Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ponad sobą. Przelatuje bliziutko, o jakie 60 m nad naszemi głowami. Petrella i ja leżymy nieporuszenie na ziemi. Moment oczekiwania wydał się nam niezmiernie długi.
Pocisk eksplodował niespełna o trzy metry od nas. Sam prąd powietrza zerwał osłony naszego okopu. Potężna detonacja. Grad ogromnych odłamków i kamieni. Jedno z drzew zostało wyrwane z korzeniami, kilka skał rozbitych w gruzy. Od stóp do głów jesteśmy formalnie zasypani ziemią, kamieniami i gałęziami.
— Żyjesz?
— Żyję.
Pas mojego karabina został równiuśko przecięty odłamkiem pocisku. Menażki i chlebaki podziurawione. Karabin Petrelli ma strzaskane drzewce. Wszystkie drzewa dokoła nas mają odrapaną korę, jakby poznaczoną w ropiące się blizny.
Cudem pozostaliśmy przy życiu.
Pocztowy majora Cassoli, Medjolańczyk Terzi, biegnie od schronu do schronu, wołając głośno:
— Bersaljerzy 33-tej kompanji! Rozkaz majora! Z bronią w ręku cofnąć się poza zbocze!
Posłuchaliśmy. Cały bataljon zgromadził się teraz pod skałą zabezpieczoną od 28-kalibrówek. Przechodzę koło d-twa ba-onu. Jest tu major, oraz kapitanowie: Mozzoni Vestrini. Twarz mam czarną od ziemi.
— Co ci się stało, Mussolini? — pytają mnie.
— Ostatnia 28-mka wyrżnęła tuż koło mnie.
— Ładnieś się wymignął od śmierci…
W ciągu ośmiu dni było to już drugie poważniejsze niebezpieczeństwo, zagrażające bezpośrednio memu życiu. Dość byłoby kroku wtył — a pocisk rozszarpałby mnie na strzępy.
Janazzone odzywa się do mnie:
— Na pańskiem miejscu ofiarowałbym świecę do Montevergine.