Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczupak rozwartą, dotknął jego rąk, twarzy. Były ciepłe.
Zaśmiał się, bo pomiędzy tem, czego oczekiwał, a tem, co zastał, była tak ogromna i krzycząca przepaść, że obraz tych czterech „morowych ożeraków“ zdał się momentem z farsy.
— O, te pierony sakramenckie! — zauważył Froncek.
Wiktor jął tarmosić gwałtownie Lisa, a Froncek szukał wody, by bryznąć nią w oczy pijaków. Lecz nie hańbili się oni piciem tak podłego trunku; zostało jeszcze w jednej z mnogich flaszek nieco „gorzkiej“, lecz wody nie było w pokojach na lekarstwo. Froncek pobiegł po nią do mieszkania Wernera.
Tymczasem Lis począł dawać pewne znaki życia i, gdy otworzywszy jedno oko, ujrzał twarz Wiktora, wydał z siebie pomruk niedźwiedzi. Potem zapadł jeszcze w stan jakby kataleptyczny i wreszcie, gdy Wiktor nie przestawał szarpać go i ściągać z łóżka, odsapnął jak miech kowalski i opuścił nogi na podłogę, zajął postawę siedzącą.
— Nie jesteś ranny?
— Ni — wyrzekł z cicha obwisły wór w tumanie nieprzytomności senliwej.
Dopiero gdy Froncek wlał mu nieco wody w gardło i ochłodził mu skronie, lubo jeszcze zgaszony i martwy, uświadomił sobie:
— Piło się trochę...
Powoli powracał do życia. Zajął się nim Wiktor. Tymczasem Froncek wypił cichaczem skromne resztki szczególnie mocnej gorzałki i zainteresował się trójką śmiertelnie pijanych kompanów Lisa. Oglądał ich niby rzadkie, nieznane okazy małp.
W jednym z nich rozpoznał brodatego Wernera. Opodal niego spoczywał młody, tęgi orchol, któremu powierzono szlachetną misję zamordowa-