Płomienna obręcz/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Rozdział VIII.
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

W dwa dni później Klaudjusz wyjechał na tydzień, aby po powrocie zastąpić dyrektora, który zamierzał udać się na dłuższy wypoczynek.“
Dyrektor zresztą zdawał się nie pamiętać zupełnie o rozmowie, jaką prowadził w ową noc z Klaudjuszem. Był znowu w dobrym humorze i nie skarżył się nawet na swoje zawroty głowy.
Natomiast Pawełek myślał wiele o podsłuchanych wówczas słowach. Nie mógł opowiedzieć ich treści Dorotce, gdyż nie chciał jej martwić, ani przerażać i tajemnica ta gnębiła go przez cały pierwszy dzień. Potem wrażenie to minęło. We dnie wszystko wydawało się mniej ważne, niż w nocy. Zresztą, dyrektor był w świetnym humorze i zdawało się, że jego obawy zniknęły zupełnie.
— Wiesz, Pawełku — powiedziała Dorotka na chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia. — Przyjechała moja ciotka i mój wuj.
— Aha! — pomyślał chłopiec — To ten brat, o którym mówił dyrektor.
— Lubisz ich? — zapytał.
Dorotka skrzywiła się.
— Nie przepadam.
— Dlaczego?
— Mało ich znam, to prawda, ale wiesz, ciocia wygląda tak sztywno, jakby kij połknęła.
Dorotka roześmiała się głośno, myśląc o ciotce sztywnej jak po połknięciu kija.
— A wuj?
— Wuj jest znośniejszy. Wzdycha tylko ciągle i powtarza: — Twój biedny, nieszczęśliwy ojciec.
Dorotka roześmiała się znowu.
— Powiedz sam, czy mój tatuś wygląda na biednego i nieszczęśliwego?
Pawełek uśmiechnął się także.
Nie, na biednego nie wyglądał dyrektor w żadnym razie. Gdy wkładał swój lśniący cylinder, gdy ujmował trzaskający bat w rękę, wtedy wyglądał groźnie i dostojnie.
— A ciocia krzywi się zawsze, gdy mówi o cyrku. Wiesz, ona zupełnie nie lubi cyrku, Mówi, że ją mdli, gdy akrobaci skaczą z trapezu.
— Mdli? — zdziwił się chłopiec.
— A tak, mówiłam ci, że jest taka dziwna. Wogóle nic jej się tu nie podoba. Mówi, że to nieprzyzwoicie latać w takich obcisłych trykotach.
— Przecież nie można inaczej.
— Ja wiem, że nie można, ale jej tego nie wytłumaczysz. Nie podoba jej się i już.
— To poco tu przychodzi?
— Coprawda to wcale nie przychodzi. Czasem tylko, gdy akurat jesteśmy w tem samem mieście co oni, to przychodzą, tatuś daje im lożę i siedzą. Ale wiesz, wcale im się przedstawienie nie podoba. Raz specjalnie patrzyłam. Wuj to się trochę śmieje, ale ciocia patrzy na niego złym wzrokiem i wtedy on zaraz przestaje, jakby mu nie wolno było się śmiać wtedy, gdy jej to nie bawi.
— A ona?
— Ona nie śmieje się nigdy. Mnie się zdaje, Pawełku, że ona wogóle się śmiać nie umie.
— Jakto nie umie?
— Taką ma minę, jakby zawsze była poważna i zmartwiona.
— A czem się martwi?
— Wszystkiem.
— Czy to biedni ludzie?
— Ależ nie. Zamożni i bardzo ich to gniewa, że tatuś ma cyrk.
— Dlaczego?
— Nie wiem dokładnie, ale zdaje mi się, że mówili, że to nie wypada.
— Nie wypada?
— No tak, nie wiesz, że dorośli są czasem bardzo dziwni?
— To prawda!
— Dziś napewno będą na przedstawieniu.
I rzeczywiście byli.
Gdy podczas numeru „Płomienna Obręcz” Pawełek siedział obok Dorotki, dziewczynka szepnęła:
— Widzisz w pierwszej loży na prawo?
— Widzę.
— To ciotka i wuj.
Pawełek spojrzał uważnie.
