Pamiętniki (Casanova, tłum. Słupski, 1921)/W Konstantynopolu i na Krofu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Giacomo Casanova
Tytuł Pamiętniki
Wydawca Wydawnictwo „Kultura i Sztuka“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Prasa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Zygmunt Słupski
Tytuł orygin. Histoire de ma vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W KONSTANTYNOPOLU I NA KORFU.

Kiedy ukazałem się w uniformie przed panem Grimani, moim opiekunem, wykrzyknął ze zdumienia, niemniej też zdziwili się inni moi znajomi. Pani Orio, odnajęła mi pokój na czas mego pobytu, a ponieważ ów pokój sąsiadował z komnatką jej siostrzenic, można sobie wyobrazić, jakie rozkoszne spędzaliśmy noce! Niedługo wstąpiłem do pułku Bala na Korfu, jako chorąży. Podążyłem tam piątego maja. W podróży mojej do Korfu, zatrzymaliśmy się w Orsera. Przechadzałem się na wybrzeżu, gdy zbliżył się do mnie jakiś człowiek przyzwoitej powierzchowności, wdałem się z nim w rozmowę. Ponieważ wspomniał, iż zdaje mu się, że mnie widział już raz w Orsera (gdzie rzeczywiście byłem jadąc do Ankony), w sukni duchownego, począłem się zżymać, naco prosił mnie o przebaczenie, mówiąc, iż zresztą winien mi wdzięczność. Zadziwiłem się niemało. Dowiedziałem się więc, że aspan ów będąc chirurgiem, klepał pierwej biedę, teraz jednak odkłada pieniądze. Dobrobyt jego począł się od czułej pamiątki, jaką zostawiłem zarządczyni domu Hieronimsa, po moim tamże pobycie. Owa jejmość udzieliła jej swemu przyjacielowi, który znowu obdarzył nią czemprędzej swą żonę. Ta znowu darowała ją pewnemu sowizdrzałowi, który gospodarzył tak szczodrze, iż w ciągu miesiąca przysporzył mu kilkadziesiąt osób klienteli. — Mam jeszcze parę pacjentów — mówił — lecz do miesiąca pozdrowieją wszyscy. Może pan sobie wyobrazić, jak bardzo się ucieszyłem widząc pana. Uważam to sobie za dobrą wróżbę. — Zaśmiałem się na to. Lecz on jeszcze na pożegnanie udzielił mi niektórych przestróg, mówiąc, że kraj do którego podążam, pełen jest zatrutych owoców. Po burzliwej podróży dobiliśmy do Korfu, tam oczekując Baila odwiedzałem wciąż kawiarnie i tak często siadałem do faraona, że wszystkie moje pieniądze stopniały. Powitałem też z radością przybycie Baila i jako jego adiutant zostałem wcielony do świetnego jego orszaku. Zaledwie zawinąłem do Konstantynopola, udałem się do baszy z Karamanji, który pierwej nazywał się hrabią Bonnival. Był to awanturnik, któremu dziwnie wiodło się na tureckim dworze. Przyjął mnie bardzo uprzejmie. Najważniejszą rzeczą z mego pobytu w Konstantynopolu była jednak znajomość moja z Ali Jussufem, którego często odwiedzałem. Wiedliśmy rozmowy filozoficzne, najczęściej zajmujące się kwestjami religijnemi, aż pewnego dnia poczęliśmy mówić o miłości. Na końcu tej rozmowy rzekł mi Jussuf: Mam jedyną córkę, która wszytko po mnie odziedziczy. Ma lat piętnaście, jest piękna, oczy jej są czarne i błyszczące, włosy jak jedwab, cera jak alabaster. Jest słuszna i smukła jak trzcina. Charakter jej pełen słodyczy. Wychowanie dałem jej takie, że mogłaby się stać małżonką najmiłościwszego sułtana. Mówi po grecku i po włosku, śpiewa cudnie, akompaniując sobie na harfie, rysuje i haftuje. Przy tych wszystkich powabach i talentach, wesoła jest jak ptaszek. To skarb prawdziwy. Oddałbym ci moją córkę za żonę, jeżelibyś chciał zamieszkać u jednego z moich krewnych, aby poznać naszą religię, nasz język i obyczaje. Gdy już ogłosisz się muzułmaninem, przyjmę cię za syna. Dostaniesz dom pięknie urządzony, niewolników i rentę, która ci ułatwi życie w dostatkach. Nie dawaj mi odpowiedzi ani dziś ani jutro, odpowiesz mi później, jeżeli zgodzisz się na rzecz wyłożoną. Jeżeli zaś nie podoba ci się ta sprawa to mi nic nie odpowiesz. Zrozumię twoje milczenie i nie będziemy więcej o tem mówili. Gdy skończył mówić, przycisnął mnie do serca i odszedł.. Ja zaś byłem tak przejęty tem dziwnem zdarzeniem, że nie wiedziałem nawet, kiedy znalazłem się w domu. Rzecz była tak wielkiej wagi, że nie mogłem o niej ani z nikim pomówić, ani o niej sam myśleć, dopóki umysł mój się nie uspokoi, a wszystkie namiętności nie zmiękną. Przez cztery dni nie odwiedziłem wcale domu Jussufa, piątego zaś udałem się tam. Poczęliśmy rozmawiać, nie mówiąc nic o najważniejszej rzeczy, chociaż z pewnością myśleliśmy o niej oba. Tak upłynęło dni czternaście. Nakoniec zapytał mnie Jussuf, czy nie zwierzyłem się jakiemu mędrcowi, by mnie dobrą jaką obdarzył radą. — Mój drogi Jussufie — odrzekłem mu. Oddałem się zupełnie Bogu, a ponieważ mam do Niego zupełne zaufanie, więc jestem pewny, że powezmę dobre postanowienie, czy zostanę twoim synem, czy też tylko przyjacielem. Przy tych słowach, Jussuf złożył swą lewicę na mojej głowie, opierając mi dwa pierwsze palce prawej ręki na czole i powiedział: — Czyń tak dalej mój synu, a bądź przekonany, że dobrze czynisz. — Lecz mogłoby się zdarzyć — rzekłem znowu — że Zelma by mnie nie pokochała? — Uspokój się w tym względzie. Moja córka już cię kocha. Widziała cię już, tak samo jak moja żona cię widzi ile razy rozmawiamy. Zelma upodobała cię sobie. — Lecz nie wie, iż przeznaczyłeś mi ją na żonę? — Wie, że pragnę, abyś się stał wiernym i podzielił jej los. — Dobrze jest, że nie okazała mi się dotąd. Mogłaby mnie olśnić swą pięknością, a wtedy rozstrzygnęłaby moja namiętność, obniżająca wartość postanowienia. Byłem naprawdę szczery mówiąc tak, bałem się zobaczyć Zelmę. Bo gdybym się w niej zakochał stałbym się muzułmaninem, aby ją moją nazwać. A tego z pewnością bym później żałował.
