Ostatni Rzymianie/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.


— Ty pamiętasz moją, matkę, Teodoryku?
Stary Alleman, który przywiązywał klęcząc do stopy wojewody purpurowe, perłami naszywane sandały, podniósł głowę i spojrzał zdziwiony na pana.
— Wykradałem ją razem z waszym ojcem, panie odpowiedział.
— Więc to prawda, że ojciec zabrał matkę przemocą z domu jej rodziców?
— Mówiono o tem w całej Gallii.
— I ja słyszałem coś o przygodach młodości mojego ojca, ale nie znałem dokładnie szczegółów owego porwania. Była to podobno zuchwała wyprawa.
Twarz Teodoryka rozjaśniła się, jak gdyby na nią padł odblask pochodni. Uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, rzekł:
Były to czasy, panie, były to czasy... Dla waszego ojca i dla mnie nie było rwących potoków i gór niebotycznych. Najszersze rzeki przebywaliśmy wpław, po skałach iberyjskich pięliśmy się, jak dzikie kozy, z kniei wyprowadzaliśmy turów za rogi... Pamiętam, raz...
— Miałeś mówić o porwaniu mojej matki — przerwał mu wojewoda.
— O, wasza matka... Piękna to była pani, tak piękna, że jej sama imperatorowa Justyna zazdrościła urody. Kiedy przybyliśmy z nią na dwór cesarski do Medyolanu, potracili nawet senatorowie mądre głowy. Dawano dla niej biesiady, igrzyska, sprowadzano histryonów z Rzymu, śpiewaków z Aleksandryi, skoczków z Konstantynopola. Ale wasz rodzic, panie, nie lubił, żeby ktoś obcy sięgał po jego własność, chociażby tylko spojrzeniem pożądliwem. Bauto Fabricyusz nie znał się na żartach. Było niebezpiecznie narazić się jego gniewowi. Pamiętam, raz...
— Ojciec mój spotkał się z moją matką w południowej Gallii przerwał mu znów wojewoda.
— Polowaliśmy z imperatorem Gracyanem w lasach, rozciągających się u stóp Pirenejów. Wy wiecie, panie, że boski Gracyan miłował nadewszystko łowy i otaczał się najchętniej mężami naszego plemienia, za co ściągnął na siebie zemstę Rzymian. Biedny pan... Gdyby nie był tak młodo zginął, nie byliby się Frankowie Arbogasta rozgospodarowali w Gallii, jak u siebie. Allemanom zaczyna być duszno na dworze w Wiennie...
Wojewoda poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Przypominam ci po raz trzeci — wtrącił iż czekam na powieść o porwaniu mojej matki.
— Zaraz, zaraz — mówił Teodoryk, podnosząc się z ziemi. — Mój sokół przyspieszyłby, gdyby to było w jego mocy, bieg czasu, tak samo, jak Bauto Fabricyusz. Zaraz, zaraz... I Bauto Fabricyusz nie lubił czekać. Krew w nim ciągle wrzała, a ramię było tak szybkie, iż uderzało dość często niewinnych. Ale potem żałował i starał się krzywdę wynagrodzić.
Wojewoda przygryzał wargę.
— Nie doczekam się dziś twojej powieści — mruknął. — Starzejesz się, Teodoryku.
— Aha, owe porwanie — mówił sędziwy wojak, pocierając czoło ręką. — A tak... Spotkaliśmy waszą matkę po raz pierwszy w południowej Gallii...
W pobliżu Tolozy — poddał mu wojewoda, który się coraz więcej niecierpliwił.
— Tak, w pobliżu Tolozy... Przybyła z ojcem swoim z Iberyi, z kraju Wasków, aby się przypatrzyć dworowi imperatora Gracyana. A było na co patrzeć, bo szliśmy zawsze na łowy, jak na wojnę. Wasz rodzic, gdy ją ujrzał, zbladł, zatrząsł się cały, potem rzekł do mnie: „Czy widzisz tę Iberyjkę?” — „Widzę, panie!” — odpowiedziałem. A on dalej: „Ta Iberyjka będzie twoją panią, albo rozbiję tobie czerep maczugą, sobie zaś wepchnę miecz pod piąte żebro.” — Ja na to: „Ta Iberyjka będzie moją panią, choćby była córką rzymskiego imperatora. Małoż to u nas lasów? Jest się gdzie skryć, nawet przed zemstą boskich władców?” — Więc uśmiechnął się wasz rodzic i mówił: „Najlepszy koń z mojej stajni będzie pod tobą chodził, najostrzejszy miecz z mojej zbrojowni będzie błyszczał przy twoim boku.” On tak zawsze: jedną ręką groził, drugą obdarzał. — „Dowiesz mi się, kto ona?” — rozkazał.
— I dowiedziałeś się? — pomagał wojewoda, aby przyspieszyć rozwlekłe opowiadanie starego sługi.
— Jeszcze tego samego dnia wiedzieliśmy, że owa sarenka była córką kapłana jakichś zabobonów pogańskich. Bo w Iberyi istnieją podobno dotąd różne, osobliwe zabobony. Opowiadano, że wasz dziad czcił jakoby słońce, czy miesiąc, bo nie wiem dobrze, do jakiej gwiazdy się modlił.
Oczy wojewody zwróciły się zdziwione na Teodoryka.
— Mówisz, że matka moja była poganką — rzekł — ja zaś pamiętam, że uczyła mnie sama zasad naszej wiary.
— Bo wasz rodzic poznał był już wówczas naszego Dobrego Pasterza — odparł Teodoryk — a on nie lubił, żeby ktoś w jego domu wierzył inaczej od niego.
— Czy się moja matka poddała bez oporu?
— Wy wiecie, panie, że niewiasta poddaje się zawsze bez oporu miłości. Kocha ona tego boga, którego jej umiłowany małżonek uwielbia.
— Tak sądzisz?
— Miłość jest najmocniejszą wiarą niewiasty, a wasz ojciec otoczył waszą matkę taką miłością, że zapomniała w jego objęciach o zabobonach lat dziecinnych. Ktoby tam pytał niewiastę o jej wolę?
Wojewoda zasępił się. Myśli jego przedarły się do Atrium Westy i wpatrywały się uważnie w oblicze Fausty Auzonii. Byłażby i ona tak uległa, jak jego matka, kochałażby i ona Boga swojego małżonka? — pytała jego tęsknota.
Z surowej twarzy kapłanki biła taka stanowczość, że nie zachęcała wcale jego nadziei.
— Nie wszystkie niewiasty poddają się rozkazowi mężów — odezwał się półgłosem.
Ale Teodoryk potrząsł siwą głową.
— Wszystkie, panie — mówił — jeśli mąż jest mężem prawdziwym.
— Czy nie widziałeś nigdy niewiast, opierających się mężom?
— Widziałem takich dużo, wówczas jednakże nie byli ich mężowie mężami.
— Mówiłeś, że mój ojciec...
— Wasz rodzic, panie — wtrącił Teodoryk żywo — wykonywał zawsze to, co sobie postanowił. Gdy powiedział: tak będzie! to tak było. Kiedy mu wasz dziad odmówił córki, zmarszczył się tylko i spojrzał na mnie. Ja domyśliłem się zaraz, co to spojrzenie znaczy. Wychodzimy z domu onego kapłana pogańskiego, dosiadamy koni i pędzimy jakiś czas w milczeniu, jakby nas śmierć ścigała. Nagle zatrzymał się wasz rodzic, osadził ogiera jednem szarpnięciem wodzów na tylnych nogach i westchnął, niby tur raniony. Aż mnie ciarki przeszły po skórze. Chyba zapali temu czcicielowi słońca, czy miesiąca dach nad łbem upartym, pomyślałem sobie. Wzdychał, sapał, mruczał, wreszcie krzyknął: „jeszcze dziś wrócimy...”
— I wróciliście? — zapytał wojewoda, który słuchał z rosnącem zajęciem.
— Mówiłem wam, panie, że wasz rodzic nie żartował. Wróciliśmy nocą, porwaliśmy pisklę z ciepłego gniazdka, a stary ptak groził tylko ogonom naszych koni. Tyle nas widział.
— A moja matka?
— Płakało zrazu biedactwo, wyrywało się do domu, zwyczajnie jak niewiasta, wkrótce jednak osuszyły pocałunki waszego ojca jej łzy, lecz kiedy zasmakowała w miłości, zapomniała o słońcu, księżycu i wszystkich gwiazdach iberyjskich. Wy wiecie, panie, że umiłowała naszego Dobrego Pasterza z namiętnością wyznawczyni.
Wojewoda, podniósłszy się z krzesła, chodził po ubieralni niepewnym krokiem człowieka, którego całą uwagę zajęły jakieś myśli, rodzące się dopiero w jego głowie. Czasem zatrzymywał się przed Teodorykiem i patrzył na niego pytającym wzrokiem, ale nie pytał.
I on wykonywał zawsze to, co postanowił, i on rzucał się bez namysłu, na oślep, w paszczę niebezpieczeństwa. Lecz jego wrodzoną gwałtowność skrępowała misya, z jaką przybył do Rzymu. Pełnomocnikowi imperatora nie wolno było narażać godności władzy dla celów osobistych. Zawiódłby położone w nim zaufanie rządu, gdyby mu miłość przytomność odebrała.