W loży siedziała wysoka, chuda pani i patrzyła przez lornetkę na Dorotkę. Obok niej mężczyzna, dosyć tęgi, podobny trochę do dyrektora, rozglądał się po całym cyrku z pewnem zdziwieniem.
— Będę musiała wejść do nich po przedstawieniu. Jeżeli chcesz, to pójdziemy razem.
Gdy po skończonym numerze publiczność biła brawo, Dorotka, kłaniając się, uśmiechnęła się parę razy w stronę loży.
— A widzisz — zawołał Pawełek, — ciotka uśmiechnęła się do ciebie. A mówiłaś, że śmiać się nie potrafi.
— E, taki tam uśmiech!
— Dorotko — zawołał dyrektor dziewczynkę.
Wbiegła do jego garderoby.
— Czy jesteś bardzo śpiąca? Dziewczynka z zasady nie była nigdy śpiąca. Lubiła kłaść się spać możliwie jak najpóźniej.
— Nie, wcale nie.
— Bo widzisz, w loży siedzą wuj i ciotka.
— Widziałam ich.
— Tak, a po przedstawieniu pójdę z nimi razem na kolację. Więc może ty pójdziesz także z nami?
Dorotka, której nigdy spać się nie chciało, ziewnęła nagle szeroko.
— Owszem, owszem, tatusiu. Tylko jakoś jestem dziś zmęczona.
Ojciec roześmiał się.
— Nie lubisz cioci?
— Lubię, bardzo lubię, ale wolę ją w dzień niż w nocy. Bo wiesz, tatusiu, jak na nią patrzę, to zaraz mi się spać chce.
— Jak ty mówisz, Dorotko — oburzył się, a raczej usiłował się oburzyć dyrektor, — to przecież twoja ciotka!
— Tak, to moja ciotka, tatusiu.
— Żona mego brata!
— Wcale do ciebie niepodobny. A może przy cioci się tak zmienił. Jak myślisz, tatusiu? Lecz dyrektor zmienił temat rozmowy.
— Więc nie chcesz iść z nami na kolację?
— Niebardzo. Ale jeżeli chcesz, tatusiu, to pójdę.
— Niekoniecznie, ale przynajmniej teraz idź się przywitać i posiedź trochę w loży z nimi.
— Dobrze. A mogę ze sobą zabrać Pawełka?
— Poco ci Pawełek?
— Bo to mój przyjaciel i myśmy sobie przyrzekli wierność i przyjaźń na całe życie, więc lubię jak jest ze mną razem.
Dyrektor uśmiechnął się.
— Możesz wziąć ze sobą Pawełka.
— Doskonale.
— Tylko przebierz się. Włóż zwykłą sukienkę, zdejm kostium.
— Dobrze, tatusiu.
Dorotka wybiegła. Po chwili wróciła jednak pocałowała ojca serdecznie.
— To już na dobranoc — powiedziała. — Bo jak ty wejdziesz do loży, to ja z Pawełkiem ucieknę chyłkiem do domu.
— Czy to tak ładnie?
— Tatusiu, powiesz, żeśmy się wyminęli, że ja nie wiedziałam o tej kolacji, że już pewnie śpię. Zresztą sam wymyślisz coś odpowiedniego.
— Ha, tak, więc mam kłamać przez ciebie?
— Tatusiu...
— No tak, kłamać!
— To nawet nie jest kłamstwem.
— A czem?
— Niewinnym wykrętem.
— Ładne niewinne wykręty! Ale już dobrze, wykręcę się. Bo to nawet niezdrowo, aby takie dziecko jak ty szło w nocy na kolację.
Dorotka pocałowała go jeszcze raz. Oddał pocałunek i przytulił dziewczynkę do siebie.
— Dowidzenia.
— Dowidzenia, tatusiu!
I Dorotka wybiegła, aby się przebrać.
W kilka minut później wchodziła wraz z Pawełkiem do loży. Dorotka nosiła teraz swoją skromną wełnianą sukienkę w kratę, Pawełek zwykłe ubranie. Oboje starli już szminkę z twarzy i trudno było poznać w tej parze skromnych dzieci, bohaterów „Płomiennej obręczy”.
— Dobrywieczór, ciociu! Dobrywieczór, wuju! — rozpoczęła Dorotka swoje przywitanie.
— Jak się masz, moje dziecko?
