Płodność (Zola)/Księga pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Noc była bezksiężycowa, lecz gwiazdy świeciły tak jasnem i czystem światłem, że widzieć można było całą okolicę niezmiernie daleko, widnokrąg zdawał się rozszerzać w miękiem niebieskawem świetle. O godzinie dwadzieścia minut po jedenastej Maryanna już była na moście rzeczki Yense, na połowie drogi pomiędzy stacyą Janville i Chantebled, pawilonem, jaki zamieszkiwała z mężem i z dziećmi. Teraz już cała ich czwórka spała pod opieką Zoe, chłopki, pomagającej Maryannie w domowem gospodarstwie. Pozostawiła Zoe z pończochą w ręku przy lampie, której światło można było widzieć zdaleka, błyszczące jak iskierka wśród ciemnej linii lasu.
Maryanna każdego wieczoru przychodziła tutaj na spotkanie Mateusza, wracającego o godzinie siódmej. Zdarzało się nawet, że brała z sobą dwoje najstarszych dzieci, Błażeja i Denizego będących bliźniętami. Powrót z nimi do domu bywał powolny, bo chłopcy, zmęczeni już przebytem kilometrem, powłóczyły nogami, ponownie go przebywając, zwłaszcza, że teraz trzeba było iść nie z góry w dolinę, ale pod górę. Dziś, chociaż Mateusz miał wrócić późno wieczorem, Maryanna nie mogła się powstrzymać od wyjścia na jego spotkanie i miło jej było czekać na ukochanego wśród pogodnej, uroczej nocy. Zwykle zatrzymywała się tutaj, nigdy nie przekraczając po za most, rzucony po nad wązką rzeczułką. Siadała jak na wiejskiej ławce na szerokim parapecie murowanego mostu, mając przed sobą wielką równinę, ciągnącą się aż do Janville, przeciętą linią kolei żelaznej; Mateusz wracał ku domowi drogą wśród pól ze zbożem i zdaleka mogła widzieć zbliżającą się jego postać.
Dziś siadła na zwykłem swojem miejscu, lecz noc oddawna zapadła, a na obszernem niebie z ciemnego aksamitu połyskiwały nieprzeliczone złote gwiazdy. Wiedziona opiekuńczym instynktem. najpierw spojrzała ku drobnemu światełku, błyszczącemu pod lasem i odczuła spokój sypialni, gdzie się paliła lampa, przy której czuwała służąca nad uśpionemi dziećmi. Powiodła teraz wzrokiem dokoła, po tej ziemi będącej obszernem dziedzictwom państwa Seguin. Pawilon Chantebled znajdował się na skraju wielkiego lasu, ciągnącego się na płaskowzgórzu; a kończącego się oderwanemi gajami, wśród których były dwa odległe od siebie folwarki: Marenil i Lillebonne. Prócz tego, dobra składały się ze stu hektarów bagien, zarośli, odłogów, po zachodniej stronie płaskowzgórza. Urządzano tam polowania na dzikie kaczki. Po wschodniej stronie lasu, aż do linii kolei żelaznej, Seguin posiadał obszerne, nieuprawne grunta, złożone z wydm piaszczystych i kamienistych odłogów. Cała ta okolica, będąca jego własnością, była straconą dla rolnictwa, bo urodzajna ziemia była niedostępną, leżąc wśród lasów i pustek, wydzierżawianych myśliwym. Lecz nadawało to okolicy niezmiernie pociągający pozór pustkowia, dzikości, odosobnienia, co rozkoszą napawało dusze zdrowe, miłujące naturę. Dzisiejsza piękna noc, wyjątkowo się nadawała, by uwydatnić głęboką, jakby zadumaną ciszę okolicy, pachnącej dziką, wiosenną roślinnością.
Maryanna znała już wszystkie dróżki leśne, zarośla nad stawami i bagniskami, kamieniste pola, ciągnące się na spadkach płaskowzgórza. Wpatrywała się w dal, z upodobaniem odnajdując dobrze sobie znane miejsca, ulubione punkta pieszych wycieczek a teraz niewyraźnie pogrążone w cieniu. Głos sowy dolatywał od lasu a z dalekiego bagna odzywało się rechotanie żab, wibrując w powietrzu przygłuszenie, a czysto i lekko, jak kryształ. Lecz ze skraju horyzontu, od strony Paryża, zaczął huczeć grzmot a zbliżając się, potężniał, głusząc wszystkie inne odgłosy, dobiegające z cichych, wiejskich obszarów. Maryanna już tylko w ten grzmiący turkot była wsłuchana. Bieg wszak to był kół po żelaznych relsach, dobrze znany jej hałas, wyczekiwany każdego wieczoru. Z chwilą gdy pociąg opuszczał stacyę w Monval i dążył ku Janville, można było wyróżnić jego turkotania, lecz zrazu było ono tak słabe, iż tylko wprawne ucho mogło je posłyszeć. Maryanna nabrała tej wprawy i począwszy od Monval, towarzyszyła podróży Mateusza, zdawała sobie sprawę, że teraz przejeżdża koło tego drzewa a teraz jedzie tym zagięciem się linii. Lecz nigdy nie słyszała wyraźniej, niż dzisiaj; turkot rozlegał się donośnie wśród cudownej nocy i spokoju uśpionej ziemi. Wyjechał z Monval, przejeżdża wzdłuż cegielni a teraz jest pomiędzy łąkami Saint Georges... Jeszcze dwie minuty a stanie w Janville... Oto już minął gaj topolowy, Maryanna widzi białą latarnię pociągu, pędzącego tuż przy ziemi, słyszy mocny oddech lokomotywy, oddech coraz głośniejszy, przyspieszony, jak cwałującego i zbliżającego się olbrzyma. Równina w tę stronę rozszerzała się i zagłębiała w nieskończoność, ciemniejąc i zanikając pod gwiaździstem niebem, na którego krańcu odbijała się czerwona łuna nocnego Paryża, palącego się i dymiącego w ciemnościach, jak krater wulkanu.
