Pękły okowy/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pękły okowy |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jadwiniu! Wiktorze! Taka piękna pogoda. Czy nie pójdziemy na spacer? — wołała z ogrodu Matylda, już z panną Orzelską na „ty“, gdy ten całus tak źle, bo w oknie umieszczonej pary zdał się jej trwać za długo, denerwująco za długo.
Ale upłynęło jeszcze kilka chwil, nim rozerwały się sploty i wynurzyli się z willi, wrócili z innego świata — z wyspy Cytery. Ogród i ów świat cały przybrał dla nich pozory Edenu, po którym chadzali niby we śnie czarownym, pełni uśmiechów, grających na wysłonecznionych twarzach.
Jadwinią odwracała się od niego a widziała go ciągle oczyma duszy, oddalała się, a była tak blisko niego i, o czem bądź rozmawiali z Matyldą, spodem ich słów brzmiała muzyka dla nich tylko uchwytna. Niekiedy zazierali sobie w oczy ukradkiem, jakby pytając się z niedowierzaniem: tak mnie kochasz?...
Matylda napróżno czekała od nich wyznania. Gdy schronili się przed upałem do altany, ozwała się:
— Gdy ojciec wróci, zapewne dowie się od was radosnych rzeczy...?
— Nie, nie, niczego! — odrzuciła Jadwinia, ogromnie zmieszana i wyznała rozbrajająco: — Ja jestem całkiem nieprzytomna...
A Wiktor, jakby też chcąc ujawnić przed siostrą swoją nieprzytomność, padł ustami na leżącą na stole rączkę ubóstwianej dziewczyny i utonął w słodyczach pożądania.
— Panie Wiktorze!... — szarpnęła się Jadwinia, cała w ogniu, i leniwie odbierając mu rączkę, strofowała go: — Taki okropny szaleniec!...
— O, szaleniec! — zaśmiała się w głos Matylda. — Temu nawet rodzona jego matka nie zaprzeczy. Ale mu z tem do twarzy.
Temu Jadwinia nie mogła zaprzeczyć. Kochała go dlatego, że był takim, jakim był, a kochała tem więcej, że wiedziała, iż nikt tak kochać jej nie potrafi, jak ten czarowny szaleniec.
— Chodźmy na spotkanie dyrektora! — zerwała się z trzcinowego krzesła.
Zanim stanęli u furty ogrodu ukazała się na dróżynie do willi sylwetka okazałej kobiety w kapeluszu, czerwonemi wiśniami przystrojonym. Była to pani Fryda Lisowa.
Zdumiony tem zjawiskiem Wiktor ruszył ku niej.
— W tartaku powiedziano mi, że pana porucznika zastanę tutaj — powitała go pani Fryda i oznajmiła: — Maks zginął bez śladu!
— Zaginął?... On nie taki maleńki, by mógł zginąć jak szpilka.
— A jednak przepadł. Wyszedł wczoraj po dwunastej w nocy z „interesu“ z trzema mężczyznami i niema go do tej pory.
— Pytała pani o niego policję?
— Nie, bo nie chcę mieć do czynienia z policją.
— Na jakiej stopie stoi on teraz z policją?
— Trudno określić. Niedawno, na krótko przed powstaniem oświadczył Weitzlerowi, że, jak się przekonał, nie potrafi przysługiwać się tajnej policji. „Jestem do tego za ciężki“, tłumaczył się Weitzlerowi.
— A Weitzler co na to?
— A-no, pokiwał głową i mówił: „Byle pan nie pomagał Polakom, przestrzegam!“
— I cóż pani sądzi?
— Obawiam się, czy kto go nie zadenuncjował Weitzlerowi, że poszedł do powstańców i zebrał sobie bojówkę.
— A może jego ludzie namówili go na jaką wyprawę?
— Nie! Wydalając się z domu na dłuższy czas, byłby mi o tem powiedział. Zresztą ci ludzie, z którymi wyszedł, to obce twarze.
— Pani ich widziała?
— Nie zwróciłam na nich szczególnej uwagi. Jeden z nich tylko wpadł mi w oczy jako niepomiernie zwalisty chłop... Dzisiaj pytałam się znajomych, co byli wtedy w naszej gospodzie, czy wyszedłszy, nie zauważyli Maksa gdzie w towarzystwie tych ludzi. Pewien kolejarz mówił mi, iż widział trzech mężczyzn, wchodzących na dziedziniec, w którego głębi znajduje się rudera karczmarza Wesnera, i jednym z tych trzech ludzi wydawał się być Maks. Ale cóżby on tam robił?
Porucznik zamyślił się.