— Dziękuję, jakoś nieszczególnie — odpowiedziała dziewczynka z westchnieniem, przypominając sobie, że takich zwrotów używają zwykle dorośli, starając się utrzymać nastrój pełen powagi.
— Nieszczególnie? — powtórzył wuj.
Zanim jednak Dorotka zdołała potwierdzić to przekonanie, uprzedziła ją ciotka.
— A pewnie, bo cóż to za zajęcie dla dziecka, aby po nocach nie spać. Inne dzieci w twoim wieku już oddawna leżą w łóżku.
— Ja też zawsze kładę się spać zaraz po przedstawieniu — zapewniała skwapliwie Dorotka, myśląc o kolacji, w której nie chciała brać udziału. — Tylko dziś przyszłam się przywitać.
— To bardzo ładnie z twojej strony — pochwalił wuj.
— A to mój przyjaciel Pawełek — zaprezentowała chłopca.
Pawełek ukłonił się, ciotka zaś i wuj Dorotki skinęli lekko głową.
— To ty robisz z nią te sztuki na trapezie? — zapytał wuj.
— Tak, to ja.
— Aż mnie mdli od tych waszych skoków — powiedziała ciotka.
— Teraz nie będę już skakać — uspokoiła Dorotka tonem uprzejmej gospodyni, teraz Alfred będzie grał na rozmaitych instrumentach, a potem wystąpi tatuś i konie.
— To dobrze, przynajmniej na konie mogę jeszcze patrzeć.
— Ja też bardzo lubię konie — zapewniła Dorotka.
A ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła sama rozmowę dalej.
— I konie mnie także lubią.
— Dorotka jest najlepszą woltyżerką świata — zauważył Pawełek, który doszedł do wniosku, że należy pomóc swojej małej przyjaciółce w trudnej sztuce bawienia gości.
— Jeździ wcale ładnie, owszem, to trzeba jej przyznać — powiedział wuj, lecz ciotka spojrzała na niego z naganą w wzroku.
— Czyż to jest odpowiednie zajęcie dla, dziewczyny? — zapytała surowo.
Nikt jej nie odpowiedział.
Dorotka spojrzała na nią ze zdziwieniem, Pawełek z oburzeniem. Ani jedno, ani drugie nie wyobrażało sobie, aby Dorotka mogła kiedykolwiek zajmować się czem innem. Tak pięknie przecież jeździła, tak klaskali wszyscy, tak ładnie wyglądała.
— Moja matka była woltyżerką — odpowiedziała wreszcie po chwili dziewczynka.
— Ano właśnie — potwierdziła ciotka takim tonem, jakby chciała powiedzieć. — W tem właśnie tkwi nieszczęście!
Nie powiedziała jednak tego, powtórzyła tylko:
— Czyż to jest zajęcie dla dziewczyny?
A gdy znów nikt jej nie odpowiedział, tylko wu, mruczał coś niewyraźnie i nieśmlało, ciotka powiedziała z naciskiem:
— Dziewczyna powinna się zajmować gospodarstwem, koło domu chodzić...
— Dorotka jest bardzo gospodarna, chociaż jeździ na koniach jak mężczyzna — zapewniał Pawełek, — zawsze moje skarpetki ceruje i pana dyrektora bieliznę sama naprawia.
— Wyobrażam sobie — powiedziała ciotka.
Dorotka milczała chwilę. Poczuła znowu zniechęcenie, nie miała ochoty do dalszej rozmowy, przypomniała sobie jednak, że ojciec ją prosił, aby zachowywała się grzecznie i uprzejmie, po chwili więc rozpoczęła znowu.
— Antrakt już się kończy. Za chwilę wystąpi Alfred.
Rzeczywiście Alfred wystąpił po chwili. Ubrany był w komiczny kostjum z materjału w czarne i białe kratki i trzymał w ręku małe, dziecinne skrzypeczki. Chociaż jednak skrzypeczki były takie małe i wydawać się mogło, że nie można z nich wydobyć żadnego głosu, to jednak Alfred wygrywał na nich piękne melodje. W pewnej chwili jednak rozgniewał się niewiadomo czemu na swoje skrzypeczki i odrzucił je od siebie.
— Teraz będzie grał na wiolonczeli — szepnęła Dorotka.
Lecz na wiolonczeli Alfred również nie grał długo.
