasu obiecał Bogu, że do niego powróci. To też przez szereg żywotów wycierpiał już wiele, smagany przez swoje własne winy i przez niskie moce, które wciąż usiłowały załamywać jego wiarę w Boga i przedstawiać świat i życie w nieprawdziwem świetle, wywracając mu jego poglądy na życie i mącąc świadomość tego, co sobie przedsięwziął. Wreszcie zrodził się po raz ostatni, by spłacić resztę długu temu światu, a było to w tym czasie, gdy Chrystus żył na ziemi. Wówczas to na ostatek niskie moce najbardziej sobie na nim użyły, nie wiedząc jednak, że tu już będzie położony ostateczny kres ich znęcaniu się nad biedną ofiarą. W chwilach, kiedy duch tego człowieka, nazwanego później przez sąd i lud łotrem, odłączał się od ciała, by pobujać trochę w przestworzach, tracąc z niem na chwilę częściowo związek, zabierały mu niskie duchy jego ciało i naprzemian się w niem zmieniając popełniały niejedną zbrodnię w krótkim przeciągu czasu tak, że biedny „łotr“, przychodząc ze swej swobodnej wędrówki w zaświecie, zastawał już krwią zbroczone ręce i huragan skarg i prześladowania za zbrodnie rzekomo przez niego popełnione. Osłabł duchem, trwoga go ogarnęła, lękał się spojrzeć w błękitną dal i łatwiej było im już popełniać przez jego ciało dalsze złe czyny. Kiedy on zdjęty trwogą, ścierpły ze zgrozy, stanął w bezruchu, zapominając władać swemi członkami, rzucali się znów na jego ciało, jak dzikie hjeny i popełniali jego rękami nowe przestępstwa, a przez usta jego wygadywali, co im się podobało, by ostatecznie wrzucić go z ciałem do więzienia i wydać na dalsze cierpienia i straszną śmierć ciała. Temu Chrystus powiedział: „Jeszcze dziś będziesz ze mną w raju“, bo grzechy i brudy stwarzali inni pod imieniem nieszczęśliwego.
Łotr drugi, wijący się na krzyżu nie tyle z boleści, ile ze złości i urągający do ostatniego tchu dobremu Chrystusowi, dopuszczał się złych czynów z własnej woli, prześcigając jeszcze sugestje piekła. To też zaczęli się go w końcu bać niektórzy mocarze ciemnych sił, że on ich jeszcze mógłby wziąć pod wpływ swej woli i dopomogli organom sprawiedliwości na ziemi do schwytania go i ukarania, zadając mu przytem na własną rękę wiele cierpień z właściwą im premedytacją.
I on w owej chwili, gdy zawisł na krzyżu obok Chrystusa, miał sposobność do nawrócenia się, chociaż zaraz nie otworzyłyby mu się bramy niebios. Lecz on raz po raz wyrzucał najokropniejsze przekleństwa na wszystko, na niebo i ziemię tak, że nieszczęśliwy skazał się sam z własnej woli na dalsze cierpienia, nie chcąc w nich żadnej pomocy od Boga dla swego wyzwolenia.
A jednak i ten łotr nie może pójść na wieczne zatracenie, bo zło nie jest wiecznie trwałe i nawet najzatwardzialszy duch musi się opamiętać; zmuszą go do tego jego własne, przez niego samego stworzone cierpienia[5].






  1. Przyp. wyd.:
    Na dowód, że nie jest to twierdzenie gołosłowne, przytoczymy jako jaskrawy przykład komedję, jaką się udało niskim duchom zagrać z Kazimierzem Olendzkim w Ameryce. Jest to jedno z takich ciemnych medjów, które pozwoliło wmówić w siebie, że jest jedynym posłańcem Bożym, godnym głosić Jego słowo, a potem już, że jest samym Chrystusem, „tym samym, który był ukrzyżowany (!)“. Odsyłam Czytelników do Dodatku: „Kazimierz Olendzki — wyjątki z jego broszur“. Trudno wprost uwierzyć, że człowiek ten znalazł swoich naiwnych wyznawców, a jednakże tak jest i oni to dostarczyli mu środków materjalnych na to, by wydał i porozsyłał po świecie swoje broszury, pełne przeróżnych bredni.
  2. Przyp. wydawcy:
    Do tego rodzaju jasnowidzów należała Anna Katarzyna Emmerich. Córka ubogich, pobożnych wieśniaków miała już w dzieciństwie swem przeróżne widzenia, których bohaterami byli rzekomi święci, a nawet Matka Boska i P. Jezus.
    Oto wyjątek z dzieła o niej („Męka Pana naszego“ podług rozmyślań Anny Katarzyny Emmerich, zmarłej 1824 r. — przekład z franc., nakł. Orgelbranda, Warszawa 1894):
    „Anioł Stróż pokazywał się jej w postaci dziecęcej. Dobry też nasz Pasterz wspierał tę małą owieczkę, ukazując jej się sam w postaci maleńkiego pastuszka. Od dzieciństwa swego nauczoną była historji świętej w widzeniach rozmaitego rodzaju. Matka Boża, królowa nieba, przychodziła do niej na łąkę, jako niewiasta nieporównanej piękności, słodyczy i majestatu, a zapewniając ją o swojej ku niej miłości i obronie, przyprowadza jej Boskie swoje Dziecię, jakby dla podzielenia z nią jej zabawek. Toż samo Święci dla niej czynili, i przychodząc odbierali od niej z czułością wieńce, które ona dla nich na dzień ich uroczystości splatała...“
  3. Patrz: Dodatek: 2. Franciszek z Asyżu. — 3. Teresa Neumann i święta Teresa. — 4. Sztuczki Antychrysta. — 5. Stygmaty Heleny Ajello. — 6. Dobry i zły łotr (Przyp. wydawcy).
  4. Ewang. św. Łukasza XXIII. 43 (Przyp. wyd.).
  5. Patrz Dodatek: 6. Dobry i zły łotr. (Przyp. wyd.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.