— Zaraz po obiedzie przyjadę do pani. Tymczasem może przyjdzie mi jaka szczęśliwa myśl do głowy. Odnajdziemy go, musimy odnaleźć. Niech się pani o niego nie obawia. Maks nie jest z tych którym udałoby się łatwo wyrządzić mu krzywdę.
Temi słowy Wiktor pocieszył panią Frydę i pożegnał ją, w istocie zakłopotany o losy przyjaciela. Zbyt wiele zawdzięczał mu, aby nie miał ratować go w takim wypadku z opałów, chociażby z narażeniem życia. Ale czy nie zamordowano już tego eksajenta policji, który przystąpiwszy do powstańców, wystawił się na sztych niemieckich potęg plebiscytowych? Czyż Weitzler nie miał powodu obawiać się, że Lis zdradzi Korfantemu sekrety jego tajnej akcji? Zaiste zamordowano już tylu innych, mniej niewygodnych i niebezpiecznych Ślązaków.
— Panie Wiktorze, co zaszło? Odebrał pan jakieś niepokojące wiadomości? — zagadnęła go Jadwinia...
Przedstawił jej ogólnikowo sprawę i rzekł.
— Opowiem wszystko, gdy wrócę.
— Czy nic panu tam zagrażać nie będzie? — sondowała go spojrzeniem.
— Nic, zaręczam, że nic. Nie wyjaśniam pani wszystkiego, bo... jestem zabobonny. Ale zastanę panią tutaj wieczorem? Pozostanie pani u nas przecież... Koniecznie, panno Jadwiniu! Jak ciemno byłoby tu bez pani! Pozostanie pani u nas! Musi to pani zrobić dla... mego ojca.
— No, dobrze, zrobię to dla ojca pana — uśmiechnęła się.
— Koniecznie. Z kimby on, biedak, flirtował?... A pod umiejętnem kierownictwem takie robi w tej sztuce postępy.
— Panie! — wpadła na niego z pogróżką, śmiejąc się przytem. — Ja to powtórzę pańskiemu ojcu!
— Ja nikogo się nie bodę, prócz pani.
— Mnie?
— Okropnie się boję!
— To może dobrze.
— Ładnie mi dobrze!
— A śmieje się pan serdecznie z tego okropnego strachu.
Pożerał jej buzię oczyma.
— Pani jest jak słońce! — wybuchnął, zabierając jej łapki.
— A pan jak rabuś, lampart! — schowała ręce i cofnęła się od niego. — Uciekam do Matyldy.
Gwałtu rety, jak on ją kochał! Odkąd oddawała mu usta, pachniała dlań jak tuberoza i na sam jej widok zdejmowały go ciągoty. Czy nie należałoby sobie wylać na łeb kubła zimnej wody?
Krótko po obiedzie, wsadziwszy Froncka na tylne siodełko motocyklu, prysnął do Szopienic, gdzie udał się najpierw do Straży Obywatelskiej, by rozpytać o Lisa. Ale niczego się nie dowiedział.
Nie mając pojęcia, co mogłoby naprowadzić go na trop zaginionego, postanowił pogadać jeszcze z Lisową, oraz z zwerbowaną przez jej męża bojówką, w nadziei, że poinformowany dokładnie o tem, z kim szynkarz ostatniemi czasy pił i kumał się, wpadnie na przypuszczenie, wytykające mu drogę postępowania. Stał jak detektyw w obliczu zagadki.
Zmierzając wszakże z Fronckiem do gospody Lisa, Wiktor przypomniał sobie, co pani Fryda wzmiankowała o przytulisku nocnem, utrzymywanem przez karczmarza Wernera. Zagadnął przechodnia, gdzie ono się znajduje, i zwrócił się z głównego traktu na zbocza osady, której czepiały się tam brudno-czerwonawe domostwa i zespoły murów mieszkalnych.
Na dziedzińcu, w którego głębi miał kryć się przed ludźmi ów „szlafhauz“, zapewne dla przybłędów i szumowin społecznych przeznaczony, rozpanoszyły się wozy, skrzynie, grupy starych mebli i gratów i kupy żelastwa. A wszystko to robiło wrażenie ogromnego śmietnika, w panującej dookoła martwocie, czekającego zupełnej zagłady. Wstęgi dymów z niedalekich kominów ciągnęły się leniwie ponad kręgiem niskich domostw, w których mieściły się stajnie, stolarnie, remizy i składy towarów.
Do nich przypiął się wstydliwie jednopiętrowy, z tynku niemal odarty domek, bokiem do zagonów warzywnych i rżysk zwrócony. Mieszkał w nim na piętrze karczmarz Werner, którego nędzna knajpa mieściła się w jednej z pobliskich, na pola wychodzących uliczek. A na dole, za wysoko przysłoniętemi oknami podejrzewać trzeba było ów przygodny azyl dla bezdomnych. Dookoła tej rudery zaległo milczenie.
