Pamiętnik z czasów wojny/Jak się żyje i umiera w okopach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JAK SIĘ ŻYJE I UMIERA W OKOPACH.

27 września.

Od wczoraj rana nie mieliśmy w ustach nic oprócz łyku czarnej kawy. Od dwóch dni deszcz leje bez przerwy. Tej nocy nie zmrużyłem oka. W namiocie był ze mną niejaki Janazzone, chłop z Benewentu, który przemókłszy jak i ja do suchej nitki, i nabawiwszy się lekkiej gorączki, wzdychał żałośnie:
Madonna, mia bella! Madonna mia bella!
— Dość tego, dość już, dość, Janazzone! — odezwałem się do niego.
— Czyż pan w Boga nie wierzy?
Ja ze swej strony starałem się skrócić sobie długie dwanaście godzin nocy, odtwarzając w pamięci różne utwory poetyckie, których uczyłem się niegdyś w szczęśliwych i odległych dniach mej młodości. W związku widocznie z panującą pogodą przyszedł mi na myśl poemat Pariniego La Caduta. Przechodząc zwrotkę po zwrotce, doszedłem do wiersza:

Podniósł laskę i kapelusz,
zgubione na drodze…

Ciągu dalszego ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć.
Zmieniamy stanowisko. Najpierw schodzimy w dolinę do źródeł Slatenika, górskiego strumienia wpadającego do Isonzo w kotlinie Plezzo (Flitsch).
W schronach opuszczonych przez Austrjaków, znajdujemy nieco więcej komfortu. W tej strefie widać jeszcze ślady druzgocącej ofensywy włoskiej.
Na porytej i poszarpanej ziemi leżą rozsypane w nieładzie łuski pocisków najrozmaitszego kalibru, ładownice, buty, tornistry, paczki z nabojami, karabiny, skrzynie bez dna, spiłowane pnie drzew, poprzerywane zasieki kolczaste, puste puszki od konserw, opatrzone niemieckiemi i węgierskiemi napisami, chustki do nosa, płótna namiotowe. Tu i owdzie leżą niezagrzebane trupy Austrjaków. Wśród nich jeden oficer.
W tem miejscu zostały doszczętnie rozbite dwa pułki bośniacko-hercegowińskie.
Nadeszła poczta: listy i paczki… ale dla mnie i dla innych rezerwistów z rocznika 1884 nic jeszcze niema. Wieje wiatr zimny i gwałtowny. Rozwieszamy na krzakach nasze płaszcze i koce nasiąkłe wodą — i suszymy je na słońcu.

29 września.

Przez dwa dni i dwie noce ciągnie ulewa i zawierucha od Monte Nero. Jesteśmy przemoczeni do szpiku kości. Bersaljerowie wolą ogień niż wodę… ma się rozumieć, ogień artyleryjski.
Ale dzisiejszy ciepły poranek każę nam zapomnieć o dniach słoty. Slatenik wezbrał gwałtownie i z szalonym szumem wali w głąb doliny. Rozdają pocztę. Nakoniec po czternastu tygodniach jest list i do mnie! W wielkim rowie, który obsadziliśmy obecnie, wolno palić ogniska. Każdy namiot ma swoje ognisko. Poza ogniem artyleryjskim i zbłąkanemi kulami karabinowemi jedyne niebezpieczeństwo dla nas stanowią głazy staczające się z wierzchołka Vrsigu. Od czasu do czasu słychać wołanie:
— Kamień! Kamień!
Biada temu, kto wporę nie ujdzie!
Jedenasty pułk bersaljerów był wystawiony na ciężkie próby, ale duch żołnierzy jest wyborny. Także i poilus z rocznika 1884 zmieniają się w swej psychice. Stają się żołnierzami. Pierwsze dni pobytu na froncie, gdy dość było huku armat, świstu kul, widoku trupa, by wywołać silne wzruszenie, wydają się nam już bardzo, bardzo odległe… Rozdano kilka sztuk odzieży zimowej. Są w najlepszym gatunku.

30 września.

