Pamiętnik z czasów wojny/Wojna górska w śniegu i błotach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Benito Mussolini
Tytuł Pamiętnik z czasów wojny
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WOJNA GÓRSKA W ŚNIEGU I BŁOTACH.

14 października.

Dziś rano, jak zwykle, przemarsz lekko rannych. Nieubłagane straże austrjackie ani na chwilę nie przerywają strzelania.
Godzina trzecia popołudniu. Austrjacka artylerja zaczyna ostrzeliwać — prawdopodobnie z Lipnika — nasze pozycje. Dwadzieścia armatnich pocisków dwudziestoośmio-kalibrowych eksploduje w dolinie. Cztery nie wybuchły. Okrzyki radości i szyderstwa rozlegają się w naszych okopach.
Dwudziestki-ósemki milkną a odzywa się „działko“. Nadaliśmy mu to pieszczotliwe miano, ponieważ jesteśmy z niem już całkowicie spoufaleni przez codzienną kanonadę; mowa tu o armacie górskiej kalibru 7,5. Przypuszczam, że jest ich więcej niż jedna. Prawie wszystkie szrapnele trafiają w strefę obsadzoną przez nasz bataljon. Ustawiamy się po czterech, głowa przy głowie, za grubym pniem drzewa, który osłania nas wybornie. Pomiędzy nami jest jeden z alpinów, którego zaskoczyła strzelanina, gdy szedł po wodę. Kulki szrapnelowe chrzęszczą, trzeszczą gałęzie, sypią się liście. Już wszystko przeszło. Znajdujemy kilka ciepłych jeszcze kulek i odłamków. Teraz zaczynają grać nasze armaty.
Austrjacy milczą. Nowa radość dla nas. — Niosą trzech rannych, z nich tylko jeden ciężej ugodzony: ma złamaną nogę. Poniżej w dolinie jest kilka ofiar od pocisków dział dwudziestoośmio-centymetrowych. Wśród posterunków łącznikowych nie brak zabitych: piechurów i bersaljerów. Cichy wieczór. Gdzieniegdzie jakieś głosy nawiązują piosenkę. Nie są to jednak pieśni z repertuaru patrjotycznego, lecz śpiewki ludowe i żołnierskie. Trzeba odróżniać jedne od drugich. Poza jedną pieśnią, której refren brzmi:
Trento i Trieste
Oddam tobie znów —
wszystkie inne są nader dalekie od zdarzeń dzisiejszych. Nieśmiertelna „Violetta“ zawsze wśród nich prym wiedzie:
E la Violetta,
La va, la va…
Kilku żołnierzy, którzy widocznie wrócili z Libji, śpiewają:
Z Trypolis do Gargareszu
Jedzie się koleją…
Nie brak też silnie dekoltowanej, prawie plugawej pieśni:
W hotelu, numer jeden
— — — — — — — —
Oddaj mi się, blondyneczko
Oddaj mi się, blondyneczko…
Żołnierz włoski jest wesoły zwłaszcza gdy deszcz nie pada… a nawet gdy pada, on potrafi z filozoficznym spokojem znosić tę przymusową kąpiel.

15 października.