Miałem już wówczas na dnie duszy pragnienie sławy, chciałem odznaczyć się w sztukach pięknych albo w literaturze, lub też na jakiem innem polu. Nie mogłem się zdecydować, aby innym zostawić te tryumfy, które mnie mogły być przeznaczone. Najbardziej przerażała mnie myśl, iżbym musiał rok cały przebywać w Adrjanopolu, aby uczyć się barbarzyńskiego języka, do którego miałem zresztą odrazę. Parę dni później byłem na śniadaniu z Bonnival u Izmaela. Neapolitańscy niewolnicy przedstawiali tam pantominę. W ciągu rozmowy wspomniałem o tańcu weneckim: Forlana. Ismael pragnąłby zobaczyć, jak to wygląda. Zagrałem nutę tańca na skrzypcach, nie mogłem jednak równocześnie tańczyć. Ismael skinął na eunucha, rozmawiał z nim czas jakiś, a gdy eunuch się oddalił, powiedział, że tancerka się znajdzie, grajek także i to wyborny z weneckiego pałacu. Jakoż nadszedł wyborny skrzypek, a w chwilę potem drzwi się otwarły i weszła tancerka w masce, w Wenecji zwanej: moretta. Spojrzałem na nią z zachwytem. Trudno bowiem było wyobrazić sobie postać wdzięczniejszą. Smukła, powiewna, ruchy jej pełne powabu zaznaczały przepiękne zarysy ciała. Płonąłem cały i tchu mi zabrakło, gdy począłem tańczyć szaloną Forlanę, piękna tancerka zaś, nieznużona, zdawała się unosić jak zjawisko. Po małej przerwie rzekłem: — Jeszcze sześć razy, a potem dosyć, bo zginę. Nie mogła mi nic odpowiedzieć, z powodu zbyt srogiej maski, lecz ścisnęła mnie wymownie za rękę. Po skończonym tańcu, eunuch otworzył drzwi, a moja piękna zniknęła. Ismael dziękował z uniesieniem, a przecież to ja właściwie winienem mu był podziękować. Ta Forlana, to była właściwie jedyna rozkosz, jakiej doznałem dotąd w Konstantynopolu. Zapytałem, czy ta tancerka była Wenecjanką. Uśmiechnął się na to znacząco, ale nic nie powiedział. Pożegnaliśmy go nad wieczorem. — Ten dobry człowiek — rzekł do mnie Bonnival w drodze, z pewnością żałuje, że uległ swej zachciance, każąc tańczyć swej pięknej niewolnicy z panem. Z pewnością rozkochała się w panu, niech się pan ma na baczności, z pewnością zechce zawiązać z panem stosunek. W tym kraju, to jest zawsze bardzo niebezpieczna gra, taki romansik. Przyrzekłem mu być rozsądnym, ale nie dotrzymałem słowa.
Trzy lub cztery dni potem jakaś stara niewolnica sprzedała mi woreczek na tytoń złotem haftowany za piastra. Ody go jednak wziąłem w ręce, wyczułem, że kryje się w nim list. Niewolnica oddaliła się, ja zaś poszedłem do Jussufa. Nie zastałem go w domu. udałem się więc do ogrodu, aby tam przeczytać tajemniczy liścik. Był zapieczętowany, ale nie zaadresowany. To wzmogło jeszcze moją ciekawość. Złamałem pieczątkę i wyczytałem po włosku te słowa: „Jeżeli ma pan ochotę zobaczyć osobę, która tańczyła z panem Forlanę, to niech pan przechadza się wieczorem po ogrodzie z tamtej strony basenu. Trzeba zbliżyć się do służącej ogrodnika i prosić ją o limoniadę. Może mnie pan zobaczy, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Jestem Wenecjanką. O tym liście nie trzeba nikomu wspominać“. — Nie bój się moja piękna — wymówiłem prawie głośno, jak gdyby była obecną owa Wenecjanka — nie jestem taki prostoduszny! Wetknąłem list do kieszeni, wtem patrzę nadchodzi jakaś piękna starsza kobieta z poza klombu krzewów, wymawia moje imię i pyta co do niej mówiłem i jakim sposobem ją zobaczyłem. Powiedziałem na to, że rozmawiałem sam ze sobą, nie myśląc, aby mnie ktoś mógł usłyszeć. Bez żadnych wstępów oznajmia mi wprost, że się bardzo cieszy, iż mnie spotyka. Jest Rzymianką i wychowawczynią Zelmy. Uczyła ją śpiewu i gry na harfie. Potem poczyna wychwalać piękność i dobroć swej pupilki, robiąc uwagę z niewinną miną, że gdybym mógł zobaczyć Zelmę, zakochałbym się w niej z pewnością. I jaka to szkoda, że to być nie może! — Ona znajduje się tam — mówiła Rzymianka, poza tą zieloną żaluzją. Patrzy na nas. Od kiedy Jussuf powiedział, że może pan będzie mężem Zelmy, kochamy pana jak swego. — Czy mogę powtórzyć naszą rozmowę Jussufowi? — spytałem. — Nie — rzuciła głosem, który mi zdradził, że bardzo chętnie ułatwiłaby mi poznanie z piękną swą uczenicą. Może w tej nadziei właśnie zaczęła ze mną rozmowę? Jabym także nie miał nic przeciwko temu, lecz nie chciałem czynić nic, coby się mogło niepodobać mojemu przyjacielowi.
