Strona:PL Zola - Płodność.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbożami o zieloności teraz ciemnej, nieledwie czarnej. Mateusz zwykle w dziesięć minut przebywał kilometr pomiędzy dworcem kolei żelaznej w Janville a mostem na rzeczce. Dostrzegała go zdaleka, nieledwie od chwili, jak wysiadał z pociągu. Lecz dziś, skutkiem nocy, pierwej usłyszała jego kroki, aniżeli dostrzegła postać, posuwającą się po odludnej drodze. Gdy nadszedł, zastał ją stojącą, wesołą, zdrową, silną, z wiotką kibicią na kształtnie rozwiniętych biodrach, ponętną ładnie rysującą się piersią, drobną i jak w marmurze wykutą. Płeć miała białą, jak mleko, co uwydatniały czarne, obfite włosy, zwinięte w olbrzymią torsadę i odsłaniające okrągły, powabny karczek. Czarne, wielkie jej oczy patrzały z tkliwością kochanki i matki, świętej spokojem życiodajnej bogini. Jej czoło, nos o liniach prostych, usta i broda ładnego, czystego rysunku, policzki nęcące świeżością owocu, prześliczne, delikatne uszy — wszystko w tej twarzy wyrażało dobroć i miłość zdrowej, młodej kobiety wesołej poczuciem spełniania zadania, pełnej wiary w życie i nieomylną potrzebę miłowania jej nadewszystko.
— Jakto?... więc przyszłaś!... — zawołał Mateusz, podchodząc do mostu. — Nie pamiętasz, że błagałem cię, abyś tak późno nie wyczekiwała na mnie... Więc nie boisz się chodzić po nocy sama, w takiem pustkowiu?...
Roześmiała się, odpowiadając: