Pamiętnik dr Cz. Gawareckiego/Opętana

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Czesław Gawarecki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Opętana.

Jedziemy do księdza Suessmilcha pod Widawą.
Siwiuteńki jak gołąb słynie ksiądz proboszcz z cudownej mocy wypędzania diabła z opętanych. Ciężar dźwiganych lat chyba dziewięćdziesięciu chyli ku ziemi zasuszono postać. Jednak twarz zaprzecza starczemu uwiądowi. Oblicze żywe i piękne. Oczy pełne niezwykłej dobroci promieniuję mądrością i głębię. Takich oczu nie zapomina się nigdy. Uduchowiony asceta rozsiewający dokoła miłość nadludzką.
Kiedy Janek zagadnął o sprawach misterium, nie chciał mówić na ten temat. Może wyczuwał niedowiarstwo i krytykę, a może nie chciał być nieszczery. Oznajmił tylko, że właśnie niedługo przywiozą opętaną, jeśli więc chcemy zobaczyć, to możemy zostać.
Wyszliśmy z plebanii i skierowali w stronę małego, wiejskiego kościołka z przybudowaną kaplicą. W kaplicy pod wpływem modłów i poświęceń wychodził podobno „zły“ z opętanych i to bezpowrotnie.
Na cmentarzu kościelnym grupa ludzi. Przeważają kobiety. Uderza niezwykłe ich podniecenie, niepokój i żywa gestykulacja. Objaw wyjątkowy wśród chłopów. Są oni przecież spokojni, wytrwali, cierpliwi, bierni i nie poddają się wrażeniom. Nawet wobec tragedii zachowuję filozoficzny spokój i przechodzą nad nią do porządku dnia.
Stanęliśmy dyskretnie, aby obserwować nie będąc obserwowani.
Rej wodzi chłop, typ mądrali, co to, „wszyćko jest znajuncy“, któremu w życiu nic nie imponuje i który lubi przechwałki.
— Adyć mówię Wom, że z tum „Ciotum“ trza raz zrobić kuniec. Abo na prawo, abo na lewo. Nieszczyńście na całkum wieś ospościro. Abo to nie wicie, jak Karpicce krowę ocarowała, że ino jednym cyckiem strzykała. Takum krowę mój Boże... takum krowę, to jum popóźni za bele co żydowi przedały. A jak Antosikowy kogut, co przecie taki do kurów beł zdatny, że nawet do cudzych, psie, ganioł, to zaczun gdakać jak kura co jaje zniesie. A jak to Fabisiacce krowa krwiom doiła, to cyja to sprawka? Mlika tyla zmarnowali, bo i śwyniom sie bojeli dawać, zeby zaś nie pozdychali. A teroz widzita, co z Matuskom zrobiła? Po somsiedztwie żyły, to sie ta kłóciły, jak to kobity, zawdyk miały o co. A to o dziecioki, a to o gynsi, co w skodę wiozły, a to o koguta. Alie jak już Matyski śwyniok spyskał ji marchew w sadzie, to już do bitki, widzita, dojsło. Wodziły sie ta za te łby, jak niestworzynie. A popóźni to na nią „puściła“ i macie co sie wyprawio. Ocarowała ciota zapowietrzuna, ocarowała...
Po tłumie przeszedł jak fala szept zgrozy: ocarowała... Ocarowała... przechodzi z ust do ust. Ogólne przygnębienie i lęk. Jakaś przycupnięta do ziemi kobiecina żegna się nerwowo. Jedne biją się w piersi, inne chlipią na głos, kiwając z boleścią głowami. Chłopi stoją „zaparci w siebie“ jak skamieniali.
Stary odchrząknął siarczyście, rozkraczył nogi i gada dalej.
Ze to jezdem znajuncy, to me jej chłop zawołał żeby redzić. A no co, mówię. Powiedam tak. Trza jum wynieść z wyrkiem przed chałupę i na gnojowisku postawić, niby to wyrko, bo widzita zły od gnoju ucieka, i znośta ludzie z chałupów co chto ma żelastwa. Trza go, psie, przywalić onym żelastwem aże po samom głowę.