Na to nadchodzi Jussuf i zastaje mnie w rozmowie z ową Rzymianką. Nie wydawał się jednak zagniewany. I zaraz począł mi winszować tańcu z jedną z piękności haremowych lubieżnego Izmaela. — Więc to jest coś tak niezwykłego, że o tem się mówi? — Coś bardzo niezwykłego, mamy bowiem przesąd, aby naszych pięknych nie ukazywać oczom niewiernych. Lecz każdy może robić w swoim domu, co mu się podoba. Zresztą Izmael jest człowiekiem wykwintnym i pełnym smaku. Przeżyłem wesoło dzień u mego przyjaciela, potem udałem się do Izmaela. Eunuch, który mnie wprowadził, oznajmił, że jego pan wyszedł, lecz będzie rad, jeżeli przejdę się trochę. Powiedziałem, że napiłbym się chętnie szklankę limoniady, zaprowadził mnie więc do kiosku, gdzie zastałem ową niewolnicę, co mi oddała list. Przechadzaliśmy się potem z tamtej strony basenu, lecz eunuch zauważył, że musimy zawrócić, bo zbliżają się trzy damy. Nie przystoi nam więc wchodzić im w drogę. Zaraz potem oddaliłem się zadowolony z przechadzki, z nadzieją w duszy, że będę znowu szczęśliwy. Rano dostałem zaproszenie od Izmaela na połów ryb. Pisał, że pójdziemy na ryby wieczorem i zabawimy do nocy, a nocy księżycowej. O godzinie oznaczonej znalazłem się u Izmaela, który przyjął mnie z wylaniem serdecznem. Wsiedliśmy do łodzi, zauważyłem ze zdziwieniem, że byliśmy sami. Nie liczę bowiem za towarzystwo dwóch wioślarzy i sternika. Złowiliśmy parę ryb, które usmażone na oleju spożyliśmy w kiosku. Była jedna z takich nocy księżycowych, o której nie można mieć wyobrażenia, jeżeli się własnemi oczami nie oglądało jej cudów. Byłem sam z Izmaelem, a znając jego nienaturalną skłonność ku mnie, czułem się nie swój. Izmael rzekł naraz: — Chodźmy stąd, słyszę szmer, co zwiastuje mi coś zabawnego. Bierze moją rękę i prowadzi do alkowy, której okno wychodziło na basen. Obiecuje mi piękne widowisko, ponieważ kobiety jego kąpią się właśnie. Księżyc zlewał swą srebrną poświatę na wody zwierciadło, ujrzeliśmy więc trzy rusałki. Bądź płynąc, bądź przystając na marmurowych stopniach lub też siadając ukazywały się nam w najrozmaitszych pozach pełnych roskosznego wdzięku. Czytelniku, jeżeli ci natura dała serce gorące a zmysły pobudliwe, możesz sobie wyobrazić jakie to jedyne w swym rodzaju widowisko, wywarło na mnie wrażenie. Gdy w parę dni potem odwiedziłem rano Jussufa i wszedłem do sali, gdzie zwykle jadaliśmy obiad, i gdzie nigdy nie zastawałem nikogo. W tem, patrzę! przedemną zatrzymuje się jakaś postać niewieścia z twarzą zakrytą zasłoną, spadającą aż ku ziemi. W oknie siedziała niewolnica, pochylona nad haftem. Chciałem się zaraz oddalić, ale tajemnicza piękność z wdziękiem nieopisanym zaprasza mnie abym został. Jussuf wyszedł i kazał jej zabawiać mnie. Wskazuje mi poduszki i sama krzyżując nóżki, zasiada. Sądzę, iż widzę przed sobą Zelmę i że Jussuf chciał mnie przekonać, że niemniej dzielny jest od Izmaela. — Nie wiesz kim jestem? — pyta moja towarzyszka. — Trudno mi to odgadnąć — mówię. — Jestem żoną twego przyjaciela od pięciu lat. Zaślubiłam go, mając trzynaście lat. Zdziwiony bardzo tą emancypacją mahometanskiego filozofa, która dozwala mi rozmawiać z jego żoną. Staję się swobodniejszy i postanawiam korzystać z dobrej przygody. Widzę alabastrowe ramiona i dłonie i pozwalam wyobraźni zachęconej tą próbką wdzięków wysnuwać obraz ich całości. Żona Jussufa miała na sobie strój, jaki noszą kobiety z wyspy Scio. Ubranie to dozwalało podziwiać piękne linje nóżek i rozkoszne biodra opasane przepysznym, srebrem przetykanym, szalem. Ponad nim wykwitały cudne piersi, których drżenie zdradzało żywe wzruszenie. Zapatrzony w te cuda wyciągam mimowoli rękę, chcąc odrzucić zasłonę. Lecz moja piękna uchyla się unosząc się lekko i mówi z wyrzutem: — Zasługujesz że na przyjaźń Jussufa, znieważając jego gościnność obrazą wyrządzoną jego żonie? — Pani — odpowiadam — racz mi przebaczyć. Nie miałem zamiaru obrazić cię, nasze zwyczaje bowiem pozwalają zwykłemu śmiertelnikowi nawet, patrzeć w oblicze królowej. — I pozwoliłyby zdzierać zasłonę z jej twarzy? Jussuf zemści się. Przerażony jej uniesieniem padłem do jej nóg i dokazałem tego, że się uspokoiła. — Płoniesz? — pyta. — Tak, rozpłomieniłaś mnie. — Mój mąż nadchodzi — rzekła mi na to. Wstajemy, Jussuf mnie ściska, dziękuję mu za tak wielką uprzejmość, haftująca niewolnica oddala się. Jussuf dziękuje swej żonie, że dotrzymała mi towarzystwa, podaje jej ramię, aby odprowadzić ją do jej pokojów. Idą, w drzwiach pokoju moja piękna uchyla zasłony, całuje męża, ja zaś patrzę w jej piękny profil. Oddalają się, ścigam wysmuklą postać wzrokiem poprzez szereg pokoi, dopóki nie znikła. Jussuf powraca i śmiejąc się oznajmia, iż jego żona wyprosiła sobie z nami jeść obiad. — Sądzę, że twoja żona jest piękna. Czy piękniejsza od Zelmy? — spytałem. — Moja córka jest pełna wdzięku i słodyczy, Zofja zaś to dumna piękność. Pochodzi z wyspy Scio, to Greczynka. Kto się z nią ożeni po mojej śmierci, będzie szczęśliwy. Zaślubi dziewicę. Opowiedziałem całą przygodę panu Bonnival, przesadzając niebezpieczeństwo, na jakie się narażałem z powodu podniesienia zasłony. — Ba! — odpowiedział. — Nie byłeś w niebezpieczeństwie. Ta Greczynka zadrwiła z ciebie i z pewnością liche wyobrażenie powzięła o dzielności Włochów. Najskromniejsza kobieta turecka nie rumieni się, gdy ma zasłonę na twarzy. — Ona jest dziewicą — rzekłem. — To trochę trudno — rzekł. Znam kobiety z wyspy Scio. Gdy w parę dni potem oglądałem rozmaite rzeczy u armeńskiego kupca, nadszedł Jussuf chwaląc wybór mój. Wskazałem mu bowiem rzeczy, które mi się podobały, ale ich nie kupowałem, gdyż były za drogie. Za to kupił je Jussuf. Następnego ranka znalazły się u mnie.
Była to grzeczność ze strony Jussufa, ażeby nie wywołać ceremonii z mej strony, do upominku dodał list, w którym mówi, że gdy przyjadę na Korfu, dowiem się, komu je mam oddać. Były to adamaszki złotem i srebrem tkane, sakiewki, pasy, szale i fajki. Kiedy żegnałem się z Jussufem, płakał ten niezwykły człowiek. Ja także zalewałem się łzami. Gdy już byłem na okręcie znalazłem skrzynię, także dar od Jussufa, w której były dwa cetnary najlepszej kawy mokka, sto funtów wybornego tytoniu w liściach i dwie wielkie flaszki napełnione tabaką. Oprócz tego cybuch z jaśminowego drzewa, który sprzedałem na Korfu za sto cekinów.
Gdy przybywszy na Korfu odwiedziłem gubernatora, zapytał mnie, czybym nie zechciał zostać jego adjutantem. Odpowiedziałem, że takie wezwanie zaszczyt mi przynosi. Bez dalszych ceremonji kazał mnie wprowadzić do pokoju dla mnie przeznaczonego i tak się odbyła moja instalacja. Do osobistej usługi przydzielono mi francuskiego żołnierza, a że był on wielkim gadułą, więc mogłem się wyćwiczyć we francuskim języku. Ponadto umiał układać pięknie moje włosy. Lecz to były jedyne zalety tego nicponia, pijaka i rozpustnika, chłopa z Pikardji, który zaledwie umiał pisać. Był to śmieszny głuptas, co bardzo krotofilne umiał opowiadać historie w sposób tak dosadny, że można było zrywać boki od śmiechu. Korfu było prawdziwie żołnierskiem gniazdem. Kwitły tu gry hazardowe. Pięknością czczoną była pani F. żona kapitana okrętu. Zobaczyłem ją poraz pierwszy w dniu mego mianowania na adjutanta. Wdzięki jej olśniły mnie. Wydała mi się tak wzniosłą i wspaniałą, że nie lękałem się, zakochać się w niej. Mąż jej zaś wydał mi się skończonym głupcem, który nie wiedzieć skąd przyszedł do takiej żony. Jako adjutant miałem zaszczyt zasiadać u stołu gubernatora, który dzielił ze mną mój kolega chorąży jak ja, niemiłosiernie głupi. Lecz nie wiele zważano na nas i nie traktowano jako gości, nikt bowiem nie zwracał się do nas. Chociaż wiedziałem, że na dnie tego nie było pogardy ani lekceważenia przecież wydało mi się to nieznośne. Gdy po ośmiu czy dziesięciu dniach, pani F. nie raczyła zaszczycić mnie ani spojrzeniem, poczęła mi się niepodobać. Gdy po czternastu dniach zapytała, jak się nazywam, gniew mój wzrósł jeszcze. Przecież musiała już o mnie słyszeć, byłem bowiem na Korfu bardzo znany. Z kolegami byłem na przyjacielskiej stopie i wszystko byłoby dobrze, gdyby mnie owa pani tak nie lekceważyła. Stałem się bowiem celem jej sarkazmów, które brały mnie na męki. Snułem najrozmaitsze plany zemsty. Ponieważ jednak byłem dzieckiem szczęścia, przypadek zmienił odrazu wszystko. Pewnego poranka, kamerdyner oznajmił mi, że pani F. chce ze mną mówić. Pędzę, rozciekawiony, co to być może. Byłem bardzo zdumiony, znajdując ją w łóżku. Twarz miała rozczerwienioną, oczy zapłakane. — Proszę usiąść, będziemy rozmawiali — rzekła mi. — Pani! — odpowiedziałem — nie zasłużyłem na tyle zaszczytu. Nie przystoi mi zasiadać, jak gdybym był twoim poufałym gościem. Nie nalegała więcej. — Mój mąż — poczęła znowu — przegrał na słowo honoru dwieście cekinów, do pańskiego bankiera. Sądził, że ja mam tę sumę, muszę mu dostarczyć pieniędzy i to dzisiaj. Niestety rozporządziłam inaczej temi pieniędzmi i jestem w wielkim kłopocie. Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyś pan zechciał powiedzieć Marolemu, żeś otrzymał odemnie tych dwieście cekinów. Oto pierścień, który proszę zatrzymać tytułem zastawu do nowego roku. Wykupię od pana pierścień za dwieście dukatów, na którą to sumę napiszę panu weksel. — Weksel przyjmuję, pierścionka zaś pozbawiać pani nie chcę. Muszę zresztą powiedzieć pani, że pan F. musi pieniądze te wypłacić w banku. Odchodzę, nie czekając odpowiedzi i powracam niebawem z dwoma rulonami dukatów, oddaję je pięknej pani, odbieram weksel i chcę odejść. Wtedy ona zwraca się do mnie z temi cudownemi słowami: — Gdybym wiedziała, że pan jest taki usłużny, nie ośmielałabym zwrócić się do pana z moją troską. — Zaprawdę pani, niema na świecie, człowieka, któryby zdolny był odmówić pani tak nieznaczącej przysługi, skoro pani raczyłaś prosić o nią sama. — Bardzo pochlebne rzeczy prawisz mi pan. Sądzę jednak, że na przyszłość nie będę miała sposobności usłyszeć je ponownie. Wytworność tych słów zachwycała mnie, pani F. wydała mi się godną uwielbienia. Od tej chwili czułem, że rozpalił się w mem sercu dla niej afekt niezmierny. Nie zdało mi się też rzeczą niemożliwą, aby ona odpowiedziała życzliwością na mój sentyment. Weksel włożyłem do koperty i złożyłem go u notarjusza z tą uwagą na kwicie, że ma być wydany do rąk własnych pani F. skoro go zażąda. Piękna pani zmieniła swe wyniosłe względem mnie usposobienie, bardzo często zwracała się do mnie z uprzejmemi słowy przy stole. Niedługo potem pozwolił sobie mój służący na niezłą psotę. Leżąc w szpitalu na śmiertelnem łożu wykazał się metryką i herbem, jako syn Franciszka Piątego, Karola Filipa Ludwika Foucauld, księcia La Rochefoucauld. Ukartował rzecz tak przemyślnie, oddał odnośne dokumenty swojemu spowiednikowi, z poleceniem, aby je dopiero po jego śmierci oddał gminie. Ksiądz w dobrej wierze oddał dokumenty Jego Ekscelencji prowedytorowi, ja zaś znając dobrze mojego krotofilnego żartownisia, wyraziłem otwarcie moje zdanie, że to wszystko zakrawa na gruby żart. Moja szczerość nie przypadła do smaku Jego Ekscelencji, tak, że popadłem w niełaskę. Tego wieczora zatrzymała mnie pani F. i pana D. R. Spędziliśmy bardzo miły wieczór. Pani F. okazała się taką dowcipną, tak pełną wdzięku, ze się w niej zakochałem na dobre. I położyłem się spać z tem przekonaniem, że trudno mi będzie wobec niej odgrywać rolę obojętnego.
