Pamięci Ignacego Komorowskiego
Ignacego Komorowskiego.
Kiedyśmy sobie podawali dłonie,
Był ranek dziwnie uroczéj pogody,
Szeroko widne nadwiślańskie błonie,
Uśmiechało się wyobraźni młodéj,
I dusze były jako skrzypków deka,
W któréj się każdy głos na dźwięk przemienia,
Ta modra Wisła co w morze ucieka,
I aż do brzegów siwego kamienia,
Wszystko śpiewało pełną wiary pieśnią,
I podnosiło serca rozkochane;
I zaśpiewali my na nótę wieśnią
Nasze niestrojne piosenki wiośniane.
I wszędy razem szliśmy, zgodnie nucąc,
Tęsknemi oczy po słuchaczach włócząc.
Boże łaskawy, za żadną zapłatę,
Bo my nie brali nic za nasze pienia,
Pewni, że przecież znajdziem sobie chatę
I że nam drzewo nie odmówi cienia.
Czasem w jesieni, gdy liśćmi zwiędłemi
Wiatr nieprzyjazny roznosił po ziemi,
I to biedactwo pożółkłe, spłowiałe,
Leciało drogą Bóg wie gdzie tak małe,
Nieraz uczułem uścisk jego dłoni,
I ciche słowa ledwie dosłyszane,
My sobie znajdziem i serca kochane,
I żaden nas tak wicher nie rozgoni.
Znajdziem, nie znajdziem, czasem całe życie
Człek się nabiega, nachodzi, natrudzi,
I łez i kwiatów nazbiera obficie,
Tylko miłości nie znajdzie śród ludzi.
I musi po nią przez grób się przebierać,
I gdybyż tylko jeden raz umierać....
Dziwneż bo czasem wiedliśmy rozmowy,
Ktoby podsłuchał naśmiałby się szczerze,
I potem rzekłby w duszy: oto głowy!
I skąd im taka fantazja się bierze.
On mówił, ja się połączę ze skrzypką,
A ślub mi dadzą karczemni słuchacze,
Zakochanemu to tak pójdzie szybko,
Ho ho, zobaczysz, prawi mi i płacze.
Zobaczysz, jak ja pójdę na mazury
I strony wezmę, ale jakie strony,
A to nie strony będą lecz lazury,
I każdy kraju kącik uśmiechniony,
Tak uśmiechniony jak ja, co wiesz przecie,
Że weselszego już nie znajdzie w świecie.
A skrzypce gdzie tam to będzie ma dusza
Głęboko skryta chociaż jawna wrzkomo,
Którąto niby lada wietrzyk wzrusza,
Ale co na dnie to Bogu wiadomo.
I ona sama nawet o tém nie wie,
Na jakim zacznie, a zakończy śpiewie.
Z wszystkiemi drzewy naprzód zrobię zmowę,
Ściągnę ku sobie dęby dziady krzywe,
I lipy zdala sprowadzę miodowe,
Sosny i białe brzozy urodziwe.
A potem po nich pociągnę jak umię,
Żeby się drzewa zkochały w tym szumie.
Potem tak samo rzekę złączę z rzeką,
Niech się kochają razem, razem cieką.
Ptastwo przymuszę do jednego pędu,
Nawet kamienie ustawię do rzędu.
Zobaczysz jak się kamienie ucieszą,
I tylko nie wiem czy ludzie pospieszą.
A drugi snował dumniejsze zamiary,
Ten się połączyć chciał z księżną zaklętą,
I prawił swoją rzecz niegodną wiary,
Że sam przełamie na niéj wiatru pęto.
Że mu znajome jedno takie słowo,
Co starga wiatru przędzę lazurową.
Że gdy zaklęciem w te więzy uderzy,
Czarowna skrzydła z promieni rozszerzy,
Stając przed ludem z podziwienia niemym,
Z królewskiem czoła swego diademem;
Na którym pierwszych ogni diamenty
Palić się będą nazwiskiem zaklętéj.
Jak przestrzeń wielka szata jéj królewska,
Po ziemi płowa, po niebie niebieska,
Dumna i korna, wymowna i cicha,
Jak ta co węża w wieczne mroki spycha,
W którą się stronę jéj przeciągnie ręka,
Różowa w wietrze miga się jutrzenka,
I takie gwiazdy wciąż się palą przed nią,
Z wolności ludów świętą przepowiednią,
Cały glob ziemski na jéj dłoni białéj
W bladoniebieskie zmienia się kryształy.