Burzliwa noc. Wicher pędzi z hukiem od Monte Nero aż do kotliny Plezzo i rozbija się o wysoką i białą już ścianę Rombonu.
Posępny, niepewny poranek. Niosą dwóch zabitych bersaljerów. Widocznie polegli dziś nocą na placówce. Widzimy jak nas mijają, niesieni przez sanitarjuszów, a odprowadzeni przez saperów, którzy mają im grób wykopać. Nikt nie pyta, kto są ci polegli. Wolimy tego nie wiedzieć. Parę godzin zabiera nam odbudowa naszego schronu, zniszczonego w nocy przez burzę. Czujki słabo ostrzeliwują się wzajemnie. Jeden z naszych strzela z karabinu austrjackiego.
Co rana przy wydawaniu kawy wybuchają utarczki słowne pomiędzy bersaljerami, szczególnie pomiędzy szeregowcami a kapralami. Rzecz uderzająca! Ci ludzie mogą umrzeć każdej chwili, a przecie kłócą się o każdy łyk kawy. Łatwo jednak wyjaśnić przyczynę. Kawa jest jedyną cieczą, jakiej żołnierz pragnie i jaką pije z przyjemnością i pożytkiem dla siebie; pozatem nikt o tem nie myśli, że go może śmierć czeka. Wreszcie wchodzi tu w grę głębokie poczucie sprawiedliwości. Gdy porcja nie jest jednakowa dla wszystkich, tedy odpowiedź na to bywa:
Camorra! Nie uprawiać oszustwa!
Niestety camorra — w żołnierskiem znaczeniu tego wyrazu — istnieje naprawdę. Do żołnierza znajdującego się w pierwszej linji, który dla wszystkich miał być „świętością“, dochodzi jedynie drobna cząstka porcji przypadającej na niego według przepisów aprowizacyjnych. Kawa, czekolada, wino, wódka, przechodzą przez wiele rąk „panów plutonowych“, kaprali i ordynansów.
Camorra wydaje się objawem zgoła normalnym, jednakże drażni ona żołnierzy niezmiernie, zwłaszcza gdy ci znajdują się na wojnie. Słyszy się czasami wprost słowa: „Rządy szachrajów!“ Camorra wpływa ujemnie i na żołnierskiego ducha oddziału. Myślę sobie, że jeżeli do zadowolenia tych żołnierzyków wystarczy wyplenienie chwastu drobnej camorry i rozdzielanie sprawiedliwych porcyj kawy, tedy ów problemat nietrudno rozwiązać; niech tylko zaczną sprowadzać, gdy tego potrzeba, wszystką kawę jaka jest w Brazylji…
Nadeszły hełmy przeciwko kulkom szrapnelowym. Narazie sześć na każdą kompanję. Mają na sobie inicjały: R. F. — République Française
Jedenasty pułk bersaljerów jest prawdziwie włoskim pułkiem. Wszystkie lub przynajmniej niemal wszystkie okolice Włoch są w nim reprezentowane. Jest kilku Sardyńczyków, Sycylijczyków z Cefalu, Kalabryjczyków, także i garść Apulczyków z Bari i Lecce, Abrucyjczyków ze wszystkich czterech prowincji, Neapolitańczyków z Neapolu i Caserty, Rzymian, Toskańczyków z Florencji, Sieny i Massa-Carrara; są ludzie z Marchii, Ancony, Ascoli-Piceno, Pesaro, Emilijczycy z Ferrary, Lombardowie z Medjolanu, Brescii, Cremony, Bergamo, Lecco, Sondrio, Mantui, wreszcie i Wenecjanie ze wszystkich prowincyj oprócz Udine i Belluno.
Na wojnie człowiek gardzi pieniędzmi. Kto ma pieniądze, odsyła je do domu. Nawet żołdu niema gdzie roztrwonić. Jest tu „kantyniarz“, ale bardzo daleko — i prócz pudełek z sardynkami nie posiada nic na składzie. Pojawia się nocą i znika nade dniem: zuch ten bowiem lęka się granatów i szrapneli. Gdybym był pułkownikiem, zmusiłbym go do pozostania z nami w pierwszej linji.

16 października.

Noc niezwykle spokojna. Nawet straże austrjackie siedziały cicho. Nie słychać żadnego ta-pum. Dziś ranek słoneczny. Nad naszemi głowami hen daleko przelatują pociski artyleryjskie, ale nikt nie potrafi odgadnąć, skąd one pochodzą i dokąd mkną. Porucznik rezerwy Morrigoni donosi mi o swym awansie na kapitana rezerwy. Wkrótce opuści naszą kompanję. Porucznik Fanelli odchodzi do szpitala: wskutek mrozu i wilgoci utracił władzę w nogach. Dwaj ludzie ranni od kul karabinowych. Rozdawanie czekolady przesłanej przez nieznajomego życzliwca.
— Ktoś przecie o nas pamięta.
Otrzymuję Libera Stampa z Locarno. Jest w niej artykuł poświęcony pamięci poległego Giulia Barniego. Biedny bohaterski druhu! Ci zpośród nas, którzy pozostaną przy życiu, nie zapomną nigdy o tobie!

∗             ∗

Kolegów moich przeraża możliwość dostania się w ręce Austrjaków.
— Lepiej zginąć! — oświadczają wszyscy.
Tem się objaśnia niesłychanie mała ilość jeńców włoskich, wziętych do niewoli przez Austrjaków. Z naszego pułku dostało się do niewoli zaledwie dziesięciu — i to tylko wskutek nagłego zaskoczenia ich przez oddział nieprzyjacielski.