Następnego ranka melodramat z niedoszłym księciem La Rochefoucauld rozwijał się coraz piękniej. Nicpoń mój jeszcze żył, kazano go więc umieścić w pomieszkaniu odpowiedniem jego wysokiemu rodowi. Po ośmiu dniach był już rekonwalescentem, niedługo potem mógł już wychodzić, zarzucono go przeto zaproszeniami. Ja zaś nie dałem się wywieść w pole. A ponieważ zdemaskowałem go u pani Segredo, do której się zalecał, dał mi w twarz. Czatowałem na niego, gdy wychodził i zbiłem go tak laską, iż byłbym go może i zabił, gdyby się nie porwał do szpady. Następstwem tego było, iż wezwano mnie, abym się zgłosił na karną galerę, gdzie aresztowani kajdany na nogach dźwigają. Tego mi było za wiele! Uciekłem więc w małem czółnie na wyspę Casapo, gdzie ująłem sobie tak jej mieszkańców swą szczodrobliwością, że przysięgli na śmierć i na życie bronić mnie do ostatka. Bawiłem na tej miłej wyspie, otoczony moją wierną gwardją niby monarcha z krotofili, tę także korzyść mając, że mogłem wybierać dowoli wśród najpiękniejszych dziewcząt. Po paru dniach przybył do mojej siedziby adjutant z Korfu, zdziwiony niemało, gdy tłumy wieśniaków stanęły ku mojej obronie. Adjutant zaś oznajmił mi, że wykryło się szalbierstwo wrzekomego księcia, którego natychmiast z Korfu wydalono. Jest przeto nadzieja, że sprawa moja będzie osądzona lekko. Tej nocy jeszcze odpłynąłem do Korfu i zaprawdę musiałem udać się na karną galerę, lecz w chwili, gdy miałem być zakuty w kajdany, przyszedł rozkaz, że mam być uwolniony. Udałem się natychmiast do D. R., który przyjął mnie z radością i posłał do pani F. Ranek był jeszcze wczesny, lecz panna służąca mej bogini pozwoliła mi wejść, mówiąc, że pani zadzwoni niebawem. I tak się też stało, a potem zaraz wpuszczono mnie do pokoju p. F. Zdało mi się, patrząc w jej różane lica, że Aurorę widzę. Opowiadałem jej moje przygody na wyspie Casapo nie wspominając nic o moim miłym haremie. Potem przyszła kolej na pobyt w Konstantynopolu. Bardzo podobała się jej scena z żoną Jussufa. Lecz kąpiel rusałek w ogrodzie Izmaela, rozpłomieniła ją wielce, chociaż podałem obraz w barwach przyćmionych. Piękna pani jednak żądała abym go lepiej oświetlił, a gdym to uczynił, łajała mnie, że jestem zbyt wymowny. Igraszka ta, trwała dość długo, a chociaż w oddali uśmiechało mi się zwycięstwo, czułem, że dosyć daleka doń wiedzie droga. Lecz wspomógł mnie nieoczekiwany wypadek. Piękna pani ukłuła się w paluszek, krzyknęła i podała mi rękę, abym wyssał rankę. Usłuchałem skwapliwie. — Czemże jest pocałunek? — mówiłem. — Czyż nie jest on pragnieniem, aby przyjąć w siebie cząstkę ukochanej istoty w oddechu? A krew, którą z tej wdzięcznej ranki zebrałem wargami, czyż nie jest cząstką ubóstwianej kobiety? Podziękowała mi najuprzejmiej w świecie, lecz prosiła, abym wypluł krew. — Ona jest tutaj — mówiłem składając rękę na sercu. — Był to rozkoszny trunek. — Czyż jesteś pan ludożercą? — śmiała się pani F. — Nie sądzę, lecz bałbym się zgrzeszyć, przeciw tobie, pani, gdybym uronił choćby kropelkę tej krwi. Podczas zapust sprowadziłem trupę aktorów, fantazja ta kosztowała mnie dziewięćset cekinów. Pewnego ranka, kazała mi pani F. przyjść do siebie i poprosiła o weksel, ponieważ chce mi zwrócić owych dwieście cekinów. Powiedziałem, że on znajduje się u notarjusza i będzie tylko do jej własnych rąk oddany. Pani F. każe przynieść sobie depozyt. I cóż widzi? Oto cały tekst skryptu wytarty, jedynie jej podpis zachowany. — To świadczy pięknie o pańskiej szlachetności — rzecze — lecz nie mogę być pewną, że ten kawałek papieru jest moim wekslem, chociaż podpisany mojem imieniem. — To prawda, pani — odpowiedziałem — a jeżeli pani tego nie jest pewna, to ja mam wielką niesłuszność. — Nie mogłabym na to przysiądz. Od tej pory pani F. zmieniła się zupełnie. Kiedy ja coś opowiadałem, udawała, że nie rozumie, gdy się inni śmieli, pytała, cóż w tem śmiesznego? Gniewało mnie to tak bardzo, że aż schudłem ze złości. Okazałem jej raz wyraźnie w jakiem znajduję się usposobieniu gdy panu D. R. na jego pytanie, czy się zawsze kochałem szczęśliwie odpowiedziałem w te słowa: — Zawsze nieszczęśliwie. Szczególnie ten trzeci i ostatni raz, ponieważ współczucie, jakiem natchnąłem mą damę, podsunęło jej myśl, aby mnie z mojej namiętności uleczyć, zamiast zrobić mnie szczęśliwym. — Jakiegoż na to użyła sposobu? — Przestała być uprzejmą. — Rozumiem, obraziła pana. I pan to nazywa współczuciem? — Ależ pan się myli. — Z pewnością — wtrąciła piękna pani — jeżeli się ma dla kogoś