Przezroczyścieje ciemna ziemi bryła,
Kiedy ją piękna nawskróś prześwieciła.
I mówił w sercu miłość taką noszę,
Że patrząc w niebo gwiazdę moją sproszę.
Więc jeśli miłość światem całym władnie,
To na jéj słowo pęto z wiatru spadnie.
I prawda wieczna w téj myśli się chowa,
Że słowo wszystkiem, ale niedość słowa.
Nam się zdawało, że kiedy zanócim,
To pieśnią naszą cały świat przewrócim,
Tyle w niéj czaru i tyle zapachu,
Tyle jaskółek rodzinnego dachu,
Tacy ojcowie w niéj się wiecznie bielą,
Że nie wiem jakie serca nie ośmielą.
Tymczasem na nic wszystko poszło nie to,
Jakby na wzgardę za tę łzę wylaną,
Z liści lauru wieńce nam rozdano,
I on muzykiem został, ja poetą,
A nasza rola wciąż leży odłogiem,
Równina cierniem zarasta i głogiem,
Ciernie i różny chwast krzyże opędza,
I gdzie się spojrzeć, Boże! jaka nędza.
O! smętna marzeń bezowocnych dolo,
Jedne łzy twoje, co w przeszłości bolą.
Gdy wszelka boleść cieszy nas przebyta,
Cierń marzeń tylko nigdy nie rozkwita,
I myśl pędząca we świat pożegnany,
Unika jednéj pięknych marzeń rany.
Tak wszelka radość córką ojca bolu,
Jak orzeł srebrna na krwi pełnem polu.
Niech jednak klątwa nie ściga tych cieni,
Co żyły w świecie blasków, gwiazd, promieni,
I niechaj kary nie przyzywa na nie,
Bacząc, że wszystkim krzyż, grób i otchłanie.
Znane wam nasze w ciemnych lasach drogi,
Czasem się znajdzie taka dróżka smętna
Około brzozy idąca niebogiéj,
Która się nad nią pochyla niechętna,
Jak pdyby[1] swego odmawiała cienia
Duchom, co po téj smętnéj drodze błądzą,
I człekiem dziwne przeczucia tam rządzą,
Że same z piersi wychodzą westchnienia,
Że wzdychać musi sam nie wiedząc za czem,
Za smutną drogą, za duchem tułaczem.
Otóż na taką weszliśmy drożynę,
Na nieszczęśliwą jak to mówią drogę,
On już przepłynął, a ja jeszcze płynę,
I końca mego dopatrzeć nie mogę....
Wiesz co to serce, na cóż ci mam prawić,
Jeżeli nie wiesz, to za długa sprawa,
I nie tak łatwo mówić jak się zdawa,
Jeśli się nie chce krwią słuchaczów bawić.
Brać sobie z serca krew i wciąż przelewać,
I kropelkami tych korali śpiewać.
Po co się wkradać w serca tajemnice,
Ciekawe oczy posyłać aż na dno,
Lepiéj się patrzeć w niebieską krynicę,
W któréj się gwiazdy to iskrzą, to bladną.
Lepiéj dziewczynie zrywać kwiatki polne,
Ścigać motyle modre, popielate;
Lepiéj na wiatry wybiegać swawolne,
Co rozwiewają chmurę jéj czy szatę.
W brzezinie kukać i kukułkę zwodzić,
I z złotą książką do kościoła chodzić.
Całą tę stronę tak zakryje ręką,
Jak się zakrywa list pisany skrycie,
Jeden się nosił ze złotą lirenką,
I drugi pieśni nosił całe życie.
Razem zwiedzali nadbrzeża wiślane,
Przy niedogasłym marzący popiele,
Razem pod wierzby wiatrem kołysane
Na niewymowne siadali wesele.
Tak ich widziała często gwiazda nocna,
Świadek że miłość jest jako śmierć mocna.
Pod szatą imion często prawdy bledną,
Przyjaźń czy miłość szlachetna to jedno,
I ludzie tylko dają miana inne
Na jedno święte wielkie i niewinne.
Uczucie nasze było zakochaniem,
I zdawało się, że się nie rozstaniem.
Ale inaczéj zapisano w niebie,
I pożegnałem go i także ciebie,
Ciebie, ach! łza mi na twe imie ścieka,
Ciebie tak blizka, a taka daleka....
Co mnie pędziło w świat mamże zabiadać
Usta głębokiéj boleści milczące,
Radościom niknąć, kwiatom trzeba spadać,
To dziwnie piękne zgaśnie także słońce.