Na życzenie kapitana Mozzoniego przyniosłem mu parę starych numerów Popolo. Kapitan był dawniej adjutantem pułku, jednakże wolał objąć zpowrotem dowództwo swej kompanji. Jest to człowiek znający się na ludziach, — żołnierz znający żołnierzy. Bersaljerzy są do niego bardzo przywiązani. Nie potrzebuje uciekać się do kar dyscyplinarnych, by każdego nakłonić do sumiennego wypełniania swych obowiązków. Obdarzył mnie sucharami i trzema paczkami papierosów. Bawi u niego porucznik Morrigoni, Rzymianin rodem, bardzo sympatyczny i cieszący się łaskami losu.
Z dwunastej kompanji przyszedł do nas podchorąży, który będzie dowodził pierwszym plutonem. Nazywa się Fanelli, pochodzi z Bari. Dzień upłynął spokojnie.

1 października.

Deszcz leje. Kapitan wystosował do pułkownika raport, w którym chwali mego ducha wojskowego i moją odporność na pierwsze i najcięższe tarapaty wojenne.

Pod wieczór silny ogień z broni ręcznej i karabinów maszynowych na odnogach góry Jaworcek. Czyżby inne bataljony wystąpiły do walki?

2 października.

Dostaliśmy nowych oficerów: są to podchorążowie Barbieri i Raggi. Stan liczebny naszej kompanji jest już pełny.
Austrjacy bombardują wieś Cezzoga bombami zapalającemi.
Furażer Lamberti przynosi mi od kapitana kartkę następującej treści:
„Bardzobym pragnął wyrazić bersaljerom mojej kompanji, w sposób najbardziej przemawiający do ich prostych i zacnych dusz, moje gorące zadowolenie zpowodu zupełnego zbratania się dawnych bersaljerów z nowymi. Zbratanie to świadczy o duchu koleżeńskim, jaki ich ożywia. Cenię ich niezmąconą wesołość, dyscyplinę, niefrasobliwą wytrzymałość na wszystkie spotykające ich trudy i niewygody — i jestem z nich dumny. Wszystko to dowodzi u nich wielkiego poczucia obowiązku i daje rękojmię silnej łączności w czasach, gdy będziemy może powołani do innych jeszcze ciężkich prób.
„Bersaljerowi Mussoliniemu daję polecenie, by w rozkazie kompanijnym wyraził dzielnie, po bersaljersku, tę moją dumę i zadowolenie, a jednocześnie przez napomknienie o wzniosłych ideałach ojczyzny i rodziny, które kiedyś będą najcenniejszą zapłatą za wykonanie naszych najświętszych obowiązków, zagrzał swych kolegów do cierpliwości i wytrwania.
Pytam sam siebie: — Czyż to właśnie nie jest najpiękniejszym „rozkazem?“ Cóż mógłbym tu dodać albo poprawić?

Jednakże usłuchałem. Pomiędzy starymi i świeżo powołanymi żołnierzami ustalają się przyjacielskie stosunki. W pierwszym plutonie ja jestem jedynym nowoprzybyłym. Reszta to starzy wiarusi, znajdujący się w pułku od chwili wybuchu wojny. Często z ust ich słyszę opowiadania o najciekawszych epizodach: o ofensywie na Plezzo, o starciach na Vrsig. Kaprale urządzili zbiórkę plutonów i odczytują rozkaz dzienny.

4 października.

Gwiazdy świecą na niebie aż do północy. Dziś rano śnieżyca. Ćwiczymy się w rzucaniu granatami.

5 października.

Dziś w nocy stałem cztery godziny na posterunku. Padał deszcz.

6 października.

— Rynsztunek włóż!
Przyszedł rozkaz, iż mamy przyłączyć się do innych bataljonów na Jaworcku. Ruszamy w drogę. Kapitan kroczy na przodzie; nosi jednocześnie monokl i tornister. Zatrzymujemy się przy dowództwie pułku. Przemowa pułkownika, po której następuje długi wykaz bersaljerów, przedstawionych do odznaczenia medalem walecznych.
— Bersaljerowie siódmej kompanji, niech żyje pan pułkownik, hurra, hurra!
— Hurra! Hurra!
Czyszczenie broni i rozdawanie obuwia. Zawieram znajomość z sierżantem alpinów z Monzy. Zapalony interwencjonista, gorący zwolennik wojny.
Dogania nas ósma kompanja. Ktoś komunikuje mi, że kapral Buscema został dnia 26. września ciężko zraniony pociskiem armatnim. Pułkownik powtarza swe przemówienie wobec ósmej kompanji. Zmierzcha się. Wymarsz.