współczucie, to się chce go uszczęśliwić. Ta kobieta nigdy pana nie kochała. — Nie mogę temu uwierzyć. — Lecz czyż pan jesteś już wyleczony? Zupełnie, lecz choroba trwała długo. — Z pewnością zakochałeś się pan w innej? — W innej? — Czyż nie mówiłem, że kochałem poraź ostatni. Parę dni później, przychodzi do mnie D. R. i mówi mi, że pani F. jest cierpiąca. Nie może jej dotrzymywać towarzystwa, dlatego powinienem do niej pójść, z czego będzie z pewnością zadowolona. Idę więc i powtarzam jej słowo w słowo komplement, jakim mnie obdarzył D. R. Pani F. leżała na kanapie, odpowiedziała mi nie patrząc na mnie, że ma gorączkę i że pewnie się z nią wynudzę. Rzuciłem na to jakiś konwencjonalny frazes, ona zaś dosyć szorstko powiedziała mi, abym został. To mnie uraziło, lecz zostałem. Kochałem ją, a nigdy nie wydała mi się piękniejszą, jak z owymi gorączkowymi rumieńcami, które podnosiły olśniewającą białość jej cery. Niby milczący posąg stałem bez ruchu niedaleko kanapy, na której moja piękna leżała. Zapytała mnie co się stało z moją wesołością? — Jeżeli moja wesołość znikła, to mogłaby powrócić tylko na rozkaz pani. Jedno jej słówko, a rozbłyśnie znowu. — Cóż mam robić — szepnęła. — Być taką, jaką byłaś dla mnie po moim powrocie z Casapo. Udała, że nie rozumie tego, mówiąc, iż wielce zajmują mnie moje przygody. Na dowód, prosi mnie, abym opowiedział jej o moich trzech miłościach. Począłem więc prawić jej na prędce osnute powiastki pełne sentymentu wyszukanego. Ani śladu zmysłowości. Zauważyłem, że jej się to podobało. Z czołem schylonem i melancholijnym na ustach uśmiechem rzekła: — Może ta kobieta, o której pan mówiłeś, że chciała ciebie uleczyć, sama potrzebowała leczenia? Niedługo potem, miałem zaszczyt prowadzić panią F. podczas procesji. Czekałem, czy nie nawiąże się dalszy ciąg, naszej tak wiele mówiącej rozmowy. Lecz ona milczała. To mi zraniło serce, wpadłem w gorączkę i musiałem się położyć do łóżka. Nadchodzi wtedy służący z zaproszeniem do pani F. Blady i chwiejący się na nogach zwlekam się z łóżka... idę... wchodzę do jej pokoju. Pani F. robi zdziwioną minkę, usiłuje sobie przypomnieć, dlaczego posłała po mnie. Nakoniec mówi, że jej mąż chce mnie zrobić swym adiutantem. Urywa i cała zaróżowiona wskazuje mi pokój przeznaczony dla mnie, przytykający do jej pokoju. — Gdybym wiedział, że nie urażę tem D. R. przyjąłbym godność adjutanta — rzekłem z wahaniem. — Jestem tego pewna — rzuciła z żywością. — To niech pani raczy go skłonić, aby mi to powiedział. — A wtedy przyjmie pan? — Ach! mój Boże! natychmiast. Słowa te były tak wymowne. że nie spojrzałem na nią, aby jej nie zmieszać. Ona zaś, zarzuciła swą mantillę, aby udać się na mszę do kościoła. Wyszliśmy razem. Kiedy schodziliśmy ze schodów, położyła mi rękę na mojej, a potem spytała? — Ręka pana gorąca jak ogień, masz gorączkę. W dwa dni później zostałem adjutantem pana F. Prażyłem się więc jako salamandra w ogniu, w którym chciałem płonąć. Cały dzień przebywałem z moją ukochaną. Nie sprowadziło to żadnej widocznej zmiany, lecz powiedziałem sobie, że przy pierwszej lepszej sposobności, pochwycę fortunę za czub. Jedna rzecz mnie zasmucała, a mianowicie ta, że pani F. pełna łaskawości dla mnie przy innych, bardzo się z nią drożyła, gdy byliśmy sami. Pewnego dnia, panna służąca obcinała koniuszki jej pięknych, długich włosów. Podniosłem wszystkie te skrawki i położyłem na toalecie. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, który schowałem do kieszeni, sądząc, że pani F. tego nie widziała. Ledwie zostaliśmy sami, powiedziała mi o zgrozo! abym oddał schowane włosy. To mi się wydało surowością, a nawet okrucieństwem. Usłuchałem więc, rzucając owe włosy pogardliwie na toaletę. — Pan się zapomina — rzuciła mi wyniosłym tonem, którego nie mogłem znieść. — Wcale nie. Mogła pani przecież udać, że nie zauważyła tej niewinnej kradzieży. Lecz pani niema serca, jeno rozum i dowcip, oboje zaś złośliwej natury? skoro tak się wysilają, aby mnie upokorzyć. Znasz pani moją tajemnicę, ja w zamian poznałem panią. Może mi się to przyda, może wreszcie stanę się rozsądniejszym! Po tej gwałtownej tyradzie wychodzę, a ponieważ nie wołają mnie, bym powrócił, zamykam się w moim pokoju i chcąc się snem uspokoić, rozbieram się i kładę się do łóżka. Nie mogłem jednak zasnąć, lecz nie pojawiłem się na kolacji. Kazałem powiedzieć, że jestem chory. Całą noc nie zmrużyłem oka i doprawdy nie dobrze się czułem. Nie poszedłem więc na obiady czekając co z tego wyniknie.