Tak wom sie rwała, że z ledwościom jom chłopy utrzymały. A i pioła wom jak kogut, a gdakała, a rżała jak ten kuń i krzunkła. Tak w ni ten zły dokazował. Alie, ja mówię. Powiedam nie poredzi. Walta dwa korce onygo żelastwa na pierzyne... i gwoździe od bronów i stare sagany, różności. To jak jum tak przywalilim, to tak jakościć sfolżała... tak ruchać sie nie ruchała, ino temy ocami przewalała... przewalała i tak se poinkowała.
Tak widzita ten zły z ni wyłaził a w to żelastwo sie pchoł, niby w to żelastwo. A una tak jakościć leżała biedastwo i tak se spokojniutko leżała.
To późni zdjelim z ni toto i zaro sie lepi zrobieło. Alie zły zawdyk od duszy ludzki nie chce odstumpić, to sie znowuj w nium wpakował i tak dokazował, że sie ludzie bojeli dostumpić. To ja mówię, trza jechać do proboszcza. Nicht nie poredzi ino Pan Jezus poredzi.
Mądrala wytarł nos w palce, splunął se galańcie i zbierał do gadania, kiedy na drodze do kościoła ukazał się pochód. Stary chłop wysunął się na przód i z afektacją wskazuje.
— Patrzejta, co sie wyprawio, jak to jum kurzem osypuje, jak to kiele niej tańcuje.
Nic właściwie nie działo się niezwykłego. Konie biegły lekkim truchtem. Wóz otoczony był tłumem ciekawych i zdążających na widowisko.
Zajechali przed kościół i zaczął się pierwszy akt. Kobieta była spowita od nóg po głowę w białe płócienne samodziały. Niosło ją czterech mocnych chłopów. Ledwie mogli sobie z nią poradzić. Rzucała się z jakąś niesamowitą siłą i wyrywała im z rąk. Trzęsła głową w takt strasznej melodii, wydobywającej się z jej sinych ust. Była to dzika kakofonia wycia, zgrzytania zębami i przeraźliwych ryków zarzynanego zwierzęcia. Biło na wszystkich grozą. Tłum cofnął się w przerażeniu. Zaległa cisza tak głęboka, że słychać było kołatanie wylękłych serc.
Kaplica pusta. Ksiądz staruszek odprawia przy chrzcielnicy swoje misterium. Twarz spokojna, oczy wzniesione do góry jakby w zachwyceniu. Z warg spływa szept i od czasu do czasu głośniejsze słowo modlitwy.
Opętana leży na ziemi. Wrzaski i szamotania nie ustępują. Pod zwojami płótna dygocą ręce, nogi w ciągłym ruchu, przebiegają skurcze po całym ciele. Usta otwarte. Oczy nieprzytomne latają wokoło. Obraz sztraszliwy.
Cofnąłem się od progu kościoła. — Byłem oszołomiony i zalękniony. Nastrój był wstrząsający. Byłem jak i cały ten tłum pod wpływem niesamowitej władzy. Zapomniałem o rzeczywistym świecie, przebywałem w innej epoce, w dziedzinie fantastycznych bajan niańki.
Zadrżałem na szept starego chłopa, który niespodziewanie począł ciągnąć mnie na bok.
Ady niech Panicek zeńdzie z drogi, bo zły już w ni słabnie. Bedzie z ni wychodził, to nie trza stać mu na drodze. Nie trza.
Ocknąłem się.
Krzyki stopniowo przycichały i przechodziły w skomlenie. Potem jęk i cisza. Coś się dokonało czy stało, coś co przyniosło uspokojenie i wydobyło westchnienie ulgi. Odetchnąłem.
Wynieśli ją rozwiniętą z płacht i zupełnie bezwolną i bierną. Lała się przez ręce. Nie reagowała na nic. Robiła wrażenie nieżywej. Była śmiertelnie znużona.
Nieśli ją do wozu. Szedłem w tłumie. Położyli na deski. Wóz ruszył. Odprowadziłem wzrokiem aż do zniknięcia na zakręcie drogi.
W parę lat później dowiedziałem się, że kobieta ta wróciła do normalnego stanu, pracowała, rodziła i nie wyróżniała się niczym pomiędzy zdrowymi ludźmi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Czesław Gawarecki.