Maryanna powstała z miejsca. Pociąg zatrzymał się w Janville a po chwili znów zahuczał jego turkot, słabł, oddalając i ginąc w stronie ku Vieux-Bourg. Maryanna już nie wsłuchiwała się w ten odgłos, natężając słuch i wzrok ku drodze, której bladawą wstęgę widziała pomiędzy zbożami o zieloności teraz ciemnej, nieledwie czarnej. Mateusz zwykle w dziesięć minut przebywał kilometr pomiędzy dworcem kolei żelaznej w Janville a mostem na rzeczce. Dostrzegała go zdaleka, nieledwie od chwili, jak wysiadał z pociągu. Lecz dziś, skutkiem nocy, pierwej usłyszała jego kroki, aniżeli dostrzegła postać, posuwającą się po odludnej drodze. Gdy nadszedł, zastał ją stojącą, wesołą, zdrową, silną, z wiotką kibicią na kształtnie rozwiniętych biodrach, ponętną ładnie rysującą się piersią, drobną i jak w marmurze wykutą. Płeć miała białą, jak mleko, co uwydatniały czarne, obfite włosy, zwinięte w olbrzymią torsadę i odsłaniające okrągły, powabny karczek. Czarne, wielkie jej oczy patrzały z tkliwością kochanki i matki, świętej spokojem życiodajnej bogini. Jej czoło, nos o liniach prostych, usta i broda ładnego, czystego rysunku, policzki nęcące świeżością owocu, prześliczne, delikatne uszy — wszystko w tej twarzy wyrażało dobroć i miłość zdrowej, młodej kobiety wesołej poczuciem spełniania zadania, pełnej wiary w życie i nieomylną potrzebę miłowania jej nadewszystko.
— Jakto?... więc przyszłaś!... — zawołał Mateusz, podchodząc do mostu. — Nie pamiętasz, że błagałem cię, abyś tak późno nie wyczekiwała na mnie... Więc nie boisz się chodzić po nocy sama, w takiem pustkowiu?...
Roześmiała się, odpowiadając:
— Czegóż się mam lękać, gdy noc taka piękna, cicha, dobroczynna... Ale ty... czyż naprawdę nie miałeś ochoty pocałować mnie o dziesięć minut wcześniej?...
Te proste słowa do łez go wzruszyły. Wszystko, co przed godziną przeżył w Paryżu, wydało mu się teraz wstrętne, poniżające. Objął ją ramionami, przytulił do siebie i wymienili z sobą głęboki, miłosny pocałunek, spleceni w uścisku, wśród wiejskiej ciszy i spokoju wionącego od drzemiącej ziemi. Po palącym bruku Paryża, po dniu wyczerpującej pracy i wrażeń, po olśniewającem świetle lamp elektrycznych, jakże rozkoszną była ta głęboka cisza, poważne milczenie pól i lasów, tonących w miękim, niebieskawym zmroku. Jak wypoczywająco przedstawiały się te olbrzymie równiny, odświeżone tchnieniem wieczora, rozmarzone przyszłą płodnością, w oczekiwaniu jutrzejszego słońca! Ile zdrowia, ile uczciwości i szczęścia promieniowało od tej natury, będącej w ciągłym porodzie, zasypiającej pod nocną rosą, dla tem radośniejszego przebudzenia się z jutrzenką, wciąż odmładzanej strumieniem życia, spływającego aż na najdrobniejsze pyły na drodze!
Zwolna, jakby ociągając, się, Mateusz usiadł z Maryanną na nizkim, szerokim parapecie murowanego mostu. Trzymał ją na sercu, mocno przytuloną do siebie; oboje czuli potrzebę takiego wypoczynku po całodziennej rozłące i słodko im było wspólnie patrzeć na gwiazdy, na wodę, lasy i pola.
— Ach, jakże piękną jest noc dzisiejsza! — szepnął zachwycony. — Jakże miło i dobrze jest być razem, by to podziwiać!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w zachwycie, a także radzi, że słyszą swe serca, bijące tuż przy sobie. Następnie zaczął jej opowiadać bieg dnia dzisiejszego. Zadawała mu pytania, on odpowiadał, zadowolony, że tym sposobem unika kłamstwa.
— Nie, kuzynowie Beauchêne nie przyjadą w niedzielę... mają jakieś przeszkody... wyjazd na lato... Wiesz, że Konstancya nigdy nas bardzo nie lubiła. Ich Maurycy nie domaga na nogi, więc zawezwali doktora Boutan i znów poruszono kwestyę licznego potomstwa,.. Potem ci to opowiem szczegółowo. Ale małżonkowie Morange wybierają się nas odwiedzić... Nie możesz sobie wyobrazić, z jaką radością popisywali się przedemną swojem nowem mieszkaniem... Ale jestem o nich trochę zaniepokojony... zbyt żarliwie pragną dojść do majątku, więc gotowi się dopuścić jakiego głupstwa... Ach, ale nie powiedziałem ci, że byłem u naszego właściciela. Zgodził się, ale po wielkiem ociąganiu, na całkowitą przeróbkę dachu. Jakże wszystko jest dziwne; w urządzeniu życia tych państwa Siguin! Wyszedłem od nich oszałomiony, ale opowiem ci to potem, wraz z innemi sprawami.
Maryanna dość obojętną była na to co się dzieje u innych, bo przedewszystkiem zajmował ją on, ich dzieci, więc nie dopytując się o znajomych, szepnęła:
— Czy ci wypłacono twoją miesięczną pensyę?...
— Tak, bądź spokojna.
— Jestem spokojna, tylko wiesz, że nie lubię długów...
Po chwili znów spytała:
— A obiad z klientem?... Czy wszystko dobrze się załatwiło?... Trochę się bałam, że Beauchêne ciebie przetrzyma: że nie zdążysz na ostatni pociąg...
Czuł, że się rumieni a serce go zabolało wyrzutem, gdy odpowiedział, że tak, wszystko dobrze się załatwiło. By uniknąć rozmowy w tym kierunku, stawił jej pytanie:
— A ty, moja najdroższa, jakże opędziłaś gospodarskie wydatki, mając trzydzieści susów całego majątku?...
— Nie żartuj z moich trzydziestu susów — zawołała, śmiejąc się. — Jedliśmy i pili wszyscy pięcioro, jak udzielni książęta i jeszcze mi pozostało sześć susów!
Opowiedziała, w jaki sposób zeszedł jej dzień z dziećmi a w każdem słowie dźwięczała prawda, czysta jak kryształ a więc co robiła, co mówiła, jak dzieci się sprawiały, najdrobniejsze szczegóły o domu i jego mieszkańcach. Wszystkie dnie płynęły jej jednakowo i każdego poranka rozpoczynała życie tak samo, jak wczoraj i zawsze z równą szczęśliwością.