∗             ∗

Tu nikt nie mówi: „Wrócę do mojej miejscowości rodzinnej“. Mówi się: „Wrócimy do Italji“.
W ten sposób Italja staje się może po raz pierwszy w świadomości tylu naraz swych synów żyjącą jawą, poprostu wspólną ojczyzną.

17 października.

Niedziela. Poranek zaczął się spokojnie. Nad nami jaśnieje wspaniałe słońce. Koło dziewiątej całkiem niespodziewanie przelatuje z przeraźliwem wyciem ponad naszemi głowami austrjacki pocisk 28-kalibrowy. Eksploduje daleko w dole, gdzieś koło Slatenika. Niedługo potem drugi strzał, na znacznie krótszy dystans. Trzeci pocisk pada o 220 m od obsadzonego przez nas stanowiska. Czwarty uderza poza nami. Austrjacy strzelają na chybił trafił. Ostrzeliwują całą strefę. Strzały takie noszą u nas nazwę „strzałów wyzywających“. Wycie szóstego zkolei pocisku. Słyszę je ponad sobą. Przelatuje bliziutko, o jakie 60 m nad naszemi głowami. Petrella i ja leżymy nieporuszenie na ziemi. Moment oczekiwania wydał się nam niezmiernie długi.
Pocisk eksplodował niespełna o trzy metry od nas. Sam prąd powietrza zerwał osłony naszego okopu. Potężna detonacja. Grad ogromnych odłamków i kamieni. Jedno z drzew zostało wyrwane z korzeniami, kilka skał rozbitych w gruzy. Od stóp do głów jesteśmy formalnie zasypani ziemią, kamieniami i gałęziami.
— Żyjesz?
— Żyję.
Pas mojego karabina został równiuśko przecięty odłamkiem pocisku. Menażki i chlebaki podziurawione. Karabin Petrelli ma strzaskane drzewce. Wszystkie drzewa dokoła nas mają odrapaną korę, jakby poznaczoną w ropiące się blizny.
Cudem pozostaliśmy przy życiu.
Pocztowy majora Cassoli, Medjolańczyk Terzi, biegnie od schronu do schronu, wołając głośno:
— Bersaljerzy 33-tej kompanji! Rozkaz majora! Z bronią w ręku cofnąć się poza zbocze!
Posłuchaliśmy. Cały bataljon zgromadził się teraz pod skałą zabezpieczoną od 28-kalibrówek. Przechodzę koło d-twa ba-onu. Jest tu major, oraz kapitanowie: Mozzoni Vestrini. Twarz mam czarną od ziemi.
— Co ci się stało, Mussolini? — pytają mnie.
— Ostatnia 28-mka wyrżnęła tuż koło mnie.
— Ładnieś się wymignął od śmierci…
W ciągu ośmiu dni było to już drugie poważniejsze niebezpieczeństwo, zagrażające bezpośrednio memu życiu. Dość byłoby kroku wtył — a pocisk rozszarpałby mnie na strzępy.
Janazzone odzywa się do mnie:
— Na pańskiem miejscu ofiarowałbym świecę do Montevergine.
Ostrzeliwanie nie trwało długo. Wspomniany pocisk był już finałem epizodu. Powracamy do schronów.
Popołudniu, korzystając z ciszy, nadeszło wielu żołnierzy, chcąc obejrzeć ogromny lej, powstały wskutek wybuchu. Znajduję ciepły jeszcze odłamek, ważący ze dwa kilogramy. Składam go do zbioru mych pamiątek wojennych.
Artylerja wielkokalibrowa powoduje może mniej strat niż działa średniego i małego kalibru, jednakże wywiera bardziej przygnębiające wrażenie na umysłach żołnierzy. Piechociarz czuje się bezbronny i bezsilny wobec tak wielkiej armaty. Gdy artylerja praży nasze pozycje, każdy z nas czuje się jak człowiek skazany na śmierć. Ilekroć wielki szum w powietrzu zapowiada zbliżanie się pocisku, każdy z nas pyta: „Gdzie wybuchnie?“ Przeciwko armatom niczem nie można się bronić — tylko temi mizernemi schronami, które są zgoła niegłębokie, a niebardzo wytrzymałe. Są to poprostu usypiska kamieni, spiętrzone pospołu z bryłami ziemi. Nie można się poruszać, można tylko liczyć wystrzały i czekać, kiedy się skończy ta kanonada. Także i rany, spowodowane przez te działa, wywołują wśród żołnierzy silne podniecenie. Kule karabinowe i broni samoczynnej nie są zazwyczaj tak niebezpieczne jak pociski armatnie. W każdym razie możemy opłakiwać jedną tylko ofiarę: plutonowego 27-go baonu saperskiego; jak mi mówiono, był rodem z Medjolanu. Odłamek 28-mki oberwał mu głowę. Pod wieczór idę po wodę i przechodzę koło miejsca, gdzie go pochowano. Jest to zakątek podskalny, koło skrętu ścieżki górskiej. Na krzyżu, oprócz imienia i nazwiska, widnieje krótki, serdeczny napis, głoszący, że zmarły był dzielnym człowiekiem. U stóp krzyża leży parę widokówek. Na świeżo skopanej ziemi rozsypał ktoś listki i kwiecie. Przy jednym z dwóch drewnianych szałasów odnajduję plutonowego Garbagnatiego, zatrudnionego w prowjanturze. Częstuje mnie trunkiem. Zdaleka słyszę chrzęst podków na żwirze perci. Zbliża się kolumna mułów. Spokojny wieczór.