Ale śmiałość można połączyć z ostrożnością. Obszary cesarstwa są tak rozległe, iż przepadają w nich nawet zbrodnie bez wieści. W głuchych lasach Gallii i Frankonii, w skałach i górach nadmorskich ukrywają się do tego czasu zwolennicy uzurpatora Maksymusa, drwiąc z potęgi imperatorów.
Wojewoda przebiegał w myśli swoje dobra, rozrzucone w prowincyach zachodnich. Nad brzegiem morza Śródziemnego, na drodze do Nicei, usłał jego ojciec w górach zaciszne gniazdko, oddalone od gwaru ulicy. Nikt nie zaglądał do tego zapomnianego przez prawo ustronia, ani pachołek gminy wiejskiej, ani dekuryon, ani nawet poborca i dzierżawca ceł. Ptaszka, któregoby tam osadził, nie odnalazłby najczujniejszy pies gończy ze sfory prefekta Rzymu. Jego ludzie zresztą broniliby skarbu pana przed ciekawością natrętów.
Myśli wojewody, zrazu niejasne i chwiejne, stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze. Dlaczegóż nie miałby i on wydrzeć z zawistnej ręki losu swojego szczęścia, jak to uczynił jego ojciec? Jegoż winą, że obraz Fausty Auzonii wziął mu spokój? I cóż z tego, że miłość do westalki była w Rzymie świętokradztwem? Chrześcianina nie obowiązywały przesądy bałwochwalców.
— Czy matkę moją, uczył ojciec zasad naszej wiary? — zapytał Teodoryka.
— Wasz ojciec oddał waszą matkę pod opiekę prezbitera Sewerusa — odpowiedział stary Alleman.
— Czy długo trwało, zanim moja matka porzuciła błędy swojego narodu?
— Wasza matka kochała zanadto waszego rodzica, iżby się długo głosowi prawdy opierała. Po miesiącu nauki zażądała sama białej sukni katechumenki.
— Prezbiter Sewerus nie utrudził się zbytecznie.
— Miłość pruje czas na orlich skrzydłach.
— Może... — szepnął wojewoda.
— Jeszcze się o tem mój sokół sam przekona, bo młodość bez miłości byłaby jak wiosna bez słowika. W latach dojrzalszych...
Teodoryk machnął ręką.
Wojewoda milczał.
Szukał on ciągle sposobności zbliżenia się do Fausty Auzonii, lecz stanowisko wrogie, jakie zajął wobec pogaństwa, zamknęło mu do niej drogę. Ilekroć zastukał do furty Atrium Westy, kapłanka albo spełniała swoje czynności, albo była na mieście, zaś z domami patrycyuszowskiemi, które odwiedzała, nie miał żadnych stosunków. Arystokracya rzymska nie dopuszczała go do siebie.
Odcięty od całego otoczenia Fausty Auzonii, spotykał ją tylko od czasu do czasu na ulicy i wówczas bronił mu do niej przystępu liczny dwór i obyczaj. Ta nietykalność westalki drażniła jego niecierpliwość.
Gdy tak przemyśliwał nad środkami usunięcia przeszkód, dzielących go od Fausty Auzonii, pomógł mu wypadek. Do Rzymu przybył w przejeździe z Konstantynopola do Wiennny komes[1] Walens, naczelnik przybocznej straży imperatora Teodozyusza, który zajmował kiedyś w dawnej stolicy jego stanowisko. Komes nie był widocznie tak gorliwym sługą prawdziwego Boga, jak on, bo hulaszcza młodzież rzymska urządziła na jego cześć biesiadę w domu tragicznej histryonki Emilii, znanej w całem cesarstwie z rozpusty. Na tę ucztę zaproszono i wojewodę Italii, ulegając żądaniu gościa.
Jeszcze przed kilku tygodniami nie byłby Fabricyusz korzystał z uprzejmości pogan, dziś jednakże, trawiony żądzą zbliżenia się do Fausty Auzonii, pochwycił skwapliwie sposobność. U wesołej wykonawczyni smutnych arcydzieł Sofoklesa, Euripedesa i Eschylosa spotka on niezawodnie jakiego krewnego lub znajomego westalki, bo wiadomem było powszechnie, iż się u głośnej histryonki zbierała najbogatsza młodzież Rzymu — zawrze z nim znajomość i wejdzie z jego pomocą do atriów patrycyuszowskich.
— Podaj mi płaszcz — rozkazał. — Za lektyką pójdzie dziesięciu legionistów.
Kiedy się Teodoryk oddalił, włożył Fabricyusz na szyję złoty łańcuch z portretem Walentyniana i przejrzał się w polerowanem srebrnem lustrze.
Godzina oznaczona minęła już dawno, ale wojewoda spóźniał się rozmyślnie, by nie zadawać zbyt długo gwałtu swojemu wstrętowi do biesiad pogańskich.
W pół godziny potem posuwał się ulicą Szeroką, w górę, ku Polu Marsowemu, świetny orszak. Przodem biegło w żółtych tunikach dwóch wyrostków, którzy rozpędzali gapiów długiemi trzcinami, nawołując ciągle:
— Miejsce dla wojewody Italii!
Za lauframi postępowało w trzech szeregach piętnastu niewolników, rudowłosych olbrzymów z lasów Gallii, przywdzianych w płaszcze ze skór lamparcich. Lektykę z drzewa cytrusowego niosło ośmiu czarnych Nubijczyków z dużemi złotemi kolczykami w uszach. Dalej szło znów piętnastu niewolników, na samym końcu błyszczały zbroje legionistów.
Ciepły wieczór jesienny wywabił uboższą ludność na ulicę. Na progu sklepów i warsztatów siedzieli kupcy i rzemieślnicy, radując strudzone oczy widokiem dzieci, które bawiły się na chodnikach. Ojcowie gwarzyli półgłosem, matki czuwały nad swawolą swoich pociech, młodzież hasała z pustotą źrebiąt, wypuszczonych na pastwisko.
Na to jasne tło wypoczynku padł orszak Fabricyusza, jak pada cień nagłej chmury na krajobraz pogodny. Tam, gdzie przechodził, mierzchły wszystkie twarze i milkł gwar. Dzieci nawet przerywały zabawę i spoglądały z pod czoła na jawnego wroga tradycyi rzymskich.
Wojewodę znało już całe miasto. Mówiono o nim w pałacach i na poddaszach, w świątyniach i teatrach. Możni i maluczcy wiedzieli, w jakim celu przybył do stolicy Jowisza.
A on, drażniąc rozmyślnie uczucia pogan, otaczał się, gdy występował publicznie, zawsze symbolami swojej wiary. I dziś kazał laufrom, tragarzom, niewolnikom i żołnierzom przypiąć do tunik i szyszaków monogram Chrystusa i ozdobić nim lektykę. Drwił widocznie z bólu Rzymian.
Jak w Atrium Westy, witało go i na ulicy ponure, przykre milczenie. Tu i owdzie tylko uśmiechnęła się do niego para oczu niewieścich.
Rozłożony niedbale na białych poduszkach, zawinięty w błękitny, jedwabny płaszcz, lśniący złotem i drogiemi kamieniami, zbudowany posągowo, był on wcieleniem męskiej urody. Bujne, jasne, starannie utrefione włosy spadały mu w puklach na obnażone, muskularne ramię, którem podpierał głowę.
Na nieprzyjazne milczenie Rzymian odpowiedział Fabricyusz chłodnem, pogardliwem spojrzeniem. Niechby tylko który z bałwochwalców ośmielił się znieważyć w jego osobie przedstawiciela rządu chrześciańskiego — skinąłby na legionistów i nauczyłby tę hałastrę szacunku dla wysłańca imperatora.
Ale na ulicy nie podniosła się ani jedna ręka. Wszakże nakazał Flawianus ludowi spokój i cierpliwość, a prefekt wiedział najlepiej, jak się należy w ciężkiem położeniu zachować. On i Symmachus myślą za wierne sługi bogów narodowych. Gdy nadejdzie pora właściwa, podadzą oni sami dzieciom Romy broń do ręki.
Fabricyusz lekceważył niechęć, z jaką się wszędzie spotykał. Kiedy orszak skręcił na Pole Marsowe, zalane o tej porze tłumami, kazał się nieść główną aleją, przez najgęstszą ciżbę, nie zwracając pozornie uwagi na obrażone spojrzenia, które ścigały monogramy chrześciańskie. Widział je bardzo dobrze i bawił się ich złością niemocną.
Histryonka Emilia mieszkała w własnym domu, w pobliżu teatru Pompejusza.
Słynnej tragiczki nie podziwiał wojewoda nigdy na scenie, bo jego nienawiść do wszystkiego, co przypominało dawny Rzym, omijała teatry, amfiteatry i hipodromy stolicy, lecz słyszał o niej dużo. Mówiono o niej często w Wiennie, zachwycając się jej urodą i talentem lub gorsząc się zgubnym wpływem, jaki wywierała na bogatą młodzież rzymską. Kapłani nazywali ją publiczną gorszycielką i domagali się od imperatora, aby rozpustną tragiczkę ukarał banicyą.
Bez ciekawości zbliżał się Fabricyusz do domu Emilii. Dla niego było mieszkanie histryonki jaskinią grzechu, zaś ona sama wcieleniem występku.