— Dziś wszakże mieliśmy wizytę — mówiła. — Pani Lepailleur, wiesz, ta młynarka, ot, tutaj z przeciwka, przyszła mi powiedzieć, że ma do sprzedania tłuste kurczęta... Ponieważ winna jej jestem dwanaście franków za jajka i mleko, więc przypuszczam, że tylko zamówiła się w ten sposób, by przyjść zbadać, czy nie spłacę zaraz długu.. Dałam jej do zrozumienia, że jutro do niej pójdę...
Wspomniawszy o młynarce, Maryanna ręką wskazała na czerniące się budynki, poniżej rzeki. W całej okolicy nazywano je młynem, bo stał tam wodny młyn, jeszcze niekiedy mielący mąkę. Rodzina Lepailleur posiadała to dziedzictwo od trzech pokoleń. Teraźniejszy młynarz, Franciszek, uważał się za tęgą głowę a powróciwszy do domu po odbytej służbie wojskowej, rozleniwiony życiem w koszarach, nabrał niechęci do swojego fachu, oraz przekonania, że nie na młynie się wzbogaci, ponieważ ani jego ojciec, ani dziad nie zdołali zbić na nim majątku. Po krótkim namyśle, ożenił się z Wiktoryą Gornu, najstarszą córką rolnika, posiadającego kawałki gruntu nad rzeką. Młode małżeństwo żyło dostatnio, uprawiając pola, oraz czerpiąc dochód z młyna, do którego chłopi z okolicy, przez przyzwyczajenie, zwozili zboże do zmielenia. Niewątpliwie, że dochody młynarzy byłyby o wiele znaczniejsze, gdyby zamiast reperować stary, zużyty mechanizm, zastąpili go nowym, udoskonalonym systemem i gdyby pola uprawiali racjonalnie, porzucając odwieczną rutynę, przyczyniającą się do wyczerpania urodzajności gruntu. Ale Franciszek Lepailleur miał wstręt do pracy, a zarazem pogardę do roli. Był chłopem znużonym wymaganiami tej kochanki, zbyt umiłowanej przez ojców i znienawidził ją za ich trudy, niewdzięcznie przez nią wynagradzane. Już w nią nie wierzył i klął, że przestała być urodzajną, że jest zużytą i złą, jak stare krowy, które się zabija, nie mając z nich pożytku. Narzekał na bankructwo ziemi, na próżne sypanie w nią ziarna, na niebo zaniedbujące się w swoich powinnościach, na pory roku nie stałe w swych naturalnych odmianach, wszystko podług niego się składało, by umyślnie szkodzić rolnikom, wierzył w złe potęgi, które jakby urok zesłały na lud wiejski, głupio zawzięty, by dogodzić niewdzięcznicy, nie pomnej na trudy zroszone krwią i potem kochanków.
— Wyobraź sobie — mówiła dalej Maryanna — ta pani Lapailleur przyszła ze swoim trzyletnim Antosiem, więc zapytałam się, kiedy mu da brata albo siostrę? Oburzyła się, zapewniając, że ani myśli mieć więcej dzieci. Taka młoda kobieta i już nie chce być matką!... Dopiero co skończyła lat dwadzieścia cztery, a jej mąż ma lat dwadzieścia siedem... Więc i lud wiejski wymawia się od rodzicielstwa! A ja myślałam, że na wsi ludzie postępują po dawnemu i mają tyle dzieci, ile się zdarzy.
Słowa Maryanny rozbudziły w Mateuszu wszystko, o czem dziś tak wiele myślał i nad czem tyle przebolał. Rzekł więc:
— Zapewne powiedziała ci przyczyny?...
— Z nią trudno się dogadać.. Pamiętasz, jak wygląda?... Chuda, z wydłużoną głową i twarzą, piegowata, z ustami zaciśniętemi, jak zwykle u ludzi skąpych, a przytem ograniczona, co się zowie... Podziwia swojego małżonka, bo bił się w Afryce i czyta dzienniki... Więc na moje pytania odpowiadała, powtarzając: dzieci więcej kosztują, aniżeli kiedykolwiek dadzą.. Posądzam, że to mąż wmówił w nią tę zasadę. Wszak go widziałeś?... Wysoki, szczupły, ryży i chudy jak żona, twarz ma kościstą, oczy zielonkawe i wystające kości policzkowa. Zawsze wygląda, jakby się wściekał ze złości. Nie chce mieć więcej dzieci, na przekór teściowi, by módz mu wymawiać, że ma aż trzy córki i syna, co o tyle zmniejsza ilość ziemi, jaka powinna była niepodzielnie przypaść najstarszej córce, a zatem jego żonie. Młyn jest stary, źle utrzymany, często się psuje, więc klnie swój młyn, że nie wzbogacił ojca i dziada, a jego tylko na koszta naraża... więc sobie obiecuje, że Antoniego, gdy dorośnie, pośle do Paryża, bo tam łatwiej się wzbogacić, aniżeli na wsi.
— Wiesz — szepnął Mateusz — zdaje mi się, że ktoś jest nad rzeką pomiędzy wierzbami...
— Wiem kto... — odrzekła Maryanna z wesołym uśmiechem. To zapewne młode małżeństwo, które od dwóch tygodni zamieszkuje w domku nad wodą.. Pani Augelin jest koleżanką Konstancy i... były razem na pensyi...
Państwo Augelin wzbudzali sympatyę w Maryannie; ona miała takie same czarne włosy, ale była trochę wyższą a piękne jej oczy wciąż się śmiały szczęściem i wesołością; on był w wieku Mateusza, szalenie kochał swoją żonę a wyglądem i układem wywoływał wspomnienie o muszkieterach. Pobrali się z miłości, posiadali razem około dwunastu tysięcy franków dochodu od kapitałów a on, jako malarz wachlarzy, mógł drugie tyle zarabiać, lecz wolał czas spędzać w towarzystwie i na pieszczotach z żoną. Tej wiosny sprowadzili się do Janville, przynęceni pustynną okolicą a zatem swobodą kochania się podczas całodziennych wycieczek. Wszędzie ich można było spotkać lub widzieć, szli zawsze przytuleni do siebie, umyślnie wybierając najwęższe ścieżki w lesie, wyszukując ustronne legowiska, kryjówki pomiędzy drzewami i wysoką trawą. Lubili się przechadzać późno wieczorem, pozostając wtedy wśród pól, na łące ponad rzeką, pod cienistemi wierzbami, gdzie zasiadali, by się wsłuchiwać w rozkoszny szmer wody.