7 października.
Marsz odbyty dzisiaj nocą, w głębokiej ciemności, po spadzistej i błotnistej perci poprzez gęsty las, był wielce uciążliwy.
WSPINACZKA PO PRAWIE PROSTOPADŁEJ ŚCIANIE MONTE NERO
POZYCJE NA VRSIG
Plutony niejednokrotnie straciły łączność pomiędzy sobą. Kilku bersaljerów upadło, nie mogąc iść dalej. Także i ja wywaliłem się, jak inni, ale uszkodzeniu uległ tylko mój zegarek, który noszę na przegubie ręki. Przestał chodzić!

Marsz dziesięciogodzinny. O drugiej po północy przybyliśmy na miejsce. Na szczęście deszcz nie padał i widać było gwiazdy. Wpełzliśmy pomiędzy bryły skalne, by w ich zaciszu oczekiwać poranku.

8 października.

O piątej pobudka. Obsadzamy pozycję położoną o 100 m wyżej. W tej chwili stoimy przed jedną ze stromych „ścian“ Jaworcka. Ze szczytu austrjackie czujki bez przestanku prażą ogniem. Zaczynam z wielkim zapałem pracować łopatą i kilofem, by zbudować sobie silny schron. Pomaga mi Petrella. Spotykam znów porucznika Favę; ten przedstawia mnie kapitanowi Jannone, dowodzącemu jego kompanją. Nasi przyjaciele z innych baonów, ledwie dowiedzieli się o naszem przybyciu, przyszli do nas w odwiedziny. Plutonowy Boccone, którego widzę znowu, bardzo wychudł i zapuścił brodę. Podobnież plutonowy Strada, były policjant z Medjolanu, wciąż po dawnemu przejęty entuzjazmem, oraz kapral Corradini, który opowiada mi swoje przeżycia.
Miał iść ze swą drużyną na placówkę do czwartego od nas lasku. Dotarł do nieosłoniętego, niedającego się ominąć przejścia, na które Austrjacy staczali ustawicznie kamienie i odłamy skalne. Gdy chciał ominąć jeden z tych odłamów, potknął się i utraciwszy równowagę stoczył się aż na samo dno rozpadliny; spędziwszy tam całą noc w błocie i na deszczu, uważał się już za straconego:
— Jedynie myśl o mojej małej dodawała mi odwagi — są jego słowa. — O świcie zacząłem wdrapywać się zpowrotem na zbocze. W czasie upadku zgubiłem wszystko: tornister, karabin i płaszcz. Doszedłem do małego posterunku piechoty. Czujka krzyknęła na mnie, bym stanął. Gdy kapral dowodzący tą małą placówką rozpoznał we mnie żołnierza armji włoskiej, pozwolił mi przejść. Zdołałem wrócić żyw do swojej kompanji.
Przyszedł do nas Rampoldi, dawny kucharz restauracji Casanova. Nazywaliśmy go Rampoldo Rampoldino…
Odnajduję tu i Medjolańczyków: Spadę, Frigerio i Sandriego, żywych i zdrowych. Przyszedł i kapral Giustino Sciarra z Isernii, chcąc mnie poznać. Ma osobliwą szpiczastą, rudawą bródkę. Wiele serdeczności i sympatji, przyjazne życzenia. Przebąkują o odmarszu czekającym nas lada chwila.

9 października.

Trzynaście godzin głębokiego snu. Zmęczenie przeszło bez śladu. Sanitarjusze niosą ranionego żołnierza z ósmej kompanji. Ugodziła go kula karabinowa, gdy grzał się przy ogniu. Pośpiewuje sobie i ćmi papierosa. Wyborowi strzelcy austrjaccy strzelają bez przerwy. Liczna gromadka Ferraryjczyków przychodzi do mego namiotu, prosząc mnie, żebym im zredagował wspólny list z pozdrowieniami dla ziomków, który zamierzają przesłać do jednej z gazet bolońskich. Czynię zadość ich prośbie.
Uciążliwe naprawianie dróżki górskiej. Kapral Bascialla, Medjolańczyk, który tej nocy był na czatach, opowiada mi charakterystyczny epizod:
Oto w jednym schronie z nim znajdował się bersaljer, który zdawał się być pogrążony we śnie. Bascialla kilkakrotnie wołał na niego, obejmował i potrząsał za rękę. Żadnej odpowiedzi, żadnego poruszenia. Okazało się, że człowiek ten już nie żył. Bascialla, sam o tem nie wiedząc, spędził noc całą w towarzystwie trupa…
Godzina trzecia popołudniu. Działa austrjackie huczą. Gdakanie pocisków. Trzeszczenie gałęzi. Wir odłamków. Gruba gałąź, oderwana wybuchem granatu, runęła na nasz okop. W naszej kompanji jest dwóch rannych. Przenoszą koło nas jakiegoś nieboszczyka z 39 baonu. Jeszcze jeden alpino zabity. Ogień huraganowy cichnie. Trwał całą godzinę. Bersaljerowie opuszczają schrony. Słychać śpiewy. Długa pogawędka z kapitanem Bono z 4-tej kompanji. Tematem rozmowy sytuacja na Bałkanach. Kapitan jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym.
Nie zapomnę nigdy, jak drżał mu głos, gdy w mojej obecności odczytywał ów zwięzły kwestjonarjusz, zapomocą którego zdobywa się wiadomości o ludziach znajdujących się w polu i na którym musiał wypisywać słowo: „Poległ“…
Spokojny wieczór. Od czasu do czasu wśród zarośli zaśwista zbłąkana kulka wartownika.

