Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylu innych, mniej niewygodnych i niebezpiecznych Ślązaków.
— Panie Wiktorze, co zaszło? Odebrał pan jakieś niepokojące wiadomości? — zagadnęła go Jedwinia...
Przedstawił jej ogólnikowo sprawę i rzekł.
— Opowiem wszystko, gdy wrócę.
— Czy nic panu tam zagrażać nie będzie? — sondowała go spojrzeniem.
— Nic, zaręczam, że nic. Nie wyjaśniam pani wszystkiego, bo... jestem zabobonny. Ale zastanę panią tutaj wieczorem? Pozostanie pani u nas przecież... Koniecznie, panno Jadwiniu! Jak ciemno byłoby tu bez pani! Pozostanie pani u nas! Musi to pani zrobić dla... mego ojca.
— No, dobrze, zrobię to dla ojca pana — uśmiechnęła się.
— Koniecznie. Z kimby on, biedak, flirtował?... A pod umiejętnem kierownictwem takie robi w tej sztuce postępy.
— Panie! — wpadła na niego z pogróżką, śmiejąc się przytem. — Ja to powtórzę pańskiemu ojcu!
— Ja nikogo się nie bodę, prócz pani.
— Mnie?
— Okropnie się boję!
— To może dobrze.
— Ładnie mi dobrze!
— A śmieje się pan serdecznie z tego okropnego strachu.
Pożerał jej buzię oczyma.
— Pani jest jak słońce! — wybuchnął, zabierając jej łapki.
— A pan jak rabuś, lampart! — schowała ręce i cofnęła się od niego. — Uciekam do Matyldy.
Gwałtu rety, jak on ją kochał! Odkąd oddawała mu usta, pachniała dlań jak tuberoza i na sam