Gdy Wiktor i Froncek weszli do zaśmiecionego, ciasnego kurytarzyka, zbiegła do nich po schodach ciemnowłosa niewiasta, mało ale zato niechlujnie odziana, z gołemi łydkami i obnażonemi po łokcie ramionami. Resztki niewątpliwej urody podkreślone były mocno szminką, przez co twarz wydawała się jeszcze więcej zniszczoną, aniżeli była w istocie.
Z chmurną niechęcią przyjęła pani Wernerowa tych, snać niepożądanych, gości.
— Was wollen Sie hier?!
— Szukam pana Wernera — odparł Wiktor.
— Pana Wernera?... — nie dowierzała niewiasta. — Niema go; jest w swym „interesie“. Tu nikogo niema.
— A w szlafhauzie także niema nikogo?
— Niema nikogo. Co to pana obchodzi? Czego pan tu szuka?
Przez chwilę porucznik wahał się co powiedzieć, w jaki uderzyć ton. Wreszcie ozwał się ostro, miażdżąc ją badawczem spojrzeniem.
— Ubiegłej nocy było tutaj trzech ludzi. Gdzie oni są?
— Tu nie było nikogo i niema! — wymamrotała widocznie wylękniona kobieta.
A on nacisnął na klamkę najbliższych drzwi. Były zamknięte. Lecz trzymające go tam podejrzenia wzrosły, gdy pani Werner przyskoczyła do drzwi tych tak, jakby chciała zamknąć im wstęp do wnętrza tajemniczego mieszkania.
— Zaraz przyjdzie tu policja i otworzy!... — chciał przerazić ją Wiktor i dodał: — Niechaj pani sama otworzy zaraz!
— Nie mam klucza. Tam nikogo niema.
— To my sami otworzymy! — odrzucił z determinacją porucznik.
Strach odmalował się w skurczu jej maski... Spojrzała głęboko w oczy intruza i pod naciskiem jego źrenic pobladła i opuściła ramiona. Zagasła jej wojownicza odporność.
— Pójdę poszukać klucza — wybełkotała i wymknęła się na schody.
A porucznik posłał jej w górę gromkie upomnienie:
— A niech pani szybko znajdzie ten klucz!
Gdy znikła, Froncek zajrzał przez dziurkę od klucza w głąb pokoju i przycisnął ucho do drzwi. I porucznik wytężył słuch, lecz nie złowili uchem najmniejszego szmeru; z poza drzwi wiało przerażające milczenie.
Wiktor przewidywał, że skoro wejdzie do tego pokoju, ujrzy straszny obraz: krwią zbroczonego trupa Maksa Lisa.
Niedługo czekali na wylęknioną kobietę. Zjawiła się z dwoma kluczami, lecz żaden nie otworzył drzwi, które snać zamknięte były z zewnątrz na rygiel. Pośpieszyli przeto do okien, przysłoniętych w znacznej części gęstą firanką, i Froncek, dopóty szarpał starą framugą okna, stukał w nią i walił, aż wyleciała szyba i, dzięki temu otworzywszy okno, weszli do pokoju. Zamienili się w słupy.
Na czterech żelaznych łóżkach leżały nieruchome, łoskotem niezbudzone cielska mężczyzn jakby martwych. Nie nosiły wszakże na sobie krwawych plam ani żadnych śladów walki. Czyż poprostu nie spali snem kamiennym? Wydawało się to Wiktorowi zgoła nieprawdopodobnem, lecz przemawiały za tem liczne butelki i kieliszki na stole, struga gorzałki na podłodze, stłuczone szkło i wreszcie silny odór alkoholu. Więc oni popili się jak niestworzenia Boskie.
Porucznik rzucił się do potężnej kłody, jaką przedstawiał rozwalony na sienniku Lis z gębą jak szczupak rozwartą, dotknął jego rąk, twarzy. Były ciepłe.
Zaśmiał się, bo pomiędzy tem, czego oczekiwał, a tem, co zastał, była tak ogromna i krzycząca przepaść, że obraz tych czterech „morowych ożeraków“ zdał się momentem z farsy.
— O, te pierony sakramenckie! — zauważył Froncek.
Wiktor jął tarmosić gwałtownie Lisa, a Froncek szukał wody, by bryznąć nią w oczy pijaków. Lecz nie hańbili się oni piciem tak podłego trunku; zostało jeszcze w jednej z mnogich flaszek nieco „gorzkiej“, lecz wody nie było w pokojach na lekarstwo. Froncek pobiegł po nią do mieszkania Wernera.