Ta jaskinia grzechu nie robiła na zewnątrz bynajmniej wrażenia brudnej nory, zbrukanej orgiami. Lektyka zatrzymała się przed portykiem, którego kolumny okręciła umiejętna ręka wieńcami mirtowemi. We drzwiach, otwartych na rozcież, stał olbrzymi Germanin w tunice barwy perłowej, trzymający długą trzcinę ze złotą gałką.
— Wojewoda Italii! — krzyknął jeden z laufrów, podbiegłszy do oddźwiernego.
Germanin odwrócił się i powtórzył głośno:
— Wojewoda Italii!
Natychmiast wypadło z przedsionka dwóch murzynków i pomogło wojewodzie wysiąść z lektyki.
Na progu sali przyjęć wskazał mu dalszą drogę Grek, przez kurytarz przeprowadził go Syryjczyk; każdą nową kotarę odchylał niewolnik innej narodowości. A wszyscy mieli na sobie jasne suknie, na głowach wieńce, na twarzach zdrowie i zadowolony, pogodny uśmiech.
Histryonka Emilia była widocznie panią łaskawą, gdyż roztaczała naokoło siebie wesele.
Kiedy wojewoda wszedł do jadalni, zalała mu oczy taka fala migotliwego światła, iż nie mógł w pierwszej chwili nic rozróżnić, ani ludzi, ani sprzętów. Zewsząd płynęły ku niemu czerwone, fioletowe, żółte i zielone smugi, tryskające z alabastrowych lamp, osłoniętych przezroczystemi tkaninami. W tę powódź różnobarwnych półcieni wpadały jasne prądy, które, łącząc się z niemi i mięszając, wprawiały powietrze, przesycone silną wonią nardu w ciągłe drganie.
Wojewoda podniósł rękę do oczu i obrzucił jaskinię „publicznej gorszycielki” badawczem spojrzeniem.
Zadziwiła go jej postać niezwykła. Duża sala, zbudowana w półkolu, miała wygląd groty. Jej ściany tworzyły skały, obwieszone krzewami indyjskiemi, popstrzone purpurowemi ślimakami. W samym środku znajdowała się fontanna, wyrzucająca z siebie strumień wody, która wracała pyłem do basenu z miedzi korynckiej. I strumień i pył mieniły się barwami tęczy.
Z trzech stron fontanny, złożone w podkowę, były trzy stoły, jeden krótszy, dwa dłuższe. Przy stołach, na łożach z czarnego drzewa, pokrytych haftami chińskiemi, spoczywali goście Emilii.
Wojewoda obliczył się dobrze z czasem. Biesiada miała się już ku końcowi, o czem świadczyły znużone twarze bogaczów, otaczających histryonkę świetnym dworem. W mieście wiedziano powszechnie, że każdy z nich cieszył się kolejno względami Emilii.
Ale gdzież ona, ta rozpustnica, o której mówiono tyle w Wiennie?
Fabricyusz, nie spostrzeżony dotąd przez gospodynię, szukał jej ponurem spojrzeniem. Zasłaniała ją fontanna. Na łożu, ustawionem w zagięciu półkola, widać było tylko żółtą suknię i drobne stopy, ubrane w czerwone sandały, iskrzące się rubinami. Z tego miejsca bił taki blask, jak z kaplicy Jowisza kapitolińskiego, na ścianie bowiem lśniły złote wieńce laurowe, maski tragiczne i tablice z napisami. Były to trofea histryonki.
Służba obnosiła wino i owoce, po które nikt nie sięgał. I nikt też nie zwracał uwagi na dwie prześliczne, zupełnie obnażone Andaluzyjki, tańczące taniec miłości. Milczenie wyczerpania panowało nad stołami.
Wtem odezwał się jeden z gości:
— Mówiono dziś w kuryi, że młody Klaudyusz przeciął sobie w łaźni żyły. Będziemy mieli wspaniały pogrzeb.
— Emilia powinna się przyodziać w suknie wdowy i prowadzić orszak płaczek — zauważył ktoś drugi. — Jej to niestałość obrzydziła temu chłopcu młode życie.
— Grał w ostatnich czasach z rozpaczy bez pamięci i stracił prawie całą fortunę — dodał trzeci. — Jeśli się Walentynian dowie o tej nowej ofierze naszej uroczej przyjaciółki, gotów nas pozbawić jej towarzystwa. Słyszałem, że sam biskup Ambrozyusz domaga się wydalenia Emilii z Rzymu.
— Gdyby tak było — wtrącił czwarty — grozi Emilii rzeczywiście jaki nieprzyjemny rozkaz z Wienny, Ambrozyusz bowiem opętał do tego stopnia Walentyniana, że młody imperator spełnia jego życzenia z uległością posłusznego dziecka. Nie umiem sobie wystawić naszej gosposi pod dozorem kapłanów chrześciańskich. Ci głupcy mają podobno wstręt do pięknego ciała.
— Tylko starość i niedołęstwo okłamują się pogardą miłości, jak gdyby się ona o ich względy ubiegała — odezwała się teraz Emilia. — Gdziekolwiekbym się znalazła, nagięłabym do swoich upodobań całe otoczenie.
— Jesteś zbyt pewną siebie...
— Małoż to chrześcian całowało moje stopy, żebrząc o uśmiech obiecujący? — mówiła histryonka. — Jest na ziemi tylko jeden bóg, któremu człowiek będzie składał zawsze ofiary, a temu bogu na imię Amor.
Fabricyusz wytężył wzrok w stronę Emilii. Jej głos powiał na niego, jak echo drogiej pieśni. Był to pełny, altowy głos Fausty Auzonii.
Spojrzał i otworzył szeroko oczy zdumione. Gdyby nie wiedział, gdzie się znajduje, wziąłby słynną grzesznicę za westalkę. Tak podobną była Emilia do siostrzenicy Flawiana.
Już go histryonka spostrzegła. Przez pewien czas przypatrywała się mu uważnie przez zmrużone powieki, potem uniosła się na łożu i wyrzekła:
— Walecznego syna Marsa witają wiecznie młode i zawsze uśmiechnięte Muzy. Apollo żyje z Marsem w zgodzie.
— Pozdrowienie tobie, piękna Emilio — odpowiedział wojewoda, a ukłoniwszy się zebranym, dodał: — i wam, przesławni panowie.
Emilia klasnęła w dłonie. Gdy się na znak ten ukazał niewolnik, rozkazała:
— Podaj puhar ofiarny!
A nachyliwszy się do naczelnika przybocznej straży Teodozyusza, który spoczywał obok niej, mówiła szeptom:
— Ustąp swojego miejsca tej wcielonej czystości chrześciańskiej. Uczyń to dla mojej i waszej zabawy, Walensie. Wynagrodzę ci to jutro.
— Chcesz na tym gorliwcu spróbować swoich sił? — odparł komes. — Życzę ci powodzenia, chociaż o niem wątpię, bo to wielbiciel Ambrozyusza.
— Wiadomo ci, że przeszkody podniecają mistrzów. Znudziły mnie łatwe zwycięstwa.
Zwróciwszy się do Fabricyusza, wskazała mu histryonka ruchem ręki opróżnione miejsce.
— Rzadkim gościom należą się szczególne względy gospodyni — wyrzekła.
Wolnym krokiem zbliżał się wojewoda do łoża Emilii, przeprowadzany znaczącemi uśmiechami Rzymian. Widać było, że się waha, że mu uprzejmość „publicznej gorszycielki” nie sprawia przyjemności.
Emilii nie uszło jego zakłopotanie.
— Mówiono mi, iż nie straszni są dla twojej odwagi wszelacy barbarzyńcy — odezwała się. — Miałżebyś się lękać jednej, bezbronnej niewiasty.
Utkwiła w nim duże, czarne, promienne oczy, tak głębokie i niewinne, jak gdyby się wznosiły tylko do nieba. Odtwarzała ona w teatrze boginie i bohaterki historyczne.
Fabricyusz, zrozumiawszy, że byłby śmiesznym, gdyby się dłużej opierał, ułożył się obok histryonki.
— Rzadkie zestawienie! — zawołał Walens. — Gorąca modlitwa obok gorącej miłości, dusza obok ciała.
— Dusza bez ciała jest cieniem, zaś ciało bez duszy obrzydliwym trupem — odpowiedziała Emilia.
— To znaczy, że kto się modli, ten powinien kochać.
— Albo kto kocha, ten się modli.
— Wynika z tego, że Emilia jest z nas wszystkich najbogobojniejszą.
W sali zatrzepotał wesoły śmiech. Śmiali się goście, śmiała się gospodyni.
— Ubóstwimy Emilię po śmierci! — zawołał ktoś.
— Za życia, za życia! — domagała się Emilia.
— Wystawimy świątynię przeczystej dziewicy, która się tak gorliwie na ziemi modliła.
— Nasze wnuki i prawnuki będą paliły kadzidła na jej ołtarzu.
— Białe jałowice będą dla niej nieszczęśliwi kochankowie zarzynali.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio, wstaw się za nami do matki Wenery!
I wyciągnęli patrycyusze rzymscy ręce do histryonki i nucili półgłosem pieśń kapłanów bogini miłości.
— O, Emilio, boska, nieśmiertelna Emilio! — powtarzali za każdą zwrotką.
Ona wzięła ze stołu złotą lutnię, dotknęła palcami srebrnych strun i recytowała wolno, głosem śpiewnym, ustęp z „Antygony”:

Miłości! Twoja potęga
Niezłomna wszędzie dosięga,
Urok na licach dziewicy,
W wieśniaczej składasz świetlicy;
Na morskie zstępujesz tonie,
Każdego moc twa owionie.

Bóg nieśmiertelny na niebie,
Na ziemi człowiek nietrwały,
Nie ustrzegą się od ciebie,
Przeszyjesz ich swojemi strzały.
A w kogo wpadnie twój strzał,
Tym zaraz owłada szał.


Deklamując, rzucała na Fabricyusza z pod długich rzęs szybkie, badawcze spojrzenie i zaledwie dostrzegalny uśmiech przesuwał się po jej ustach, bo z twarzy chrześcianina spływała stopniowo chmura zasępienia. W jego oczach, które nie schodziły z jej postaci, zapalały się jasne światła, jakby powstrzymywanego zachwytu odblaski. Przekonana, że ten wewnętrzny ogień płonie dla niej, uczyniła swój głos jeszcze giętszym, śpiewniejszym i recytowała dalej:

Przez cię nawet męże godni
Idą oślep drogą zbrodni.
Ot i dziś przez ciebie właśnie
W całym rodzie dzikie waśnie.
Lecz któż oprzeć się ośmieli,
Gdy weń wzrok dziewicy strzeli?
U przybytków nawet prawa
Pośród władców miłość stawa.
Afrodyta — to bogini
Takie z ludzi żarty czyni.
Dusza, wbrew prawu, wzburzona
Łez w oku wstrzymać nie może,
Gdy widzę, jak Antygona
Na śmiertelne dąży łoże.


Przegięła głowę w tył, rozchyliła lekko usta, utkwiła oczy wilgotne w suficie, tak doskonale zasmucona, że stała się jeszcze podobniejszą do Falisty Auzonii.
Tak smuciła się westalka podczas pogrzebu, na głównym rynku, gdy Symmachus wzywał pomocy Jowisza.
Fabricyusz pożerał ją wzrokiem. Widział tuż obok siebie żywe odbicie kobiety, której obraz przesłaniał mu od dni kilkunastu całą płeć piękną ziemi. Czasami zdawało mu się, że się myli, że to nie głośna tragiczka spoczywa obok niego, lecz Fausta Auzonia i wówczas przysuwał się do niej, by się otrzeć suknią o jej suknię. Ona nie uroniła ani jednego z jego ruchów, chociaż miała oczy wzniesione do góry. Zbliżała się do niego nieznacznie, dotykając włosami jego twarzy lub ręką ręki.
Podstępną walkę zalotności z cnotą chrześcianina śledził uważnie komes Walens i bawił się jej skutkami.
Podczaszy Emilii wniósł duży puhar, napełniony winem greckiem.
— Biesiadę rozpoczęliśmy od libacyi na cześć boskich i wiecznych imperatorów — mówiła Emilia, podając wojewodzie kryształowe, artystycznie rżnięte naczynie. — Obraziłyby nasze uczucia wiernopoddańcze, ktoby nie spełnił tej ofiary.
Kłamała rozmyślnie, wiedziała bowiem, że tylko kłamstwem zmusi Fabricyusza do wychylenia ogromnej czary. Nowy Rzymianin nie odmówi libacyi dla imperatorów.
Wojewoda wahał się przez kilka sekund. Trzymając się ściśle przepisów swojej wiary, był tak umiarkowany w uciechach dzbana, iż przeraził się rozmiarami naczynia. Odurzy się, upije się odrazu...
— Cześć i chwała, naszym boskim imperatorom! — zawołała Emilia!
Fabricyusz strząsnął szybko kilka kropel na posadzkę i wlał w siebie, napój ognisty.
— Niech Bóg prawdziwy zachowa jak najdłużej naszych wiecznych panów dla chwały państwa i świętej wiary Chrystusa! — wyrzekł.
— Niech ich zachowa! — wtórował mu Walens.
Rzymianie milczeli...
Żaden z młodych bogaczów, należących do stałych gości Emilii, nie brał udziału w sprawach publicznych i nie troszczył się o taką lub inną wiarę, wszyscy wyznawali tylko kult stołu, dzbana, gry i pięknego ciała niewieściego, lecz i na ich obojętne dusze padł cień groźnej chwili i oni nie lubili imperatorów, którzy zaprzysięgli zgubę dawnemu porządkowi.
— Niech ich ów bóg nędzarzów i barbarzyńców przeniesie jak najprędzej do królestwa niebieskiego Galilejczyków — odezwał się jeden z paniczów półgłosem.
— Nie pozazdrościmy im chwały w krainie cieniów — mruknął drugi.
Salę zaległa przykra cisza, świadcząca, że się do towarzystwa wcisnął obcy, niepożądany żywioł. Poganie i chrześcianie spoglądali na siebie z pod czoła.
Emilia, zmiarkowawszy, iż potrąciła o przedmiot drażliwy, kazała napełnić puhar powtórnie i mówiła:
— Godzi się nowicyusza wtajemniczyć w nasze misterya. Wiedz i pamiętaj, wojewodo, że w granicach mojego państwa nie ma miejsca dla bogów. Wszyscy, prawdziwi i fałszywi, wielcy i mali, uznani przez imperatorów lub tylko łaskawie znoszeni, zostają za drzwiami mojego domu, wszyscy bowiem są nudni, do zrzędzących starców podobni.
Fabricyusz otworzył usta, by przeczyć, lecz zamknęła mu je drobna ręka.
— Nudni i nieznośni są mieszkańcy niebiescy — ciągnęła Emilia dalej — albowiem śladami ich postępuje zaciekłość, z której rodzą się: niezgoda, gwałt i nienawiść. Oni zatruwają rozkosz życia, strasząc śmiertelnika karami innych światów, oni zmieniają kwiecistą ziemię w krwawą jaskinię, oni mieszają języki, rozumy, cnoty — swarliwi, jak filozofowie.
Powtórnie chciał się Fabricyusz odezwać, lecz znów dotknęły jego ust białe palce.
— I za drzwiami mojego domu zostają — mówiła Emilia, uśmierzając wojewodę zalotnym uśmiechem — stare, ponure, bezzębne wiedźmy, zwane cnotami obywatelskiemi, smutek, ubóstwo, wszelakie głupstwa i nędze tej ziemi i wszystkie kłamstwa, któremi się człowiek oszukuje. Co uprzykrza życie, nie ma przystępu do naszego bractwa, złączonego żądzą rozkoszy. Jedną tylko mieszkankę niebios witamy zawsze z radością, bo z nią wchodzi wesele, szał i zapomnienie. Bogini nieśmiertelnej, zawsze młodej, niezmiennie pięknej miłości składam to szlachetne wino w ofierze...
Wylała całą zawartość naczynia na posadzkę i klasnęła w dłonie trzy razy.
Zewsząd, z prawej i lewej strony, z góry i z dołu, z poza wszystkich kotar, tłoczyły się do sali ciche, stłumione dźwięki fletów. Zdawało się, że cały dom grał. A gdy miękkie, słodkie tony umilkły, zadzwonił srebrny głos niewieści:

Żyjmy, kochajmy, moja Lesbio miła,

Mniejsza o zrzędę surowej starości,
Słonce zachodzi i wstaje w światłości,

Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło.

— Nam, gdy pomrzemy, nie będzie świeciło — powtórzyli chórem za ukrytą śpiewaczką goście histryonki.

Gwiazda żywota, noc przejdzie bez końca,

Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy,
Znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej,
Potem znów tysiąc, potem pół tysiąca.