— I ta nie chce mieć dzieci — rzekła Maryanna. — Zwierzyła mi się, że nie chce być matką przed trzydziestym rokiem życia, by módz się trochę nacieszyć życiem z mężem, bez obarczania się rodziną, któraby jej za wiele zabierała czasu, przeznaczonego na pieszczoty. Podobno, że mąż jest jeszcze zawziętszy w tem postanowieniu, pragnąc ją mieć wyłącznie dla siebie a przytem powodowany obawą, by macierzyństwo nie zrobiło krzywdy piękności jej ciała i nie odjęło mu jej podczas ciąży i karmienia dziecka. Więc chociaż pieszczą się bezustannie, urządzili się tak, by rozkosz nie narzucała im skutków. Ale gdy żona skończy lat trzydzieści, będą mieli syna pięknego jak słońce.
Mateusz słuchał z powagą a gdy i teraz nie rzekł ani słowa, Maryanna dodała z prostotą:
— Jeżeli będą mogli mieć dzieci!
Mateusz zamyślił się nad miłością tych młodych małżonków. A może ich życiowa mądrość była najwyższą?... Czyż miłość tylko dla miłości nie jest i nię daje najpożądańszej rozkoszy?... Żyjąc nią wśród odludnej okolicy, może posiedli nieznane innym szczęśliwości?... Przypomniał złożoną przed samym sobą przysięgę, iż nie będzie miał więcej potomstwa.
— Każdy żyje, jak chce... — szepnął nareszcie. — Ale chodźmy ztąd, bo im przeszkadzamy.
Wstali i poszli powoli wązką drogą ku Chautebled, jakby kierowani światełkiem lampy, palącej się przed jednem z okien pawilonu. Szli milcząc, opanowani ciszą nocy i zbliżając się ku domowi, w którym spały ich dzieci.
Doszedłszy, Mateusz zaryglował po za sobą drzwi sieni i weszli na schody, starając się nie robić hałasu. Dół pawilonu składał się z salonu i z jadalni po prawej stronie sieni, a z kuchni i z wozowni na lewo. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje. Sprzętów było mało, bo meble ich przywiezione z Paryża, znikły w obszernych pokojąch pawilonu. Lecz bynajmniej się tem nie martwili i śmiejąc się, zachwalali przed sobą czerwone firanki, kupione z powodu przeprowadzi, a które zawieszone w oknach, nadawały w ich przekonaniu bogaty wygląd całości mieszkania.
— Zapewne Zoe zasnęła — rzekła Maryanna, nie słysząc żadnego szelestu.
Rzeczywiście tak było. Zoe zasiedła przed lampą w sypialni państwa, by światło nie raziło uśpionych dzieci, lecz zamiast robić pończochę, zdrzemnęła się, nosem wodząc po robocie. Głęboka cisza zalegała pokój dziecinny, od którego drzwi pozostały zupełnie otwarte.
Zbudzili Zoe, powstrzymując jej przepraszania i rozespaną, nieprzytomną posłali spać, zalecając, by cicho się sprawiała. Mateusz wziął lampę i poszedł zobaczyć dzieci, pocałować je, jak zwykle, usiłując nie zbudzić je pieszczotą. Postawił lampę na płycie kominka i patrzał na trzy łóżeczka, gdy nadeszła i Maryanna. W łóżku, w głębi pokoju, spali Błażej i Denizy, sześcioletnie bliźnięta, zwykle śpiące w swych objęciach. W łóżeczku, przy ścianie przeciwległej, spał czteroletni Ambroży, cherubinek, zadziwiającej piękności. W trzeciem łóżeczku spoczywała Rózia, piętnastomiesięczna dziewczynka, dopiero od trzech tygodni odstawiona od piersi; prawie cała się odkryła, pokazując przez sen białe i różowe ciałko. Matka przykryła ją kołdrą skopaną z widocznem zawzięciem. Przez ten czas ojciec poprawił poduszkę, wysuwającą się z pod głowy Ambrożego. Oboje chodząc na palcach, przesuwali się od łóżeczka do łóżeczka, a pochyleni nad uśmiechniętemi buziami śpiących dzieci, wpatrywali się, czy śpią spokojnie. Pocałowali je, lecz zatrzymali się przed odejściem, bo się im wydało, że Błażej czy Denizy, a może obadwaj, zaczęli się budzić. Wreszcie matka pierwsza wziąwszy lampę wyszła, a za nią również po cichu poszedł Mateusz.
Maryanna, postawiwszy lampę na stole w sypialni, rzekła teraz głośno, pomimo drzwi otwartych do dziecinnego pokoju;
— Nie chciałam ciebie niepokoić, opowiadając ci coś przed powrotem do domu... Oto byłam dziś zaniepokojona o Rózię.. majaczyła, była inna, jak zwykle... i dopiero nad wieczorem nabrałam przekonania, że nie jest chora...
Ale dostrzegłszy nagły niepokój i bladość Mateusza, szybko dodała:
— Już jej nic nie grozi... nie... wszak nie byłabym wyszła z domu, gdybym choć troszeczkę była o nią niespokojna... Opowiadam ci teraz, bo już ją widziałeś... Chodźmy spać... już północ dawno minęła.
Zaczęła się rozbierać, chociaż okno było otwarte, bo prócz gwiazd, nikt nie mógł jej widzieć. Zdjąwszy suknię, spódnicę, gorset, stanęła przed lustrem, by na noc spleść włosy w jeden luźny warkocz, który był tak długi, że opadał jej poniżej kolan.
Mateusz, zamiast się rozbierać, usiadł przy stole przed lampą. Wypróżniał kieszenie ubrania, wyjął pugilares, w którym miał trzy papierki stofrankowe. Przeliczywszy je, rzekł z odcieniem goryczy:
— Tylko trzy... nie pomnożyły się w drodze... Masz... kładę je w kopercie... jutro rozmienisz, spłacając nasze długi...