— Rozgniewa się i weźmie flet — szepnęła Dorotka, patrząc z zainteresowaniem, pomimo, że znała ten numer świetnie na pamięć.

Alfred grał na flecie, potem na trąbce, potem na mandolinie, aż wreszcie wygrał całą melodję, uderzając pałeczką o rząd ustawionych obok siebie i napełnionych nierównomiernie wodą szklanek.


Na arenie trwała tresura koni.
Gdy skończył, klaskano długo i Alfred jak zwykle musiał bisować, powtarzając ostatni numer ze szklankami.

— Szkoda, że niema. Klaudjusza — powiedziała Dorotka z ożywieniem — toby ciocia dopiero zobaczyła prawdziwe sztuki.
— Kto to jest Klaudiusz?
— To najlepszy sztukmistrz, żongler. On potrafi wszystko. Rzuca w powietrze sztylety, kule, pomarańcze i wszystko chwyta w porę. Ma taki cylinder, że jak tylko nim potrząśnie, to wciąż co innego z niego wylatuje, wogóle Klaudiusz jest niezwykły.
Dorotka zamilkła na chwilę, szukając zrozumienia na twarzach ciotki i wuja, dla niezwykłych zalet Klaudjusza. Nie znalazła go jednak. Tylko Pawełek kiwał potwierdzająco głową.
Po chwili więc dodała.
— Wszyscy strasznie lubią Klaudiusza. A on jest moim przyjacielem.
— Gdyby przynajmniej ojciec trzymał cię zdala od tego wszystkiego — westchnęła ciotka, a Dorotka niebardzo wiedziała co miała na myśli, mówiąc te słowa.
Nie mogła jednak zapytać, gdyż właśnie dyrektor zjawił się na arenie.
Jak zwykle nosił swój cylinder i trzymał bat w ręku.
Wokoło niego posłusznym szeregiem ugrupowały się piękne konie.
— O, ten biały to mój ulubieniec. Nazywa się Achmet — objaśniała szeptem Dorotka.
I gdy koń przegalopował obok loży, dziewczynka uśmiechnęła się do niego, a koń zarżał cicho, jakgdyby poznał swoją panią.
— A ten czarny, to tatuś go najbardziej lubi.
— Ładne konie — przyznał wuj łaskawie Dorotka spojrzała na niego po raz pierwszy z sympatją.
Tymczasem na arenie trwała tresura koni. Konie przyklękały, posłusznie występowały z szeregu, przebijały papierowe, kolorowe obręcze, zmieniały tempo biegu, przystawały posłusznie, trzymały się rytmu muzyki.
— Teraz tatuś zawoła „hop“ i ten pierwszy koń przeskoczy przeszkodę — powiedziała Dorotka.
Lecz dyrektor nie zawołał „hop“.
Podniósł wprawdzie bat do góry. Zanim jednak zdołał wymówić „hop“, potknął się jakgdy by, spojrzał przerażonym wzrokiem wokoło i upadł na piasek areny.
— Co się stało? — krzyknęła przeraźliwie Dorotka i zanim kto zdołał poruszyć się z miejsca, przeskoczyła barierę loży i pobiegła w stronę ojca. Dyrektor leżał nieruchomo. Obok niego skupione razem pochylały się konie, które zdawały się wiedzieć, że stało się coś złego.
Nikt z publiczności nie zrozumiał w pierwszej chwili, dlaczego dyrektor upadł. Wydawało się, że widocznie wymaga tego numer.
Gdy jednak ujrzano Dorotkę, która biegła przez arenę, gdy po sekundzie pobiegł za nią Pawełek, zrozumiano, że stało się coś nieprzewidzianego.
Służba cyrkowa przybiegła już także, a po chwili czyjś głos zawołał: — może doktór jest na widowni?
— Idę właśnie — odpowiedział jakiś pan, przepychając się poprzez tłum zebranych wokoło dyrektora osób.
Po chwili wynoszono dyrektora z areny.
Tom i Alfred wzięli go na ręce, obok stała Dorotka, powtarzając co chwila:
— Tatusiu, otwórz oczy, przecież ci się chyba nic nie stało.
Lecz dyrektor nie otwierał oczu.
A w chwilę później wszedł na arenę Tom i oznajmił drżącym głosem:
— Z powodu nagłej śmierci dyrektora przedstawienie przerwane!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.