Pod wieczór, o mało nie wyskoczyłem z radości, zjawia się dama mego serca u mnie. Lecz trzymam się dzielnie i z obojętną miną mówię, że mój ból głowy nie zasługuje na taką zaszczytną wizytę. Dyjeta i spokój wkrótce powrócą mi zdrowie. Około jedenastej przychodzi znowu pani F. w towarzystwie D. R. — Co panu jest, biedny Casanova? — pyta współczująco. — Kazałam dla pana przygotować buljon i jaja. — Pani, jedynie dyjeta może mi pomóc. — Tak jest — potwierdził D. R. — znam tę chorobę. Potrząsnąłem głową. Podczas gdy D. R. oglądał jakiś miedzioryt, pani F. ujęła mnie za rękę, prosząc, abym wypił filiżankę buljonu. Wysunęła rączkę, lecz uczułem w mej dłoni pakiecik. Oddaliła się natychmiast i poczęła także podziwiać miedzioryt. Otworzyłem pakiecik i zobaczyłem zwitek włosów, ukrywam go pod kołdrą, a krew uderza mi do głowy i prawie odbiera przytomność. Lecz w chwilę potem jest mi już dobrze i spożywam przyniesiony buljon z jajami. Następnego dnia odwiedziłem panią F. Zapytałem mojej lubej, co mam robić z podarowanemi włosami, gdyż, aby swe sentymentalne skąpstwo naprawić dała mi plecionkę na łokieć długą. Udałem się do handlarza konfitur, żyda, którego córka była dobrą hafciarką i kazałem jej przy sobie temi włosami na przepasce z białego atłasu wyhaftować cztery początkowe litery imienia mej ukochanej. Z pozostałych włosów hafciarka splotła cieniutki sznurek, na jednym z jego końców kazałem zawiesić pętlice ze wstążki. Z tego zrobiłem sobie naszyjnik. Aby nie postradać ani pyłka z kosztownego podarunku z odcinków włosów zrobiłem proszek i kazałem go zmieszać z cukrem z wanilą i z angeliką i sporządzić z tego cukierki i drugie takie same tylko bez włosów. Pierwsze schowałem do pięknej bombonierki z kryształu górskiego, drugie zaś do szyldkretowej tabakierki. Powiedziałem pani F. że albo niech mnie wygna daleko od siebie, albo niech mnie uszczęśliwi, nie mogę bowiem tak żyć zawieszony pomiędzy niebem a ziemią. — Mój przyjacielu — powiedziała mi słodkim głosem — bądź względnym dla mnie dla tej miłości, którą czuję w sercu mojem dla ciebie. — Pozwól złożyć mi usta na twoich ustach — prosiłem. — Nie — powiedziała. Pocóż się rozpłomieniać. Będziemy jeszcze nieszczęśliwsi. I tak codziennie doprowadzała mnie do rozpaczy, a potem dziwiła się, że mój dowcip i moja wesołość zanika. Tymczasem moje cukierki stały się sławne, lecz z mojej kryształowej bombonierki nikt nie mógł czerpać tylko ja sam. Pewnego razu spytała mnie o to pani F. Powiedziałem jej bez namysłu, że one zawierają pewną substancję, wzniecającą miłość. Napróżno dopytywała się jaka to substancja. Milczałem. Wtedy rozgniewana wysypała swoje cukierki ze swojej szyldkretowej tabakierki i napełniła ją czekoladkami. Ja zaś napełniłem usta wszystkiemi mojemi, mówiąc: — Niechże zginę z miłości szalonej dla pani. Pomszczona będzie jej wstrzemięźliwość. Bywaj zdrowa. Pani F. zatrzymała mnie, posadziła przy sobie i prosiła, abym nie robił niedorzeczności, które sprawiają jej przykrość. Bo ona przecież mnie kocha. Z temi słowami nachyla się ku mnie podając mi różane usta, do których przylgnąłem bez opamiętania. Potem rzuciłem się jej do nóg z oczyma pełnemi łez. — Jeżeli mi przebaczysz, wyznam ci moją zbrodnię — mówiłem wśród pocałunków, którymi obsypywałem kraj jej sukni. — Zbrodnię? — szepnęła przerażona. — Lecz mów prędko, przebaczam. — Więc słuchaj! Cukierki moje zawierają twe włosy. Tutaj na ręce noszę bransoletę haftowaną jedwabiem twych splotów, na szyi zaś sznurek uwity z nich. Stanie mi się narzędziem śmierci, jeżeli mnie kochać przestaniesz. Oto moje zbrodnie, spełnione w imię twojej miłości. Zaśmiała się, otarła mi łzy z oczu, mówiąc, że nie powinienem myśleć o śmierci. Po tej rozmowie, wśród której upoiłem się nektarem pocałunku mej ubóstwianej, płonąłem cały, lecz znalazłem przecież tyle siły, aby się utrzymać w karbach. Lecz codzień bardziej brnąc w miłości, liczyłem na to, że zmysły, zwalczą skrupuły. I znowu szczęście przyszło mi w pomoc. Ody pewnego dnia pani F. przechadzała się po ogrodzie, wsparta na ramieniu D. R. zaczepia się o krzak dzikiej róży i zraniła się w nóżkę dotkliwie. D. R. przewiązał rankę chusteczką, aby krew zatamować. Musiano przenieść panią F. do domu, bo nie mogła iść. Ponieważ musiała leżeć w łóżku, widywałem ją każdej chwili, lecz tyle przyjmowała odwiedzin, że rzadko kiedy byliśmy sami. Powiedziałem jej też, że było mi lepiej przed tym nieszczęśliwym wypadkiem. Następnego dnia darowała mi chwilę szczęśliwą, aby mnie pocieszyć. Z brzaskiem dnia przychodził stary doktor przewiązywać ranę, wtedy też wprowadziła mnie pokojówka do swej pani i wyszła zaraz potem. Doktor stał w oknie smarując maść na bandażu, ja zaś zbliżyłem się do łóżka. Zapytałem, czy nóżka nie puchnie dalej i nie czerwienieje? Naturalnem było, że temu pytaniu przyszły w pomoc moje oczy i ręce. Wtedy ukradłem jej całusa. O! słodkie szaleństwo miłości. Pocałunki moje spadły na piękne nóżki. Kiedy doktor odszedł, prosiła mnie, abym poprawił jej poduszki. Skwapliwie spełniłem rozkaz. Aby ułatwić mi zadanie odkryła kołdrę, odkrywając zarazem cuda, któremi upajały się moje oczy. Następnego dnia, kiedy doktor odszedł, moja luba, wysłała pokojówkę do miasta. — Ach! — wymówiła po chwili milczenia, przepojonego naszem wzruszeniem — panna służąca zapomniała przebrać mi koszulę. — Pozwól, abym ją zastąpił. — Dobrze, lecz proszę być grzecznym. Rozsznuruwuje staniczek, zdejmuje koszulę i woła abym jej podał tę, co leży na stoliku. Oszołomiony tem, co zobaczyłem nie jestem w stanie spełnić rozkazu. Wtedy ona sama pochyla się nad stolikiem sięga po koszulkę i podaje mi ją. Ja zaś drżę z rozkoszy tak, że nie mogę jej utrzymać. Zlitowała się nademną, padła mi w ramiona, garniemy się ku sobie, usta nasze spajają się, lecz ona zdołała opanować się pierwsza i odsunęła mnie. Ponieważ generał zapowiedział ogólny przegląd galer w Guya, udał się tam F. zostawiając mi rozkaz, abym