10 października.

Poranek przedziwnie słoneczny. Jasny, czysty widnokrąg. Przychodzi rozkaz, by zameldować ilość nabojów. Każdy żołnierz winien mieć dwadzieścia osiem łódek z nabojami. Godzina dziesiąta. Szrapnel przebiegł ze świstem wysoko ponad naszemi głowami. W pięć minut później eksploduje z piekielnym hałasem drugi — o trzy metry od mojego schronu, a zaledwie metr od namiotu kapitana. Stałem właśnie na nogach, gdy poczułem silny prąd powietrza, po którym nadleciał grad odłamków. Wychodzę na zewnątrz. Ktoś jęczy. Słychać wołanie:
— Sanitarjusz! Sanitarjusz!
W moim rowie dwaj ludzie są najwidoczniej ciężko zranieni. Wielka bryła skalna jest dosłownie krwią zalana. Oficerowie stojąc wydają rozkazy.
— Nosze! nosze!
Rannych jest wielu, więc trzeba przynieść nosze z innych kompanij naszego bataljonu. Dwaj zabici: jednym z nich jest Janarelli, pocztowy porucznika Morrigoniego. Kula szrapnelowa przebiła mu pierś i wyszła przez plecy. Znaleziono ją pomiędzy skórą i kaftanikiem.
— Panie poruczniku, — woła konając Janarelli — niech mnie pan uściśnie! Ze mną już klapa!
Widzę mokre od łez oczy Morrigoniego i słyszę jego głos:
— Dzielne to było i zacne chłopisko!
Janarelli jest jakby pogrążony we śnie. Jedynie koło ust zebrała się krew. Drugim nieboszczykiem jest rezerwista z rocznika 1884. Odłamek pocisku odłupał mu czaszkę. Czerwona kresa przedziela twarz na dwie połowy. Pozatem mamy dziewięciu rannych — z tego trzy wypadki bardzo ciężkie, a dwa beznadziejne.
— Saperzy, zbiórka z łopatami!
Nadchodzą saperzy, niosąc narzędzia. Kładą umarłych na nosze, sporządzone z gałęzi i worków, i odchodzą. Tutaj nie można zakładać cmentarza. Trzeba trupy grzebać w miejscach bardziej ustronnych i osłoniętych. Nerwowy nastrój naszej kompanji nie trwał długo. Rozpoczęła się na nowo gawęda. Słychać pogwizdywanie, śpiewy. Gdy śmierć stanie się widowiskiem powszedniem, przestaje czynić na człowieku wrażenie. Dziś po raz pierwszy znalazłem się w bezpośredniem niebezpieczeństwie życia. Nie myślę już o niem zgoła.

∗             ∗

Po upływie miesiąca pierwszy raz mogę się umyć i uczesać. Jako shampoo służy mi Marsala

∗             ∗

Porucznik Francisco z 15 kompanji, przechodząc koło naszych okopów, zatrzymał się i opowiedział mi co następuje: — Wczoraj wieczorem Austrjacy urządzili przeciwwłoską demonstrację. Śpiewali swój hymn państwowy, a potem wołali chórem:
— Kukuryku! kukuryku! — dodając następnie:
— Bersaljerzy jedenastego pułku, czekamy na was!
Na zakończenie ozwał się przez tubę głos jakiegoś oficera:
— Dranie, Włoszęta, wynocha z naszego kraju!

11 października.