18 października.

Noc przeszła spokojnie. Po niej nastąpił słoneczny poranek. Popołudniu rozpoczyna się symfonja naszych armat. Walą ze wszystkich szczytów. Nie wiedzieliśmy o istnieniu tak licznych rodzajów bateryj. Teraz strzelają 7,5-ki. Odznaczają się suchym i gniewnym szumem i syczeniem przy wybuchu. Imponujące są 14,9-ki. Hukowi ich wystrzału towarzyszy tak niski ton, że słyszymy jakby cały chorał. — Dwudziestki-jedynki warczą krótko i głucho. Trafiają się też i pociski naszych sympatycznych dział 30,5-kalibrowych. Przychodzą do nas zdala, z za gór, niby pielgrzymi. Przelatują powoli i majestatycznie ponad naszemi głowami. Można je ścigać słuchem podczas ich przelotu. Samego wystrzału nie słychać — tak jest daleko — zato wybuch słyszymy wybornie! Włoski pocisk 30,5-kalibrowy wprawia góry w drżenie. O ile artylerja nieprzyjacielska działa na nas przygnębiająco, o tyle wstrzeliwanie się naszych dział dodaje nam wielkiej otuchy. Ilekroć gwarzą nasze armaty, bersaljerzy szaleją z radości. Chodzą od okopu do okopu, śpiewają, pogwizdują, a każdy pocisk odprowadzają nawoływaniem i życzeniami.
Piechur jedno tylko żywi pragnienie: słyszeć zawsze głos własnych armat — zawsze, i dniem i nocą. Gdy grzmią działa austrjackie, a nasze milczą, niecierpliwi bersaljerzy psioczą na własną artylerję, że tak… oszczędza amunicji. Nasza artylerja waliła bez przerwy przez dobre dwie godziny.
Przechodzą koło nas transporty amunicji. Wśród nich są i skrzynie z napisami: haut, bas, éviter les chocs. Zanosi się na bliskość ofensywy. Jest to istotnie symptomatyczne: bersaljerzy nie mówią „utarczka“, „natarcie“, „bitwa“ — wyrażają się poprostu: „posuwanie się“ (avanzata), Tym ludziom wydaje się to rzeczą pewną i konieczną, że nasze walki za rezultat mieć muszą posunięcie się naprzód. W rzeczywistości bywa czasami inaczej… Jednakże powszechne używanie tego wyrażenia jest ze swej strony objawem ożywiającej żołnierzy żądzy atakowania oraz ich przeświadczenia o rychłem zwycięstwie.
Co w tym pierwszym miesiącu mego pobytu na froncie przejmowało mnie największem zdumieniem i wzruszeniem, to niewiarygodny stoicyzm zranionych żołnierzy włoskich. Mój schron znajduje się tuż koło ścieżki. Jego „okno“ wychodzi wprost na gościniec. Wszystko przechodzi przed memi oczyma. Widziałem dziesiątki i dziesiątki rannych. Lekko ranni, np. postrzeleni w ramię, idą o własnych siłach do lazaretu. Widziałem i takich, co spokojnie ćmili papierosa, choć ciało mieli poszarpane odłamkami granatu. Ledwie było słychać jęk jaki! Wszystko to dziwne, godne podziwu! Pewien Mantuańczyk, któremu odłamek pocisku niemal oberwał ręce, idzie sam na plac opatrunkowy i odzywa się do krzątającego się przy nim lekarza:
— Panie poruczniku! Niech pan odkraje i resztę! Ale proszę mi dać kromeczkę chleba!