A kiedy wiele już tysiąców zliczę,
Zagubim liczbę, ażeby zazdrosny
Nie zajrzał mojej pieszczoty miłosnej,

Aby nie wiedział, jaki skarb dziedziczę.

— Nie ma już dziś Katullów — odezwał się jeden z patrycyuszów.
— Bo spłoszyły ich śmieszne spory religijne, wymyślone przez głodomorów i niedołęgów — odpowiedziała Emilia. — Zostawmy bogów w pokoju. Jeśli są potężniejsi od nas, wówczas obywają się doskonale bez ludzkich hołdów. Cóż im po naszych ofiarach, kadzidłach i modlitwach?
Rozłożyła się wygodnie na sofie, splotła ręce pod głową i zwróciła się twarzą do Fabricyusza.
On leżał z przymkniętemi powiekami.
Wszystko, co słyszał, było dla niego tak nowe, iż nie wiedział, jak się zachować. Wyjść lub zostać w tej błyskotliwej jaskini grzechu i bluźnierstwa? Wszakże ta zuchwała histryonka drwiła z rzeczy boskich, a komes Walens, najbliższy towarzysz imperatora Teodozyusza, wtórował jej zachęcającym uśmiechem, chociaż nosił na tunice, na prawem ramieniu, jedwabiem wyszyty monogram Chrystusa.
Powinien był rzucić towarzystwo, które obrażało jego uczucia i przekonania... Ale Walens nie zapomniałby mu zniewagi, a może będzie potrzebował niedługo jego pomocy przeciw bałwochwalcom prefektury zachodniej. Wpływ naczelnika przybocznej straży dworu konstantynopolitańskiego na starzejącego się imperatora był znanym w Wiennie.
A potem... Ta jawnogrzesznica, chełpiąca się bezwstydnie swoją rozpustą, przykuwała go do siebie każdym ruchem, każdem spojrzeniem. Jakże była podobną do Fausty Auzonii, kiedy się smuciła nad niedolą Antygony? Fabricyusz wiedział, że Emilia gra, a mimo to zamknął oczy, by przytrzymać na źrenicy jej obraz i odurzać się rozkosznem złudzeniem.
Grzeszył... Powtarzał to sobie ciągle w duszy, przyznawał się przed sobą sam do winy, lecz ta wina była tak słodka, iż odbierała truciznie występku gorycz...
Złoży w przyszłą niedzielę na ręce biskupa znaczną ofiarę dla ubogich, i będzie błagał Boga szczerze o przebaczenie. Dobry Pasterz przebaczy, bo wszakże to On powiedział, iż nawet święci nie są bez zmazy...
Myśli te krzyżowały się szybko w głowie Fabricyusza. Sumienie chrześciańskie kazało mu opuścić dom histryonki, zaś młodość, zdrowie i stare wino, które szalało w jego żyłach, przytrzymywały go na miękkiem, pachnącem łożu, obok pięknej kobiety.
Kiedy tak spoczywał, śniąc o Fauście Auzonii, uczuł na swojej twarzy gorący powiew.
Otworzył powieki i krew uderzyła mu do głowy. Tuż nad nim błyszczało dwoje oczu, tak płomiennych, jak namiętność, i uśmiechały się usta, tak zmysłowe, jak rozkosz.
Te usta zbliżały się do jego ust, paląc je żarem oddechu.
— Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy — szeptały dyszącym szeptem pożądania — znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej — potem znów tysiąc, potem pół tysiąca...
Fabricyusz chciał się zerwać z sofy, ale jego głowę objęły białe ramiona i na jego piersi oparła się pierś falująca.
— Żyjmy, kochajmy, mój Winfridzie miły! — szeptały usta, coraz bliższe, coraz gorętsze — mniejsza o zrzędę surowej starości — słońce zachodzi i wstaje w światłości — nam, gdy pomrzemy nie będzie świeciło...
A naokoło, z poza wszystkich kotar, lały się znów do sali słodkie dźwięki fletów, mieszając się z szumem fontanny.
— Żyjmy!... kochajmy!... — kusiła Emilia.
Fabricyusz spojrzał na histryonkę. Fausta Auzonia!... Tylko nie ta blada, smutna, odtrącająca od siebie chłodną powagą, lecz różowa, gorąca, namiętna...
I zapomniał chrześcianin o zasadach swojej wiary. Młodzieniec, pijany winem, pieśnią, muzyką, zapachem zdrowego ciała, widział przed sobą tylko młodą, piękną kobietę, schyloną nad nim z uległością kochanki, więc porwał ją w objęcia i przygarnął do siebie, jak swoją własność. I byłby ssał z jej ust rozkosz bez końca, aż do utraty przytomności, gdyby go z tego szału nie były przebudziły grzmiące oklaski.
Klaskał Walens, klaskali Rzymianie.
— Cnota w objęciach rozpusty! — wołał komes, który zanosił się od śmiechu.
Fabricyusz rzucił się na łożu, jak śmiertelnie ranione zwierzę. Odepchnął od siebie Emilię i zerwał się na równe nogi.
Zrozumiał... Ta hulaszcza hałastra bawiła się jego słabością. Dał z siebie widowisko graczom i pijakom.
Wytrzeźwiał odrazu.
— Nie ciebie pieściłem, wszetecznico! — wyrzekł.
Na słowa te odpowiedział śmiech powszechny.
— Kogo? Może widmo zmarłej kochanki? — odezwał się jeden z patrycyuszów.
Wstyd i gniew przebudziły w Fabricyuszu barbarzyńcę.
— Milcz, ty psie pogański! — huknął.
W sali uczyniła się cisza grobowa. Nowy Rzymianin, półbarbarzyniec, znieważył rzymskiego patrycyusza.
Na puste dusze gości Emilii padł nagły blask. Rozwidniło się w nich... Więc doszło już do tego, że pierwszy lepszy przybysz, zależny od kapryśnej łaski imperatora, że cudzoziemiec śmiał lżyć zuchwale dzieci Rzymu? Tego dotąd nie było. Nawet imperatorowie chrześciańscy, chociaż usiłowali zepchnąć przesławną stolicę świata z piedestału władczyni, korzyli się przed majestatem jej wielkiej przeszłości. Wjazd tryumfalny do Rzymu nie przestał być najwyższym zaszczytem dla wodza, ozdobionego wawrzynami wielu zwycięstw; język łaciński panował niezmiennie w całem cesarstwie; prawa, ustanowione przez „senat i naród,” obowiązywały zarówno prefektury wschodnie, jak zachodnie. Konstancyusz, Jowianus i Walentynian I, aczkolwiek żarliwi chrześcianie, nie ośmielili się targnąć na zwyczaje i obyczaje „wiecznej Romy.” Pierwszy Gracyan odmówił świątyniom narodowym opieki rządu, lecz ukarała go za to zemsta zwolenników dawnego porządku. Nawet Galilejczycy uznawali prymat Rzymu. Wszakże ich arcykapłanem, biskupem biskupów, był naczelnik gminy rzymskiej.
Jeszcze nie zgasł urok „pani świata.” Lwica została lwicą do ostatniego tchnienia. Do obywatelstwa rzymskiego cisnęli się dotąd cudzoziemcy skwapliwie. Bogaci dorobkiewicze wszystkich narodów płacili miliony za purpurę senatorską i rozdawali miliony ludowi rzymskiemu, aby im przebaczył obce pochodzenie.
A ten Alleman, przebrany wczoraj z skór dzikich zwierząt w strój cywilizowanego narodu, śmiał znieważyć rzymskiego patrycyusza, jak się znieważa niewolnika... Tacy, jak on, tarzali się kiedyś — niedawno temu — w prochu amfiteatrów, mordując się nawzajem dla zabawy „panów świata.”
Więc słusznie podbudzali Flawianus i Symmachus dzieci Rzymu do obrony? Nawoływania ich nie były zrzędzeniem starców, podrażnionych trwogą przed zbliżającą się śmiercią?
Prefekt i konsul nie mylili się... Barbarzyńcy, rozzuchwaleni łaską imperatorów, którzy wyszli z ich łona, zaczęli dawnych panów lekceważyć...
Najpłomienniejsza mowa najzdolniejszego retora nie byłaby podziałała skuteczniej od trzech obelżywych słów Fabricyusza. Odświeżyły one znużonych, wytrzeźwiły pijanych. Ci rozpustni bogacze byli mimo swojej rozwiązłości Rzymianami. Na dnie ich serc drzemała stara duma pogromców świata, uśpiona tylko życiem bezmyślnem.
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, ochłonąwszy z osłupienia, zeskoczył z łoża, porwał kryształowy puhar i cisnął go na wojewodę.
— Wyrzucić na ulicę tego żołdaka! — wrzasnął.
— Barbarzyniec!
— Galilejczyk!
— Sługus Panończyka!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — wołano.