Ostatnie słowa nasunęły mu chęć spisania tego, co już było do zapłacenia. Wziął ołówek i zaczął stawiać cyfry na czystej stronicy w swoim notatniku.
— Zatem... dwanaście franków za jaja i za mleko... A ile jesteś dłużna rzeźnikowi?...
Maryanna, siedząc koło łóżka i zdejmując pończochy, odpowiedziała:
— Rzeźnikowi... coś blizko dwadzieścia franków... pisz dwadzieścia franków...
— A w sklepie korzennym i u piekarza?...
— Szczegółowo nie pamiętam... zapisz trzydzieści franków., to i wszystko...
Mateusz zrobił dodawanie.
— Razem sześćdziesiąt dwa franki... Odjąwszy od trzystu sześćdziesiąt dwa, pozostaje dwieście trzydzieści osiem franków... Zaledwie osiem franków dziennie na wszystkie wydatki. Przyszły miesiąc zapowiada się wcale nie świetnie... zwłaszcza jeżeli Rózia nam zachoruje. Z czworgiem dzieci nie łatwo związać końce z końcami, gdy się ma tak małe dochody...
Bose nóżki Maryanny ślicznie się rysowały na ciemnej posadzce pokoju a podniesione w górę obnażone ramiona, kusiły wdziękiem gestu. Patrzała na męża, jakby go przyzywając do pieszczot, ufna w piękność swego zdrowego, młodego ciała. Nieco zdziwiona jego słowami, roześmiała się wesoło, mówiąc:
— Co się tobie stało, mój najdroższy?... Nigdy cię nie słyszałam obliczającego nasz budżet z takim niepokojem... Zwykle bywasz inny i z każdym dniem spodziewasz się szczęśliwej odmiany losu a dzisiaj rozpaczasz, jakbyśmy doznali jakiego zawodu... czyż ci nie wystarcza kochać życie, by być szczęśliwym?... Co do mnie, to nie znam bogatszej i więcej zadowolonej kobiety nademnie... Chodź, połóż się do łóżka, zgaś lampę i zaśnij z myślą, że opływamy w dostatkach!..
Żartując, wskoczyła do łóżka i głowę położywszy na poduszce, przyzywała Mateusza, wyciągając ku niemu ręce. Lecz on, nie patrząc w jej stronę, potrząsał głową i smutnym, powolnym głosem, zaczął wypowiadać myśli powstałe na tle dziś doznanych wrażeń.
— Wiesz, moja najdroższe, że serce mnie boli, gdy wracam do ubogiego naszego domu, napatrzywszy się na dobrobyt i bogactwo, otaczające innych... Nie ulegam zawistnem zazdrościom i nie mam ambicji do zdobywania pieniędzy ani zaszczytów. Ala cóż chcesz!... bywają chwile, gdy cierpię za was, tak, pragnąłbym być bogatym, a przynajmniej módz zabezpieczyć was od nędzy ciebie i nasze dzieci... Kuzynowie Beauchêne mają zakład, dający im wielkie dochody, syna jedynaka chcą wychować jak księcia, a z nas szydzą, że nie mając majątku, już zdążyliśmy się obarczyć czworgiem dzieci.. Państwo Morange o niczem innem nie marzą, jak o uzbieraniu posagu dla córki, rozkoszują się powierzchownym zbytkiem swego nowego umeblowania, mówią o posadzie w banku i dwunastotysięcznych dochodach, a nad nami przyjaźnie ubolewają. A państwo Seguin w swoim pałacu!... ci chełpią się swemi milionami, zbytkiem, jaki ich otacza, ci wprost drwią z naszej licznej rodziny, szczycąc się mądrością, iż potrafili się ograniczyć na jednym synie i jednej córce! Nawet ci Lepailleur, właściciele młyna, stawiają się od nas wyżej i bądź przekonana, że ona przyszła dziś do ciebie z kilkoletnim synkiem i zawiadomiła cię, że nie chce mieć więcej dzieci, byś zrozumiała, że nasze liczne potomstwo wzbudza w niej obawę co do pieniędzy, które jesteśmy jej winni... Ach, mają oni wszyscy słuszność! bo nigdy nie będę właścicielem zakładu ani pałacu a nawet młyna i nigdy nie dojdę do zarabiania dwunastu tysięcy rocznie! Inni mają bogactwa, dobrobyt a my nie mamy nic, jest to prawda jasna jak słońce! Prawdopodobnie podzielałbym twoje zapatrywania i wesołobym znosił nasza ubóstwo, lecz mam wyrzuty sumienia, gdy się zastanowię, że nasza nędza pochodzi z własnej naszej winy. Tak, tak!... zawiniliśmy brakiem oględności... inni umieją przewidywać, iż zabezpieczają się wiedzeni rozsądkiem...
W miarę jak mówił, Maryanna patrzała na niego ze wzrastającem zdziwieniem. Usiadła teraz na łóżku, ciemny warkocz bujnych włosów wił się po białem, jędrnem jej ciele a czarne oczy, szeroko rozwarte, płonęły w mlecznej cerze jej twarzy.
— Co tobie się dzisiaj stało?... — powtórzyła. — Ty, taki dobry, taki zawsze zadowolony i szczęśliwy, pomimo naszego ubóstwa, mówisz dziś jakby słowami kuzyna Beauchêne. Musiałeś mieć jakieś niepowodzenia w robocie?... Źle ci było dzisiaj w Paryżu?... chodź, połóż się i zapomnij o swoich zmartwieniach...
Wstał, zaczął się rozbierać, pomrukując niechętnie:
— Tak, pora się położyć... Ale to nie umniejszy kłopotów... mieszkamy w budzie... i gdyby deszcz spadł dziś w nocy, to znów zaleje pokój gdzie śpią nasze dzieci. Jakże chcesz, bym nie robił porównań naszej nędzy z dobrobytem otaczającym innych?... Biedne nasze dzieciska! Czyż możesz się dziwić, iż pragnąłbym jak inni ojcowie, zapewnić im los jaknajszczęśliwszy!
Już chciał się kłaść do łóżka, gdy nagle przystanął i słuch natężył, bo zdawało mu się, że z sąsiedniego pokoju doleciała jakaś skarga czy jęknięcie. Nadsłuchiwał przez chwilę, wreszcie wziął lampę ze stołu i poszedł boso, w koszuli do dzieci, by się przekonać, czy śpią spokojnie. Gdy powrócił do sypialni, idąc ostrożnie, by nie zbudzić uśpionej czwórki, zastał matkę siedzącą na łóżku, gotową biedz, gdyby ją był zawezwał.