Ta stałość jest wynikiem całej tej atmosfery, w której żyjemy. Żaden z ranionych nie chce wydawać się swym towarzyszom mazgajem lub tchórzem. Ale na tem nie koniec: — są jeszcze i głębsze przyczyny. Człowiek znajdujący się w ustawicznem niebezpieczeństwie życia i śmierci, nie roztkliwia się nad żadną raną. Rana — to stosunkowo małe nieszczęście. Czy tak czy owak, wzniosłe milczenie tych skromnych synów Italji w czasie cierpień, zadanych ich członkom rozpalonem do czerwoności żelazem, świadczy o wspaniałej odporności naszego szczepu.
POSTERUNKI BERSALJERSKIE NA SZCZYTACH GÓRSKICH
PIERWSI JEŃCY AUSTRJACCY
WŁOSKI KARABIN MASZYNOWY NA WYSUNIĘTEJ PLACÓWCE

19 października.

Niespokojna noc. Odległe i ciężkie pogrzmoty armat. Powiadają, że to od strony Tolminu i Gorycy. Nasza „akcja“, zdaje się, wyznaczona na jutro. Słońce. Rozpoczyna się wspaniały i potężny koncert naszej działobitni. Kto choćby przez jeden dzień przeżywał kanonadę setki walących jednocześnie armat, ten doznał niezapomnianego i oszołamiającego wrażenia. Wieczorem jest się zupełnie ogłuszonym. Nerwy przestają reagować.


∗             ∗

Kilka zwrotów z gwary wojennej, mających obieg w naszym pułku:
tłomok (baule) = głupiec
rozklejony (scalcinato) = marny żołnierz
fifa“ = bojaźń
przecinek (virgola) = strzał armatni
omnibus = pocisk 30,5 cm
dziabnąć (pizzicare) = ranić
pospieszyć się (spicciarsela) = znaleźć się w kłopocie
kulka rozumna (pallottola intelligente) = która tylko rani
faja (pipa) = nagana
kręcić matrykułę (girare la matricola) = łajać, besztać
kazać pisać do domu = ukraść coś żołnierzowi
rozłupać (far fesso) = idem
robić camorrę = zagarniać lwią część dla siebie
być nie do użycia (essere fuori uso) = być niewytrzymałym na trudy wojenne
zapowiedzieć wizytę = wybierać się do lekarza
widzieć magika (vedere il mago) = pozostać z tyłu
marsz zbliżania w stronę kuchni (avanzare verso le cucine) = odwrót
przeciąć sznur (tagliar la corda) = umykać
nieść wiadro brezentowe do domu = powrócić zdrowo i cało do domu.

∗             ∗

Pułkownik przybył do nas. Wraz z nim zjawił się kapelan pułkowy, padre Michele, ale widać, że ziemia pali mu się pod stopami.
Wczoraj wieczorem byłem w magazynie broni. Przywlokłem się stamtąd szczęśliwie z setką pustych worków (które następnie, napełnione ziemią, mają nam służyć do umocnienia naszych okopów), ze skrzynią granatów ręcznych i ze stalową tarczą, która ma osłaniać żołnierzy, mających zlecenie przecinania drutów kolczastych. Jest ona bardzo ciężka: 13,5 kg. O północy uporałem się z tą robotą; byłem bardzo zmęczony. O brzasku zbudził mnie ogień karabinowy alpinów na górze Vrsig. Nasze armaty huczą; ale natarcie, jak powiadają, zostało odłożone do jutra.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Benito Mussolini i tłumacza: Józef Birkenmajer.