I ze wszystkich sof zrywali się patrycyusze, chwytali ze stołów, co było pod ręką: noże, dzbany, świeczniki i szli ku wojewodzie.
Obrażona duma narodowa zrównała tych wytwornych paniczów z motłochem. Jak wyrobnicy w szynku na Zatybrzu, wrzeszczeli, machając rękami.
— Związać go... wyrzucić!...
— Połamać mu kości...
Fabricyusz, blady bladością gniewu, stał z podniesioną głową, z latającemi nozdrzami, jak koń bojowy, kiedy usłyszy głos tuby. Szukał przy boku miecza... Nie miał go... Zostawił broń w przedsionku... Spojrzał szybko naokoło... Niedaleko od niego paliła się lampa, ustawiona na wysokim, bronzowym trójnogu. Lampę strącił na ziemię, trójnóg pochwycił i zasłonił nim głowę.
— Testament niech wpierw napisze, kto się chce do mnie zbliżyć! — krzyknął.
Nie żartował... Świadczyły jego oczy płonące, brwi ściągnięte i drapieżny wyraz twarzy, że wykona groźbę. Zabije bez namysłu pierwszego, który się przysunie do niego na odległość ramienia.
Ale ślepa wściekłość nie widzi niebezpieczeństwa.
— Zamknąć mu gębę zuchwałą!
— Skarcić tego niedźwiedzia germańskiego!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — huczeli Rzymianie i otaczali wojewodę półkolem.
On oparł się plecami o mur i czekał spokojnie na napastników. Już podniósł trójnóg, zamierzył się...
Wtem zapanował nad wrzawą głos donośny:
— Uciszcie się, w imieniu boskiego i wiecznego imperatora! — zawołał ktoś obcy.
I wojewoda i Rzymianie obejrzeli się na drzwi.
Na progu stał liktor z podniesionym do góry pękiem rózg. Oznajmiał widocznie jakiegoś wykonawcę prawa.
Po chwili rozsunęła się kotara i do sali wszedł prefekt miasta. Miał on na sobie togę urzędową a w ręku pargamin, zaopatrzony pieczęcią purpurową.
Widok prefekta miasta i czerwonej pieczęci ostudził zapalczywość przeciwników, prefekt bowiem był najwyższą władzą policyjną Rzymu, zaś pieczęci purpurowych używała tylko kancelarya cesarska.
Wojewoda opuścił trójnóg, Rzymianie zamilkli.
Gdy nastała cisza, odezwał się prefekt głosem rozkazującym:
— Histryonka Emilia!
Emilia, która, przerażona niespodziewaną burdą, schowała się za duży wazon, wyszła teraz z ukrycia. Przybrawszy pozę królowej teatralnej, wyrzekła:
— W samą porę przychodzisz, prefekcie. Będę ci wdzięczną, jeżeli poskromisz tych szaleńców, którzy zachowują się w moim domu, jak pijani gladyatorzy.
— Sprawy domowe nie należą do mnie — odparł prefekt tonem urzędowym. — Przynoszę tobie, histryonko Emilio, rozkaz naszego boskiego pana. Jutro ze świtem udasz się do Wienny, gdzie dowiesz się o dalszej woli imperatora. Oddział pachołków miejskich będzie ci towarzyszył.
Prefektowi i gościom Emilii zdawało się, że. wiadomość: ta wywrze na histryonce piorunujące wrażenie. Lecz ona odpowiedziała obojętnie:
— Naszemu boskiemu panu podziękuję w Wiennie osobiście za miły sercu mojemu rozkaz, jeśli mnie Jego Wieczność raczy dopuścić przed swoje oblicze. Mówiono mi, że młody imperator jest bardzo przystojny.
Uśmiechnęła się do siebie. „Dam sobie z nim radę” — drwił jej uśmiech zalotny.
A zwróciwszy się do swoich gości, rzekła:
— Może się wam zdaje, że będę po was płakała? Wiedzcie tedy, iż nudziliście mnie zawsze swojemi zazdrościami i wymaganiami, nie rozumiejąc, że wolna miłość powinna być swobodną, jak myśl, której lotu nie powstrzymuje żadna przeszkoda. Żądaliście za swoje złoto wierności! Głupcy! Serca kobiety nie kupuje się za pieniądze. Byliście zawsze nieznośni, a teraz, kiedy i wasze robaczywe dusze ogarnął trawiący płomień nienawiści religijnej, staniecie się śmieszni. Gdzie wchodzą wasze nudne cnoty obywatelskie, tam wychodzi wesele. Opuszczam Rzym bez żalu, bo ta ucieszna niegdyś rozkosznica staje się na starość pobożnisią. Idźcie i wy do prefekta Flawiana! On szuka po całej Italii Rzymian starego obyczaju. Przyodziejcie się w czarne togi, posypcie puste głowy popiołem i wyjcie razem z prefektem pretoryum i z konsulem: O Roma, Roma, Roma... Należy się wam, zdechlaki, po moich biesiadach odpoczynek, mnie zaś odświeży zmiana po waszem towarzystwie. Jak wy kochacie, wiem już; jak kochają Galilejczycy i wczorajsi barbarzyńcy, dowiem się wkrótce. Gdyby który z was za mną zatęsknił, niech przywiezie z sobą do Wienny bardzo dużą szkatułę, bo tylko w takim razie przypomnę sobie, iż znałam go w Rzymie.
Patrycyusze słuchali z głowami spuszczonemi. Znieważył ich nowy człowiek, urągała im histryonka...
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, wyjął z za tuniki kiesę i cisnąwszy ją pod nogi Emili[2], rzekł:
— Należy ci się zapłata za biesiadę dzisiejszą. W Wiennie nie czekaj na mnie, bo idę do prefekta Flawiana, by się od niego dowiedzieć, jak psy pogańskie kąsają.
— Idziemy do prefekta Flawiana! — odezwało się kilku innych.
— Szczęśliwej drogi! — zawołała Emilia. — A gdy wam cnoty obywatelskie zbrzydną, pamiętajcie o owej dużej szkatule.
— Ową dużą szkatułę każę zanieść jutro do konsula Symmacha — rzekł jeszcze „pies pogański” i zwrócił się ku drzwiom.
Za nim opuścili wszyscy Rzymianie dom histryonki.
— W samą porę nadszedł rozkaz imperatora — mówiła Emilia. — Cóżbym teraz w Rzymie robiła? Możesz przysłać swoich pachołków zaraz po wschodzie słońca. Będę gotowa do drogi.
Ukłoniwszy się prefektowi miasta, znikła za jedną z kotar.
Fabricyusz wyszedł razem z Walensem i wsiadł do jego lektyki. Gdy tragarze ruszyli z miejsca, odezwał się komes:
— Postąpiłeś sobie nierozważnie, wojewodo, drażniąc tych ludzi. Znieważeni przez ciebie, pójdą do Flawiana i wzmocnią swojemi fortunami wrogie nam stronnictwo. Ty wiesz, że pieniądze znaczą dziś w cesarstwie więcej, aniżeli odwaga. Za pieniądze kupuje się miecze Gotów, Franków i Allemanów.
— Nie nauczyłem się dotąd znosić śmiechu obelżywego — odpowiedział Fabricyusz.
— Wiele musi znosić, kogo łaska imperatora postawiła na tak drażliwem stanowisku, jak twoje.
— Boski Walentynian nie zalecił mi cierpliwości starca.
— Młodość boskiego Walentyniana, podżegana przez samolubnych dworaków, nie chce rozumieć, że naszemu rządowi jest obecnie pokój wewnętrzny bardzo potrzebny. Prefektury zachodnie niepokoją Frankowie, zaś w wschodnich burzy się znów ta hałastra gocka. Barbarzyńcom nie dość złota; zachciewa im się panowania. Gdyby Italii przyszło teraz na myśl wypowiedzieć naszym imperatorom posłuszeństwo, znaleźlibyśmy się w trudnem położeniu. Nie wiadomo, po czyjej stronie stanęliby Gotowie i Frankowie, a nasze legiony są lak przetrzebione od czasu wojny z Maksymusem, iż nie mogłyby stawić czoła złączonym siłom barbarzyńców.
— Arbogast nie zdradzi Teodozyusza — zauważył Fabricyusz.
— Nie zdradzi go z własnej woli — odpowiedział Walens — lecz może go do tego popchnąć młodzieńcza porywczość Walentyniana. Doniesiono nam, że wasz imperator chce ograniczyć władzę Arbogasta, zazdroszcząc mu jego wawrzynów i znaczenia u wojska. Wysłano mnie właśnie do Wienny, abym pośredniczył między imperatorem i jego naczelnym wodzem, Arbogast bowiem nie poddałby się rozkazom Walentyniana. To nie zwykły najemnik. To król walecznego ludu, który służy pod naszemi orłami więcej dla sławy, aniżeli dla złota.