— Nic... wszystko dobrze... — szepnął. — To Rózia znów kołdrę z siebie skopała, ale śpią spokojnie, jak cztery aniołki.
Postawiwszy lampę na stole, zapytał:
— Wszak można już zgasić?
Uczyniwszy to, skierował się ku oknu, by je zamknąć, lecz powstrzymała go, wołając:
— Zostaw okno otwarte! Powietrze jest ciepłe a noc taka piękna... Zamkniemy później... przed zaśnięciem.
Rzeczywiście, noc była prześliczna. Łagodne, wiosenne powietrze, przesycała woń lasu i pola a ciemny zmierzch niósł uspakajającą ciszę, jakby oddech zadrzemanej ziemi, wypoczywającej w swej wiecznej płodności. Pomimo tego wypoczynku, życie z niej promieniało lekkiem drżeniem traw i liści, szumem lasu i wody, były to miłosne, nocne jej szepty. Mateusz i Maryanna zostawszy w ciemności, spojrzeli przez otwarte okno na gwiaździste niebo. Wprost łóżka, na którem teraz leżeli oboje, widać było łunę odbijających się na niebie świateł Paryża. Mateusz objął ramionami Maryannę, przytulił ją do serca i zatrzymawszy w objęciach gibkie jej ciało, rzekł zcicha głosem wzruszonym:
— Moja ukochana, chciej zrozumieć, że kłopoczę się jedynie przez wzgląd na nasze dzieci i na ciebie. Znajomi nasi posiadają majątek a jednak są dość rozsądni, by się nie obarczać liczną rodziną a my, ubodzy, nic nie posiadający, mamy już czworo dzieci, sypiąc je jedno za drugiem... Zastanowiwszy się, każdemu musi się to wydać szaleństwem z naszej strony... Urodzenie się Rózi prawie że do nędzy nas doprowadziło... Musieliśmy uciekać z Paryża tutaj i pomimo ciągłej oszczędności, poraz pierwszy zaciągnęliśmy długi z powodu przeprowadzki... dochód nam nie wystarcza. Czyż ty nie jesteś tem zaniepokojona?
Maryanna tkliwie przytulona do niego, nawet nie drgnęła, lecz tchu jej brakowało w piersiach.
— Nigdy o tem nie myślałam, mój najdroższy, więc nie umiem ci odpowiedzieć.
— Czy nie znajdujesz — mówił dalej Mateusz — iż nie w porę byłoby nam mieć piąte dziecko?... Wtedy każdyby miał prawo z nas szydzić i mówić nam, że dobrowolnie skazujemy się na nędzę... Więc dziś właśnie zastanawiałem się nad tem wrzystkiem a rezultatem tego jest, że nie możemy mieć więcej dzieci... trzeba się tak urządzić, byśmy nie mieli nigdy piątego... Cóż ty na to?...
Zapewne bezwiednie, lecz Maryanna nieco się cofnęła z jego objęć i czuł, że dreszcz przebiegł jej ciało a w głosie miała łzy, odpowiadając:
— Cóż mogę ci odpowiedzieć?... zapewne masz zupełną słuszność. Ty kierujesz naszem życiem, więc będzie tak, jak postanowisz.
Przestała być sobą i już nie kochankę, nie żonę trzymał w ramionach, lecz kobietę poddającą się biernie roli, którą jej wyznacza. Była strwożona, nie rozumiejąca, dlaczego do niej przemawiał teraz w ten sposób. By ją uspokoić, dodał żartobliwie:
— Tylko mi się nie smuć, moja jedyna! Przecież pieścić się będziemy nie mniej niż dotąd... tylko zachowamy ostrożność, którą wszyscy inni praktykują, Ty nigdy nie przestaniesz być moją najdroższą i bardzo pożądaną...
Przygarnąwszy ją mocno do siebie, szukał ust, by złączyć się z nią pocałunkiem; ona, nieco się wyrywając buntującem się ciałem, z żalem w sercu szeptała:
— Jak chcesz... wiem, co chcesz powiedzieć... Od ciebie wszystko zależy... wszak ty masz całą odpowiedzialność...
Wybuchnęła płaczem a chcąc łzy powstrzymać, przycisnęła twarz do jego piersi. Wzruszony jej żałością i głębokością przyczyn, których nie byłaby nawet w możności sformułować, współczuł jej, doznając teraz tejże samej co ona odrazy do wszelkich granic, tamujących i ograniczających ich miłosne porywy. Był mocno z siebie niezadowolony, zrozpaczony.
— Nie płacz, ukochana... Jestem niedorzeczny, niepoczciwy, mówiąc do ciebie brutalnie o tych rzeczach, gdy tak mile przytulasz się do mnie. Zastanowisz się nad tem wszystkiem i kiedyś później znów z sobą o tem pomówimy.. Ale teraz nie martw się, ukochana moja... i zaśnij spokojnie.. ułóż główkę na mojem ramieniu... wiesz, tak jak to umiesz... jak po wielkich naszych wieczornych pieszczotach...
Mieli oni rzeczywiście zwyczaj zasypiania w takiej pozie. Maryanna z lubością wyszukiwała sobie kącik na ramieniu Mateusza a on, trzymając ją w objęciach, nadsłuchiwał, czy już zasnęła, by wtedy ostrożnie, bez przebudzenia śpiącej, przenieść jej głowę na sąsiednią poduszkę.
— No, ułożyłaś się... a teraz zaśnij... już nie będę ci dokuczał niepotrzebnemi gawędami...
Przestała płakać i utuliła się na jego ramieniu. Był przekonany, że zaśnie, sam zaś, szeroko otworzywszy oczy, zastanawiał się w dalszym ciągu, wpatrzony w niebo iskrzące się gwiazdami.