..................
Tak pożegnałem tę równinę plenną,
Zagonów zbożem śpiewającą złotem,
Którą widuję w każdą noc bezsenną,
Chociaż piękniejsze już widziałem potem.
I nie chcę wrócić, chociaż wrócić mogę,
Bo przecież nikt mi nie zachodzi drogę.
Wracaj! mówiła mi jedna życzliwa,
To co umarło w tobie poodżywa,
Jak ci na kobzach zagrają dudarze,
Jak się w karczemnéj znów wykąpiesz parze,
Jak ci koniki polne brzękną w żytach,
A powieść złożą dziewczęta przy sitach,
Zobaczysz jak ci serce odmłodnieje.
A ja jéj na to: wrócąż mi nadzieje?
Powiedz czy grób mi odda jednę szczęsną
W mem sercu cicho śpiącą pod łzą rzęsną,
Jedną anielską, jedną niekochaną,
Którąm pokochał, ale już nierano,
Gdy jéj trumienną suknią wiatr podwiewał,
I dziad stał z krzyżem srebrnym i ksiądz śpiewał.
Jeśli to wszystko wróci mi, to wrócę,
Więc nigdy? nigdy: tak się nie zarzekam,
Wszak wiesz, że tylko za powrotem czekam,
I że się pierwszy na tę drogę rzucę,
A nie po miłość, już ni przyjaźń żadną,
Ani po wieńce z lauru na czoło,
Lecz po co zboża dojrzałe się kładną,
Kiedy na żniwa wyjdzie całe sioło,
Pójdę, bo trzeba być bitym jak ziarno,
Zanim w wieczności zsunę się noc czarną.
Ale zakończmy to czemu nie wierzą,
A myślą wróćmy do miłego druha,
On został w Polsce z tą dzielną młodzieżą,
Która i kocha i piosenek słucha.
On się pozostał pod muzyki czarem,
Rozlegającéj się całym obszarem.
W to kładąc wszystkie chęci nieustanne,
Żeby wciąż zbierać pieśni złotą mannę,
Miłość mu zdradna serca nie zraniła,
Spokojny zawsze, cichy zawsze, złoty,
Jedna kalina wciąż mu wieniec wiła,
Do domu wchodził jakby duch sieroty,
Coś o muzyce zawsze myślał w ciszy,
I wtedy tylko k’swoim się odzywał,
Gdy się powoli zbliżał do klawiszy.
I gdy go bracia prosili by śpiewał,
Wtedy rumieniec krasił mu jagody,
A postać jego nabierała wzrostu,
I zdawało się, że parobczak młody,
Nuci znajomą piosenkę po prostu.
Ręką objąwszy Kasienkę czy Basię,
Co to w piosenkach pawie złote pasie.
Długiemi włosy co mu ćmiły oczy,
Wstrząsał na stronę na tę, to na owę,
Jako Krakowiak gdy w tańcu wyskoczy,
Kiedy go skrzypki ogarną lipowe.
Nóta na jego wygrywała twarzy,
Jak słońce gdy blask na wody rozdzieli,
Czasem miał postać karpackich dudarzy,
A czasem szkockich ostatnich minstreli.
Ceniony tyle ile ludzie mogą,
Mógłby żyć długo i mógłby żyć błogo,
Wciąż potrącając gminnéj pieśni stronę,
Ale nie wszystkim jedno przeznaczone.
Jemu kalinę za małżonkę dano,
Ręce szerokiém liściem przewiązano,
Za wszystkie smutki i za wszystkie żale
Ona mu swoje oddała korale,
I dziś, gdy już się uciszył na wieki,
Na brzegach naszéj ukochanéj rzeki,
Wynagradzając uczucia prostacze,
Krwawemi nad nim kalinami płacze.
Mój ty śpiewaku, moja senna nuto,
Widzisz jak wszystką przędzę nam popsuto,
Twoja zacichła pierś pod trumny wiekiem,
Zgłuchłeś w swym kraju, ja w obcym, dalekim,
Patrząc jak blade miesiące przechodzą,
Myślę o grobach co nas żywych grodzą
Od was umarłych i czekam godziny,
W któréj mi podasz rękę mój jedyny,
O bo ty przyjdziesz do mnie duszo łzawa,
Jak dusza brata co przy bracie stawa,
I w dniu ostatnim nie cofniesz swéj dłoni,
Na drogę w kraje wieczystéj harmonii.