— Gdyby zdradził naszych imperatorów, zdruzgotałby go gniew prawdziwego Boga.
Walens poruszył się niecierpliwie na poduszkach lektyki.
— Jesteś żołnierzem, a wyrażasz się, jak przegorliwy prezbiter, który chciałby w ludzi wmówić, że nasza wiara zgasiła słońce, spaliła płody ziemi, zatruła wino, wydarła z serca miłość, pokonała wszystkie pragnienia i żądze. Słońce świeci niezmiennie, ziemia rodzi owoce, wino rozwesela, miłość daje rozkosz, namiętności wichrzą, jak wichrzyły. Zostaw język świątobliwy kapłanom, ty zaś bądź namiestnikiem cesarskim w Italii. Jako taki miej oko orła, ucho zająca, nos psa i chytrość węża, abyś panu swojemu nie przyczynił trosk niepotrzebnych. Gdy nadejdzie pora właściwa, pomyśli Teodozyusz sam o ostatecznym tryumfie naszej wiary, on bowiem jeden ogarnia sprawy całego cesarstwa, oblicza siły rządu chrześciańskiego i patrzy w przyszłość. Nie rzeczą twoją, ani moją, ani Walentyniana uprzedzać bieg wypadków. Rzeczą naszą słuchać.
Fabricyusz milczał zakłopotany. Wszakże mówił do niego członek najwyższej rady wschodnich prefektur, ocierający się codziennie o Teodozyusza. Jeśli kto, to znał on dokładnie zamiary wielkiego imperatora, wiadomem zaś było powszechnie, iż nie Wienna rządziła w cesarstwie, lecz Konstantynopol. Walentynian nie ośmieliłby się nigdy oprzeć woli swojego szwagra — dlaczegóż więc posłał go do Rzymu z tak rozległem pełnomocnictwem? Rozporządziłbyż się w tym wypadku bez zasięgnięcia rady Teodozyusza?
— Inaczej myślą i mówią w Wiennie — odezwał się po dłuższej przerwie.
— Wiem o tem — rzekł komes. — Walentyniana otacza zgraja dworaków, która drażni dla swoich celów osobistych jego młodą dumę. I nasi kapłani zapomnieli o głównej cnocie chrześciańskiej, o pokorze. Dworacy i kapłani, czychający na spuściznę po wielkim Rzymie, nie zastanawiają się nad tem, że zarówno potomkom dawnych panów cesarstwa, jak nam, ich następcom, grozi jedno wspólne niebezpieczeństwo. Otacza nas zewsząd fala barbarzyńców, świadomych już dziś swojej siły i przewagi. Gotowie, Frankowie, Gallowie i Allemanowie, wykształceni w naszej szkole wojennej, karniejsi, wytrzymalsi i waleczniejsi od naszych legionów, rozbiją nas w puch, gdy się pomiędzy nimi znajdzie wódz z głową i sercem Armina. Chociaż i ty i ja należymy dopiero od dwóch pokoleń do państwa rzymskiego, mimo to nie sądzę, iżbyś chciał całować stopy jakiegoś Fritigerna, Bauta, Hermana lub innego herszta hałastry germańskiej, zwącego się królem. Jesteśmy wprawdzie nowymi Rzymianami, lecz korzystamy z tysiącletniej pracy twórców cesarstwa i dlatego powinniśmy bronić narodu, który nas do swojego blasku dopuścił. Klęska cesarstwa byłaby i naszą klęską, zwycięzcy bowiem barbarzyńcy zdeptaliby nas tak samo, jak synów wilczego plemienia. Dla nich nie istnieją starzy i nowi Rzymianie. Kto służy wiernie imperatorowi rzymskiemu, ten jest ich wrogiem dziedzicznym.
Fabricyusz nie pragnął w istocie całować stóp jakiegoś Fritigerna, Bauta lub Hermana.
Jak wszyscy synowie przybocznych strażników cesarskich, był i on szczerym sługą korony rzymskiej. Wszakże ten rząd obsypał go łaskami i przywilejami i postawił wysoko w hierarchii wojskowej. Łączyła go z nim nadto wspólna wiara.
Cóż go mogli obchodzić pogańscy ziomkowie, sprzedający swój miecz każdemu, kto dobrze płacił? Między nim a plemieniem, z którego wyszedł, nie było już żadnej spójni. Wychowany w pobliżu dworu cesarskiego, uważał się za Rzymianina i jeśli nienawidził mieszkańców Italii, to tylko dlatego, że nie chcieli się ukorzyć przed Bogiem nowych czasów i odmawiali jemu tytułu Rzymianina.
Lecz możliweż, aby barbarzyńcy zawładnęli kiedykolwiek cesarstwem?
Fabricyusz, który patrzał od lat najwcześniejszych na blask, roztaczany na dworze cesarskim, który widział mnogich królów i książąt u stóp „Jego Wieczności,” i prowadził do boju Franków i Allemanów, mordujących własnych ziomków dla chwały imperatora, nie podzielał obaw Walensa. Któżby się ośmielił podnieść rękę na najpotężniejsze państwo świata.
— Odpuść mi, komesie — rzekł — że mam lepsze mniemanie o sile cesarstwa od ciebie. Barbarzyńcy są dotąd dziczą, która, mimo swej dzielności wojennej, rozpadnie się na strzępy, na wrogie sobie plemiona i plemionka, gdy jej zabraknie naszego przewodnictwa. Są oni groźni tylko w naszem ręku.
— To przewodnictwo zaczyna im już zawadzać — odparł Walens. — Gdybyś walczył, jak ja, pod Adryanopolem i był świadkiem popłochu, jaki panował po owej strasznej bitwie w Konstantynopolu, nie lekceważyłbyś potęgi barbarzyńskiej. Tej dziczy potrzeba tylko dobrego wodza, aby nas zmiażdżyła. Sam Arbogast dałby nam radę i dlatego postąpił Walentynian nieroztropnie, że posłał cię do Rzymu bez jego wiedzy. Nie należy drażnić dumy Arbogasta.
— Nasz boski pan nie może być zależnym od dumy swojego wodza.
— Każdy imperator powinien być zależnym od dobra państwa.
— Arbogast nadużywa swoich zasług.
— Mniejsi od niego nadużywają swojego stanowiska, a Teodozyusz udaje, że nie wie nic o ich zuchwalstwie, cała bowiem sztuka męża stanu polega na tem, by znosić wszystko do czasu. Jest w Tracyi, w głównym obozie Gotów, gołowąsy chłopiec, którego ta szarańcza mianuje księciem. Imię Alaryka nosi ten dzieciak. Ów Alaryk rzucił nam przed kilku tygodniami tę samą obelgę w twarz, jaką ty dziś znieważyłeś patrycyuszów. Psami rzymskimi nas nazwał, dworakami, sługusami, a Teodozyusz kazał zapomnieć obrazy. Czy wiesz dlaczego? Bo za tym młokosem stoi miłość Gotów, którzy czekają tylko na śmierć starego Fritigerna, aby go królem swoim obwołać. Dla spokoju państwa należało połknąć i strawić psa rzymskiego, dworaka, sługusa, choć działo się to pod bokiem wielkiego imperatora, nie odznaczającego się, jak ci zapewne wiadomo, bynajmniej łagodnością i cierpliwością. Zapomnij i ty swojego wstrętu do pogan i do potomków dawnych Rzymian i postępuj z rozwagą męża dojrzałego. Pamiętaj, że łączy nas w tej chwili z bałwochwalcami wspólna sprawa. Im i nam zagrażają ci sami wrogowie.
— Oni lekceważą naszego Boga — wtrącił Fabricyusz.
— Już ci mówiłem — fuknął Walens — żebyś się nie wdzierał w dzierżawy kapłanów. Ich rzeczą krzewić prawdy boskie i walczyć z przesądami pogan. Czynią oni to doskonale, lepiej, aniżeli potrzeba, bo niepokoją swoją wrzawą świątobliwą wszystkie miasta cesarstwa, włóczą się po wszystkich drogach, kłócą się na wszystkich rynkach. Naczelnik poczty wschodnich prefektur nie może dla nich nastarczyć koni. Prawie codziennie odbywa się gdzieś jakieś zebranie pobożne, które kończy się zwykle bójką i wzajemnem wyklinaniem. Od czasu do czasu wpada pomiędzy tych krzykaczów, spierających się nie wiadomo o co, rozkaz Teodozyusza i ostudza ich zapał, lecz któż zdołałby okiełznać rozpędzone języki niewiast i retorów? Żarliwcy religijni służą źle naszej wierze i cesarstwu. Zamiast bałwochwalców przyciągać, odtrącają ich od siebie niezgodą. Nie utrudniajże i ty zbyteczną gorliwością położenia, które staje się z każdym rokiem niepewniejsze. W Wiennie nie chcą rozumieć, iż się grunt pod nami chwieje.
— Rozkazuj, komesie — odezwał się Fabricyusz. — Będę ci wdzięcznym za wyraźne wskazówki.
