Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po tłumie przeszedł jak fala szept zgrozy: ocarowała... Ocarowała... przechodzi z ust do ust. Ogólne przygnębienie i lęk. Jakaś przycupnięta do ziemi kobiecina żegna się nerwowo. Jedne biją się w piersi, inne chlipią na głos, kiwając z boleścią głowami. Chłopi stoją „zaparci w siebie“ jak skamieniali.
Stary odchrząknął siarczyście, rozkraczył nogi i gada dalej.
Ze to jezdem znajuncy, to me jej chłop zawołał żeby redzić. A no co, mówię. Powiedam tak. Trza jum wynieść z wyrkiem przed chałupę i na gnojowisku postawić, niby to wyrko, bo widzita zły od gnoju ucieka, i znośta ludzie z chałupów co chto ma żelastwa. Trza go, psie, przywalić onym żelastwem aże po samom głowę.
Tak wom sie rwała, że z ledwościom jom chłopy utrzymały. A i pioła wom jak kogut, a gdakała, a rżała jak ten kuń i krzunkła. Tak w ni ten zły dokazował. Alie, ja mówię. Powiedam nie poredzi. Walta dwa korce onygo żelastwa na pierzyne... i gwoździe od bronów i stare sagany, różności. To jak jum tak przywalilim, to tak jakościć sfolżała... tak ruchać sie nie ruchała, ino temy ocami przewalała... przewalała i tak se poinkowała.
Tak widzita ten zły z ni wyłaził a w to żelastwo sie pchoł, niby w to żelastwo. A una tak jakościć leżała biedastwo i tak se spokojniutko leżała.
To późni zdjelim z ni toto i zaro sie lepi zrobieło. Alie zły zawdyk od duszy ludzki nie chce odstumpić, to sie znowuj w nium wpakował i tak dokazował, że sie ludzie bojeli dostumpić. To ja mówię, trza jechać do proboszcza. Nicht nie poredzi ino Pan Jezus poredzi.
Mądrala wytarł nos w palce, splunął se galańcie i zbierał do gadania, kiedy na drodze do kościoła ukazał się pochód. Stary chłop wysunął się na przód i z afektacją wskazuje.
— Patrzejta, co sie wyprawio, jak to jum kurzem osypuje, jak to kiele niej tańcuje.
Nic właściwie nie działo się niezwykłego. Konie biegły lekkim truchtem. Wóz otoczony był tłumem ciekawych i zdążających na widowisko.
Zajechali przed kościół i zaczął się pierwszy akt. Kobieta była spowita od nóg po głowę w białe płócienne samodziały. Niosło ją czterech mocnych chłopów. Ledwie mogli sobie z nią poradzić. Rzucała się z jakąś niesamowitą siłą i wyrywała im z rąk. Trzęsła głową w takt strasznej melodii, wydobywającej się z jej sinych ust. Była to dzika kakofonia wycia, zgrzytania zębami i przeraźliwych ryków zarzynanego zwierzęcia. Biło na wszystkich grozą. Tłum cofnął się w przerażeniu. Zaległa cisza tak głęboka, że słychać było kołatanie wylękłych serc.
Kaplica pusta. Ksiądz staruszek odprawia przy chrzcielnicy swoje misterium. Twarz spokojna, oczy wzniesione do góry jakby w zachwyceniu. Z warg spływa szept i od czasu do czasu głośniejsze słowo modlitwy.
Opętana leży na ziemi. Wrzaski i szamotania nie ustępują. Pod zwojami płótna dygocą ręce, nogi w ciągłym ruchu, przebiegają skurcze po