Wspaniały, słoneczny poranek. Pierwszy, drugi i trzeci pluton naszej kompanji zwijają namioty i przenoszą się na nowe stanowiska, by znaleźć się poza polem obstrzału szrapneli. My pozostajemy w miejscu. Przenoszą zabitego żołnierza z 13. kompanji. Ogień szrapnelowy trwa całą godzinę. Gwarzę długo z kapitanem Bono.

∗             ∗

Życie w okopach jest naturalne i prymitywne, tylko trochę jednostajne. Oto mój porządek dnia: Rankiem niema pobudki. Każdy śpi, ile mu się tylko podoba. Narażając się na poczęstunek nieubłaganem cecchino[1] można chodzić z wizytą do kolegów w innych kompanjach. Grywa się w sette e mezzo, a w braku kart także w orła i reszkę. Gdy grzmią armaty, liczy się strzały. Rozdawnictwo prowjantu jest jedynem urozmaiceniem dnia. Do picia dają nam po kubku kawy, po kubku wina i po odrobinie gorzałki. Do jedzenia dostajemy zazwyczaj po kawałku sera, wartości może 20 centesimów, i pół konserwy mięsnej. Chleb dobry, mamy go niemal wbród. O gorącą strawę nikt ani nie pyta. Austrjacy niedawno zbombardowali z 30,5-kalibrowych dział nasze kuchnie polowe i wraz z niemi porozbijali na miazgę muły, kotły i kucharzy.
Jednej atoli godziny w dniu oczekują bersaljerzy zawsze z niecierpliwością i naprężeniem: godziny nadejścia poczty.
Poczta bowiem zaczyna nadchodzić regularnie. Do pułku przynosi ją Jacobone. Naszym „listonoszem“ jest Kalabryjczyk Suraci. Gdy zabrzmi okrzyk: „poczta!“ wszyscy wyskakują ze schronów i rzucają się na rozdającego. Nikt wówczas nie myśli o strzałach karabinowych i o szrapnelach.
Pisałem do Marcanica i Jannazzonego. Nie można odmawiać drobnej przysługi ludziom, którzy lada chwila mogą zginąć. Narzeczona Marcanica nazywa się Genowefa Paris. To imię i nazwisko, sam nie wiem czemu, przywodzi mi na myśl czasy panowania królów we Francji.

12 października.

Czyszczenie karabinów. Słońce matowe. Potem już niema nic do roboty. Jak zwykle, przechodzi koło nas transport rannych. Bersaljer Donadonibus siedzi w słońcu i bije wszy.
— Kawalerja z prawa! Kawalerja z lewa! — krzyczy, śmiejąc się głośno. Jest to śmiech człowieka napozór zupełnie szczęśliwego.
Deszcz i wszy są najgorszymi nieprzyjaciółmi Włochów. Dopiero po nich idą armaty. A jednak dopiero co zmarł na drodze do stacji sanitarnej jeden z żołnierzy ciężko zraniony od szrapnela.
Nowa smutna wiadomość. Mantuańczyk Mambrini, pracując nad umocnieniem swego schronu, otrzymał śmiertelny postrzał. Kula padła ze strony placówki nieprzyjacielskiej.
Walka pozycyjna wymaga wielkiej odporności fizycznej i moralnej: umiera się nawet bez walki!

13 października.

Nocy ubiegłej, koło godziny jedenastej, silny ogień karabinowy i samoczynny na placówkach. Wypadliśmy ze schronów. Przez kwadrans wrzawa, a potem spokój aż do brzasku dnia. Posępny poranek. Idę wraz z moim plutonem po odbiór porcyj żywnościowych i zaopatruję się w chlebak. Przynoszą martwego żołnierza 39. baonu. Życia pozbawiły go strzały karabinowe i zerwisko piargów. Po plutonach krąży wieść o czekającym nas ataku. Wiadomość nie działa przygnębiająco, owszem przyczynia się do podniesienia serc. Tylko długotrwała bezczynność oddziaływa denerwująco na żołnierza włoskiego. O wiele, wiele lepszą rzeczą jest być w ogniu, niż pod ogniem. Bersaljerzy żywią pragnienie, by pomścić swych kolegów, poległych wskutek zdrady. — Koło mnie ktoś śpiewa; jest to pieśń bersaljerów:
O, pióra! chciejcie pieścić
Spiekły policzek mój…
— — — — — — — — —
O pióra! chciejcie wieścić
Radosnych pociech rój,
I ciągle mi szeleścić:
Hej naprzód, naprzód w bój!…




  1. Żartobliwe przezwisko bomby austrjackiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.