Tymczasem Lis począł dawać pewne znaki życia i, gdy otworzywszy jedno oko, ujrzał twarz Wiktora, wydał z siebie pomruk niedźwiedzi. Potem zapadł jeszcze w stan jakby kataleptyczny i wreszcie, gdy Wiktor nie przestawał szarpać go i ściągać z łóżka, odsapnął jak miech kowalski i opuścił nogi na podłogę, zajął postawę siedzącą.
— Nie jesteś ranny?
— Ni — wyrzekł z cicha obwisły wór w tumanie nieprzytomności senliwej.
Dopiero gdy Froncek wlał mu nieco wody w gardło i ochłodził mu skronie, lubo jeszcze zgaszony i martwy, uświadomił sobie:
— Piło się trochę...
Powoli powracał do życia. Zajął się nim Wiktor. Tymczasem Froncek wypił cichaczem skromne resztki szczególnie mocnej gorzałki i zainteresował się trójką śmiertelnie pijanych kompanów Lisa. Oglądał ich niby rzadkie, nieznane okazy małp.
W jednym z nich rozpoznał brodatego Wernera. Opodal niego spoczywał młody, tęgi orchol, któremu powierzono szlachetną misję zamordowania Lisa. Miał ją spełnić z pomocą śpiącego obok nich marynarza. Jednakże wyprawa ta przemieniła się w pijatykę i na tem skończyła, gdyż marynarz rozpoznał w Lisie znajomego towarzysza i wilka morskiego. Gdy przypomnieli sobie, że spili się dwukrotnie w Kilonji razem, rozczuliło ich to tak, że wyprawili sobie marynarską hulankę na koszt Wernera, który sam, ani nawet z młodym Orgeszowcem, nie byłby śmiał atakować Samsona wbrew woli marynarza.
Pierwotną sprężyną planowanego zamachu na Lisa był Werner. Nie mógł on darować mu, że posiada dużą, doskonale prosperującą gospodę, przy głównym trakcie. Szpiegował go i doniósł komisarzowi Weitzlerowi o tem, że Lis przyłączył się do powstańców. Sprawa ta oparła się o szefa wywiadu niemieckiego Bulę i nad karczmarzem szopienickim zawisł grom, którego uniknął on jedynie szczęśliwym trafem. Tragedja utonęła w bezmiarach wódki.
Lis nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero indagowany przez porucznika, przypomniał sobie tajemnicze półsłówka, jakie padły z ust Wernera w ciągu pijatyki, i zrozumiał, w jakiem był niebezpieczeństwie. Rozsierdził się. Popatrzył zaczerwienionemi oczkami na trzech leżących przed nim basałyków, jakby medytując, jaką drogą wyprawić ich na drugi świat.
Niesłychana radość zapanowała wśród miejscowych andrusów i wszelakiej gawiedzi, gdy na głównej arterji Szopienic ukazała się nieliczna, ale cudaczna procesja. Na czele kroczył karczmarz Werner, pomalowany na zielono, z rękoma na plecach skrępowanemi, w papierowym, trójgraniastym kapeluszu. Prowadził go na sznurze, wokoło szyi obwiniętym, Froncek Psota. Za nimi postępowali gęsiego młody Orgeszowiec i marynarz, obadwaj z nosami zielonymi, spuszczonemi na kwintę, pod strażą Lisa. A porucznik szedł po chodniku opodal i przyglądał się temu widowisku z uśmiechem.
Zdało się, że cyrkowe pajace zapowiadają Szopienicom występ jarmarcznych akrobatów i komików. Zbiegła się przeto przeliczna eskorta i psy podniecone jazgotały zawzięcie na zielone małpy.
Gdy procesja ta, jezdnię całą opanowująca, zatrzymała się przed gospodą Lisa, karczmarz stanął w progu, wepchnął do swego „interesu“ marynarza, by później pocieszyć ośmieszonego przyjaciela poczęstunkiem, i, patrząc na dwie zgnębione postacie nieprzyjaciół, strzygł powiekami złowrogo.
Zdjęły go wyrzuty sumienia, że ma puścić wszystko płazem tym łotrom, co dybali na jego życie. Ale porucznik tak mu przykazał. Przez chwilę żuł coś w myślach, wreszcie, wspaniałomyślnością natchniony, pacnął jednego i drugiego w gębę, nie mocno, lecz jakby pieszczotliwie, przyczem wybił Wernerowi tylko dwa zęby.
— Furt, wy gizdy parsywe!...
Tym pięknym, rycerskim giestem zakończyła się niecna zasadzka skrytobójców na Maksa Lisa.