Światła Paryża łuną płonąc na horyzoncie, przypomniały mu wieczór dzisiaj tam spędzony. Beauchêne niezawodnie rozstał się już z Noriną i zadowolony powraca do małżeńskiej sypialni. Dlaczegóż zdając Maryannie sprawę z dnia dzisiejszego, nie śmiał jej opowiedzieć miłostki kuzyna Beauchêne z Noriną?... Tem silniej teraz odczuł nikczemność tego rodzaju schadzek. Ze zgrozą potępiał samego siebie, pomyślawszy, iż niewiele brakowało, by osobiście nie popadł w gorsza jeszcze poniżenie, spędzając noc z Serafiną. O tej porze byłby właśnie z tą ryżą uwodzicielką. Myśl o tem w obecnej chwili, w tem miejscu i trzymając na sercu Maryannę, zaczęła mu dokuczać, jak ciężki wyrzut sumienia. Szalona cielesna żądza, jakiej dziś uległ, biegnąc ku Serafinie, zbrukała mu myśli i temu przypisywał swój niepokój. Czuł się wytrącony ze zwykłej równowagi. Jakaś trucizna działała w nim rozkładowo, wszak dzisiaj czuł i myślał odmiennie ze swoją wolą, inaczej niż kiedykolwiek. Był wprost przerażony słowami, które wyrzekł do żony; nie dalej jak wczoraj nie byłby uwierzył, że będzie w stanie coś podobnego jej proponować.
Maryanna nie zasypiała dzisiaj ze zwykłą czułą ufnością. Oczy miała zamknięte, leżała nieruchomie, lecz Mateusz odgadywał, że jest do niego rozżalona, że jest nieszczęśliwa i nierozumiejąca, dlaczego tak mało jest przez niego kochaną? Złe myśli go opuszczały i już z trudem przypominał rozbudzoną w sobie ambicyę zdobywania majątku; musiały na niego oddziałać dowodzenia Beauchêne’a i Morange’a, którzy postawili sobie za zadanie, by wznieść się o szczebel wyżej w hierarchii społecznej za pomocą pieniędzy, zebranych i przekazanych jedynemu dziecku. Odrzucał teraz ich rezonowanie i gardził ich egoizmem, lecz trudniej mu było wyswobodzić się od teoryj, usłyszanych podczas wizyty u państwa Séguin, bo tutaj nie mógł zaprzeczyć stwierdzonego faktu, że najinteligentniejsi są zarazem najmniej płodnymi a najliczniejsze potomstwo napotyka się w najciemniejszych i najnędzniejszych warstwach ludności. Lecz zastanowił się, iż był to objaw przedewszystkiem zależny od wadliwego ustroju społecznego. Nędza jest wynikiem niesprawiedliwości, utrwalonej przez ludzi. Ziemia zaś wyżywić może w dziesięcioro rozmnożony ród ludzki, gdy ten unormuje warunki pracy, darzącej zdrowiem i dobrobytem. Jeżeli jest prawdą, że lepiej, by dziesięć tysięcy ludzi opływało w dostatkach tam, gdzie sto tysięcy musiałoby przymierać z głodu, dlaczegóż nie przypuścić, iż te sto tysięcy nieszczęśliwych, zrodzonych nadto, nie miałoby dostatecznej energii dla zapewnienia sobie własnego losu i używania życia w równie pomyślnych warunkach, jak owe dziesięć tysięcy, którym rodzice zapewnili dobrobyt, gwałcąc prawa natury?... W ten sposób odwróciwszy kwestyę, Mateusz odetchnął wyswobodzony. Nabrał pewności, że ród ludzki osiągnął cywilizacyę siłą swej płodności. Właśnie ten nadmiar istot, to pozorne przeludnienie popycha najnędzniejszych ku czynom dążącym do zdobycia sobie miejsca i przynależnego działu szczęścia. Pragnienie to podbudzało całe narody i popycha jedne za drugiemi, wzmacniając w nich żądzę zdobycia prawdy i sprawiedliwości. Trzeba przeludnienia, by ewolucya mogła być dokonaną, by ludzkość zapanowała nad światem, zapełniając go ludem, zbratanym myślą swego przeznaczenia, zadowolonym z życia i zdrowej pracy, zapewniającej ogólny dostatek. Ponieważ płodność wytwarza cywilizacyę i jedna od drugiej jest zawisłą, przewidzieć można dzień, gdy spełnionem zostanie zadanie i na zaludnionej ziemi żyjący bratni naród, ustanowi przynależną równowagę. Lecz przed tą spodziewaną epoką, od której nas przedziela niewiadoma ilość tysięcy lat, pożądanem jest, dobrem i sprawiedliwem, by nie marnowało się żadne urodzajne ziarno. Niechaj kiełkuje na żyznym gruncie, bo plon nie może być zbyt obfity! Każda rodząca się ludzka jednostka jest jedną siłą i jedną nadzieją więcej!
Przez otwarte okno sypialni nadpływał cichy, przeciągły szmer pogodnej nocy wiosennej a Mateusz, wsłuchując się, rozumiał go jako miłosny rozwój życia nieustającej płodności. Zdawało mu się, że cały jest w nim skąpany, jak w lekkim oddechu Maryanny, która jeszcze nie zasnąwszy, leżała przy nim cichutko, nieruchomie, bez innego znaku życia, jak ten ciepły oddech, pieszczący mu szyję. Wpatrzony w ciemniejącą przestrzeń nocy, Mateusz uprzytomniał sobie życie pól i lasów. Wszystko tam kiełkowało, rosło i kwitło w tej miłosnej porze roku. Z przestronnego nieba, z migotliwych gwiazd spływało powszechne prawo, rządzące światem — przyciągania się i łączenia. Z obszarów ziemi, leżącej w cieniu, jak żona w objęciach małżonka, unosiły się tchnienia rozkoszy zapładniających zjednoczeń; szmer wód szczęśliwych, wzdymających się miliardami poczętych jestestw, głębokie westchnienia lasów, żyjących radością drzew tryskających liśćmi i gwarnych kojarzeniem się rozlicznych zwierząt; pola i łąki unosiły się pod namiętnem parciem pęczniejących nasion i kiełkującej roślinności. A ileż ziarn przepadło! ileż zmarniało zasiewu przeschłego lub przegniłego! lecz niewyczerpana hojność natury zapełnia straty nadmiarem swej płodności. Mateusz zastanawiał się dzisiaj po raz pierwszy, że jeżeli zwierzęta i rośliny walczą o życie przeciwko śmierci, rozwijając w tem zaciętą, nieznużoną energię, to człowiek jest jedyny z jestestw, chcący śmierci dla śmierci. Wspomniał o parze kochanków, dostrzeżonych dziś wieczorem nad rzeką; zapewne rozkoszują się jeszcze pod ciepłem niebem majowej nocy, dyszą w bezpłodnych pieszczotach na łonie brzemiennej ziemi, są miłosną parą, o zbrodniczej woli nieprzysparzania życia i w wyrafinowanych pocałunkach giną złączeni upojeniami, opiewanemi przez poetów.