tam następnego dnia się z nim połączył. Biadałem przeto, że jej nie będę widział ten dzień cały. — Cóż to szkodzi? — uśmiechnęła się — przegadamy dzisiejszą noc. Było to w lipcu wśród wielkiego upału. Ona leżała w łóżku, biorę ją w ramiona, garnie mi się do piersi, lecz mimo moje zaklęcia nie chce mnie zupełnie uszczęśliwić. — Czekajmy jeszcze — mówiła. Używajmy przedwstępnych rozkoszy, jakie są w naszej mocy. Może następna noc przyniesie nam więcej jeszcze. Potem poczęła mi się zwierzać. — Jako piętnastoletnia dziewczyna, chciałam bardzo wyjść zamąż. Tęsknoty serca i wyobraźnia snuły mi przeróżne sny... Lecz mój mąż, nigdy nie dał mi poznać rozkoszy. Następstwem tego było, że staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, lecz chłodnem stadłem. Kiedy poznałam, że się we mnie kochasz, ucieszyłam się i starałam się, abyś nim był codzień więcej. A gdy zakochałam się sama, poniżałam cię za karę, że wzbudziłeś we mnie uczucie nieznane. Podziwiałam nieraz twoją cierpliwość. I tak przeszła noc na skargach rzewliwych i rozkosznych zachwytach. O brzasku dnia z boleścią oderwałem się od mej ukochanej, żegnając ją jako zdobywca. Po owej pamiętnej nocy, upłynęło jakich dwanaście dni, przynosząc nam coraz płomienniejsze chwile, gdy właśnie wtedy nawiedziło mnie wielkie nieszczęście. Pewnego wieczora, gdy D. R. oddalił się po kolacji, F. bez względu na moją obecność powiedział swej żonie, że zamierza ją odwiedzić, tylko napisze dwa listy. Zaledwie wyszedł, rzucamy się sobie w objęcia, czując rozkosz takiej chwili. Lecz zaraz moja piękna odtrąca mnie i pada na fotel z twarzą zakrytą rękami, nie dając mi czasu przyjść do siebie i nasycić się czarem mego najpiękniejszego zwycięstwa. Zmieszany, staram się odgadnąć przyczynę tego zachowania się. — Drogi mój, uczyniliśmy się nieszczęśliwymi — mówi ona wznosząc ku mnie oczy. — Jakto? nieszczęśliwymi! Okrutna! zabijasz mnie! Wybiegam jak oszalały. Pędzę przed siebie na poły nieprzytomny, chłodząc rozpaloną głowę powiewem wieczornym. Wtem słyszę, że mnie ktoś woła. To Melulla piękna Melulla, u której stopek leży całe Korfu. Zbliżam się odruchowo do jej domu, wchodzę na schody. Melulla otwiera mi drzwi, prowadzi do rozkosznej komnatki. Nie widziałem nigdy pięknej zalotnicy, patrzę więc, robiąc w duszy uwagę, że daleko jej do czaru mojej wybranej. Melulla, poczyna mnie łajać, że nie odwiedziłem jej dotychczas, łasi się i przymila. Pozwalam robić ze sobą co jej się podoba. Staję się najpodlejszym człowiekiem i to nie z pożądania, nie z kaprysu nawet. Winę poniosło to moje rozdrażnienie, rodzaj oburzenia na istotę, którą ubóstwiałem, której uniesienie powinno było zwiększyć jeszcze moją miłość, gdybym był godnym takiej kochanki. Toteż powziąłem wstręt do samego siebie, ochłonąwszy. Pożerany wyrzutami sumienia powróciłem do domu i nie zmrużyłem tej nocy oka. Blady od niewyspania, przygnębiony poczuciem mej winy podążyłem do pani F. Zastałem ją przy gotowalni uśmiechniętą, pogodną. Istny obraz szczęścia. Lecz gdy jej piękne oczy spotkały się z mojemi twarz jej zamgliła się smutkiem. A kiedy pokojówka się oddaliła poczęła mówić z największą troskliwością: — Mój przyjacielu, wczoraj wieczorem, kiedy opuściłeś mnie tak nagle, poczęłam rozmyślać nad tem, że moje zachowanie się może mieć złe następstwa. I przygniótł mnie smutek. Myślałam, że przechadzką chciałeś ukoić twe wzburzenie, aby się o tem przekonać, podeszłam do okna i stałam tam całą godzinę i nie widziałam światła w twoim pokoju. Rozżalona, nie spałam wcale tej nocy. Podoficer, powiedział mi, że bardzo późno wróciłeś. Nie jestem zazdrosna, lecz lękam się nieszczęścia. Dzisiaj, kiedy wszedłeś do mego pokoju, uderzyło mi serce radośnie, gdy jednak spojrzałam na ciebie, spostrzegłam tak wielką w tobie zmianę, jak gdybyś się stał innym człowiekiem. Pomimo mej woli przeczuwam, że zbezcześciłeś moją miłość. Powiedz mi bez obawy, czy się mylę, czy nie zdradziłeś mnie? Zdarzało mi się nieraz w życiu skłamać przed ukochaną kobietą z potrzeby? Lecz czyż mogłem odpowiedzieć przewrotnym wykrętem na te wzruszające słowa? Wyznałem jej mą winę i uzyskałem przebaczenie. Nie uszedłem jednak należnej mi kary. Trzeciego dnia stan mego zdrowia zwiastował mi jak nieszczęsnemi były moje odwiedziny u Melulli. Byłem w rozpaczy i szalałem prawie na myśl, w jakie nieszczęście mogłem wtrącić ukochaną mą przyjaciółkę, gdyby w ostatnich tych dniach obdarzyła mnie swą łaską. Musiałem powiedzieć wszystko pani F. Zbladła i zadrżała, kiedy zwierzyłem jej rozpaczliwą myśl o samobójstwie, która mnie nawiedziła w tych ciężkich chwilach. Choroba moja nie była mojem zmartwieniem jedynem. Nie awansowałem, przeto postanowiłem pożegnać stan wojskowy. Na ośm dni przed wymarszem armji powiedziała mi pani F. że nie zobaczymy się w Wenecji z wielu powodów. Prosiłem, aby ich nie wyliczała, domyślając się ich nadto. Lecz zarazem pomyślałem, że moja bogini jest zwykłą śmiertelniczką, dla której niesłusznem byłoby brać rozbrat z życiem. Poznałem, że przestała mnie kochać. Kiedy przybyliśmy do Wenecji zaprzyjaźniła się z D. R. i kochała go, aż do jego śmierci. W dwadzieścia lat potem ociemniała. Dwa ostatnie miesiące pobytu na Korfu stały się dla mnie nauką na całe życie. Przed przygodą z ową nędzną Melullą byłem zdrów, bogaty, szczęśliwy w grze, kochany przez najpiękniejszą z kobiet. Po fatalnej przygodzie straciłem to wszystko. Odjechałem bez pieniędzy, po sprzedaniu lub zastawieniu wartościowych moich rzeczy, zostawiając długi za sobą. Gdy byłem szczęśliwy, wszyscy garnęli się do mnie, gdy popadłem w niedolę, nikt się nie zwrócił w moją stronę. Gdy miałem pełną kiesę i górne tony, okrzyczano mnie dowcipnym, zajmującym, gdy sakiewka moja schudła, a mina zrzedła, nazywano mnie bezdusznym i płytkim. O ludzie!... O szczęście! Jakim potężnym jesteś kuglarzem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giacomo Casanova i tłumacza: Zygmunt Słupski.