Mateusz przestał się zastanawiać, przestał porównywać i wyciągać wnioski; cały był teraz opanowany miłosną żądzą, tą wiekuistą i nienasyconą żądzą, która stworzyła światy i tworzy je bezustannie z niespożytą siłą poczęcia i porodu. Żądza jest duchem wszechświata, żądza jest siłą poruszającą materyę, żądza przekształca atomy w inteligencyę, w potęgę i władzę. Przestał zastanawiać się i nad żądzą. Był nią chwycony, porwany, uniesiony, jak nieprzepartem prawem, szerzącem i uwieczniającem życie. Lekki oddech Maryanny, pieszczący mu szyję, rozniecił w nim miłosny płomień, ogarniający go teraz całego. A jednak leżała przy nim bezwładnie, lodowato, z przymkniętemi powiekami, chociaż sen był jeszcze od niej daleko. Pomimo tych pozorów obojętności, ciało jej promieniało tryumfującą żądzą miłości, wionącą od atłasowych jej ramion i piersi, upajającym zapachem delikatnej kobiecej skóry i bujnych, jedwabistych włosów. Macierzyństwo nietylko że nie uszkodziło jej kształtów, lecz przeciwnie, dodało im pełności i siły. Jaśniała pięknością kobiety i matki, tą pięknością rozkwitu, zaćmiewającego swą pełnią niezdecydowane piękno młodego dziewczęcia.
Mateusz z namiętnością chwyciwszy Maryannę w objęcia, rzekł:
— Ukochana moja, zawiniłem... powątpiewałem o dobru naszej miłości... Ani ja, ani ty nie zaśniemy, dopóki mi nie przebaczysz...
Już pocieszona, słodko się rozśmiała, poddając się pieszczotom, których się spodziewała, odczuwając zapał ogarniający go stopniowo.
— Ja nie powątpiewałam... byłam pewna, że znów mnie sobie przywłaszczysz...
Miłosna, płodna noc wiosenna, płynąca przez otwarte okno wraz z migotliwemi gwiazdami, z cichym szumem wód, lasu i pola była jakby wspólniczką długiego, upajającego pocałunku, łączącego Mateusza z Maryanną. Soki ziemi rodzicielki, gotowej nowego poczęcia, były przesycone zapachem życiodajnych upojeń; strumieniami przelewające się zarodki w nieskończoność opływały światy, darząc świętością miłosnego dreszczu miliardy par z sobą złączonych ku powszechnemu zapłodnieniu, ku konieczności poczęcia i przekazania życia dalszemu życiu. Cała natura była jakby w zmowie, by się jeszcze wzbogacić o jedną istotę więcej.
Wtem Maryanna, powstrzymując namiętne pieszczoty Mateusza, podniosła głowę z poduszki, nadsłuchując ku drzwiom od dziecinnego pokoju.
— Czy nic nie słyszałeś?
Oboje teraz słuchali, powstrzymując oddech.
— Czy myślałaś, że które z nich się przebudziło?...
— Tak, zdawało mi się, że słyszę jakieś niespokojne poruszenie...
Lecz żaden odgłos nie doleciał do ich uszów, dzieci spały głęboko. Uspokojona, zaczęła się śmiać po cichu i żartując z Mateusza, rzekła:
— Śpią nasze biedne maleństwa, zagrożone nędzą... Ale ty o tem zapominasz i chcesz piątego dziecka!...
Zamknął jej usta gorącym pocałunkiem.
— Nie dokuczaj mi, najdroższa... byłem głupi głosząc przed tobą niedorzeczne teorye... Niechaj się z nas śmieją, jeżeli chcą... Ty jedna masz racyę i nie oni, lecz my dobrze postępujemy, kochając życie dla życia... w tem jest mądrość i dzielność najwyższa...
Sercem i myślą pogodzeni, pogrążyli się w boskiej rozkoszy życiodajnej miłosnej jedności, z zapomnieniem wszelakich poniżających obliczeń. Posiadając się wzajemnie, byli tylko zwycięzką miłością, ufającą życiu, któremu daje początek. Powściągliwość w pieszczocie byłaby rozwiała cały urok, byłaby ograniczeniem całkowitego oddania się wzajemnego, ujmą w kochaniu, krzywdą cielesnej rozkoszy. Przedwczesnem zerwaniem łączącego ich żywego pęta, byłoby mu się zdawało, że traktuje ją, jak obcą a ona byłaby sądziła, że nie jest jego żoną. Zespoleni miłosnym uściskiem, oddawali się sobie w całości serca i ciała, pozostawiając życiu dokonanie dzieła, jeżeli życie zapoczątkować je chciało.
O, niewypowiedziana rozkoszy tej całkowitej miłości, darzącej upojeniem a będącej równocześnie zdrowiem i pięknością. Był to ich akt wiary w życie, hymn błogosławienia płodności, tej niewyczerpanie hojnej stworzycielki światów. Cielesna żądza była tylko przeistoczeniem wiekuistej nadziei, zasiewem rzuconym i przyjętym w okrzyku nadmiernej szczęśliwości. Niechajże ten zasiew zakiełkuje ku rozwinięciu nowego jestestwa, ku ukrzepieniu i wzmożeniu życia, ku dobru ludzkości, rozwojowi rasy i jej inteligencyj! Miłosna noc majowa pulsowała radosnemi tchnieniami a gwiazdy i ziemia wtórowały w bezbrzeżności życiodajnego zachwytu, ponad którego porywem, przelotnym jak burza, jaśnieje nigdy niezagasła, wielka radość ludzka przekazania życia, poczęcia jednej sobie podobnej istoty więcej a mającej szerzyć nie nędzę, lecz siłę, prawdę i sprawiedliwość.
A poczęcie tej istoty, rzucenie tego żyjącego atomu ku pomnożeniu liczby innych istot, jest świętą chwilą tworzenia, mogącego mieć najwyższą, decydującą wagę.

KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.