— Miej czujne oko i ucho i donoś natychmiast o każdym ruchu Rzymian do Wienny. Nie drażnij patrycyuszów, nie obrażaj przesądów ludu, usuwaj powoli z wyższych stanowisk wojskowych bałwochwalców i zastąp ich chrześcianami. Staraj się sobie zjednać miłość legionów Italii, by w razie potrzeby biły, kogo im wskażesz. Zajmie ci to może rok, dwa, dziesięć, nie wiem ile, będzie to bowiem zależało od twojej zręczności, ale jeśli ci się uda uśpić podejrzliwość pogan i pozyskać żołnierza, zasłużysz sobie na wdzięczność naszego rządu. Niech cię odpowiedź, dana w Konstantynopolu ojcom, wysłanym przez senat rzymski, nie łudzi. Teodozyusz nie przychyli się do prośby pogan, o czem wiem z góry, będzie żądał wykonania zeszłorocznego edyktu, lecz nie będzie także karał, jeśli go Rzymianie nie usłuchają. Dopóki Arbogast nie złamie potęgi Franków, wiedz, iż nie wolno ci zakłócać wewnętrznego pokoju państwa.
— Twoja mądra przezorność jest bardzo cierpliwa, komesie — zauważył Fabricyusz.
— Cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu — odpowiedział Walens. — Ale niech się twoje młode lata nie obawiają zgnuśnienia w bezczynności. O robocie dla twojej odwagi pomyśli wkrótce Teodozyusz, który czeka tylko na uśmierzenie Franków i uspokojenie Gotów, aby poprzeć swoje edykty siłą. Nie zejdzie on z tego świata przed stanowczym pogromem bałwochwalców, dzieło to bowiem jest najwyższym celem jego życia.
Do lektyki przystąpił wywoływacz.
— Czy Twoja Prześwietność każe się zanieść na Palatyn? — zapytał?
— Na Wyminał, do senatora Prudencyusza — odparł komes.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, rzekł jeszcze półgłosem:
— Wskazówki moje zapisz sobie głęboko w pamięci i nie zapomnij, iż odpowiadasz przed Teodozyuszem za spokój Rzymu. Ty wiesz, że wielki imperator umie hojnie nagradzać, lecz także karać z gwałtownością hiszpańską, gdy ktoś jego zamiary krzyżuje. Pokój z tobą, wojewodo!
— Pokój z tobą, komesie!
Pożegnali się. Walensa nieśli nubijscy tragarze na Wyminał; Fabricyusz zwrócił się pieszo ku Palatynowi.
Jeszcze żyła ulica. Z szynków, z poza płóciennych zasłon dochodziła wrzawa motłochu, hałasującego przy dzbanie kwaśnego wina. Na progach warsztatów siedzieli rzemieślnicy bez wierzchnich tunik i sandałów, otoczeni rodziną. Przelatywały śmiechy z domu do domu, tu i owdzie odzywał się flet lub śpiew jakiejś dziewczyny.
Fabricyusz szedł wolno, z opuszczoną głową, nie zwracając uwagi na ruch ulicy. Całą jego myśl zaprzątały wskazówki Walensa, które zapadły głęboko w jego duszę.
Nie pierwszy komes zalecał mu cierpliwość i przezorne postępowanie. Tak samo przemawiał do niego biskup Syrycyusz, tak samo jego podkomendni. Tylko z Wienny nalegano go do pośpiechu.
Którąż drogę wybrać?
Wprawdzie był on wysłańcom Walentyniana i od niego tylko odbierał rozkazy, ale Teodozyusz mógł cofnąć rozporządzenia swojego szwagra i odwołać jego wojewodę. Wszakże działo się to niejednokrotnie.
Kogo słuchać?
Jeżeli Walens czytał dobrze w duszy swojego pana, to nie pochwali Teodozyusz gorliwego sługi Walentyniana. Czemu Wienna przyklaśnie, to zgromi Konstantynopol...
Błędne koło...
Jedyny Ambrozyusz mógłby go z niego wyprowadzić, on bowiem jeden zastawiłby go swoją powagą przed gniewem Teodozyusza, ale biskup medyolański milczał.
Czyby i święta żarliwość wielkiego kapłana przygasła i ostygła?
Fabricyusz zaklął zcicha. Młodość, wiara, miłość i temperament żołnierski przypinały mu skrzydła do ramion, podbudzając do śmiałego lotu, zaś rozum stanu kazał mu pełzać po ziemi, być wężem, lisem, szpiegiem, donosicielem.
Nie o takiej działalności marzył, gdy jechał do Rzymu. Zdawało mu się, iż uda się odrazu na Kapitol, strąci ze złocistego tronu Jowisza i zatknie na Jego miejscu Krzyż, prawdziwej wiary świadka wymownego. Gdyby się bałwochwalcy opierali, zdepcze ich, zetrze w proch i rozpędzi na wszystkie wiatry. Miał przecież w ręku wojsko, siłę...
Kilkotygodniowy pobyt w dawnej stolicy państwa nauczył go, że Wienna przeceniała swoją możność. Żołnierz, wyznający w znacznej części bałwochwalstwo, podżegany przez agitatorów Flawiana, mógłby mu odmówić posłuszeństwa, gdyby od niego zażądał, aby podniósł miecz na starych bogów — senat stał dotąd wiernie przy tradycyach Rzymu — lud nienawidził chrześcian, zowiąc ich pogardliwie Galilejczykami.
Co robić, co robić?... Czuwać i czekać, jak Walens radził?
Ta podziemna robota szpiega i donosiciela była wstrętną jego naturze żołnierskiej, a jednak nie widział innego wyjścia. Gdyby jego wola kierowała losami świata, nie wahałby się, nie ociągał. Chociaż Walens mówił, że cierpliwość zwycięża skuteczniej od nierozważnego pośpiechu, rzuciłby się on bez namysłu na pogan. Śmiałym sprzyja zawsze szczęście.
Ale ster państwa nie spoczywał w jego dłoni. Był on tylko jednym z wioślarzów, których najwyższą cnotą — bierne posłuszeństwo.
Miotany sprzecznemi myślami, rzucany z wątpliwości w wątpliwość, nie zauważył Fabricyusz, że się ulica stopniowo uciszała. Dopiero, gdy zupełnie zamilkła, podniósł głowę.
Tuż przed nim rysował się na szarem tle wieczoru wysoki mur, tak cichy i poważny, jak gdyby za nim śmierć mieszkała.
Serce Fabricyusza uderzyło żywiej i lekkie drżenie przebiegło jego ciało.
Atrium Westy!
Spojrzał na prawo, na lewo. Ulica była pusta.
Wziął z rąk wywoływacza pochodnię i wyrzekł:
— Wracajcie do domu!
Służba, przywykła do karności wojskowej, oddaliła się szybko, nie dziwiąc się niespodziewanemu rozkazowi. Kiedy się cienie niewolników zlały z mrokami nocy, obejrzał się Fabricyusz jeszcze raz uważnie wokoło, potem skoczył na mur i przedostał się na drugą stronę.
Uczuwszy pod stopami ziemię, przykucnął i słuchał.
Z ogrodu westalek nie dochodził go najlżejszy szelest. Drzewa stały bez ruchu, jak zaklęte. Tylko wierzchołki czarnych cyprysów, odcinające się tak wyraźnie od jaśniejszego nieba, iż widać było dokładnie ich rąbek koronkowy, kołysały się nieznacznie.
Fabricyusz, przytulony do muru, wytężył wzrok w stronę domu westalek, którego białe ściany przeświecały z daleka przez szczeliny szpalerów mirtowych. Serce latało mu w klatce piersiowej tak niespokojnie, jak gdyby chciało uciec przed trwogą, która je pochwyciła.
Wtargnął świadomie do przybytku Westy, bronionego przez tradycye długich wieków przed grzeszną ciekawością mężczyzny. Gdyby go oko rzymskie dostrzegło w tem miejscu, nie uszedłby przed zemstą śmiertelnie obrażonych pogan. Żywcem by go nikt nie wziął — miał przecież miecz przy boku — lecz jego trupa zawleczonoby na Pole Hańby i rzucono głodnym zwierzętom na pożarcie. Z paszczy rozjuszonego motłochu nie wydarłyby go pargaminy cesarskie. Zanimby się Walentynian dowiedział o nieszczęściu swojego wysłańca, rozniosłyby już psy i kruki jego kości po całem mieście.
Fabricyusz zdawał sobie dokładnie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa. Wiedział, że dopuszcza się największego zuchwalstwa, jakiego się można było w Rzymie dopuścić. Gdyby był wpadł konno w pełnej zbroi, do świątyni kapitolińskiej i zdruzgotał posąg Jowisza, nie dotknąłby boleśniej uczuć pogan. Wiadomem było powszechnie, iż w przeciągu tysiąca lat znieważyła stopa męska w porze nocnej tylko ośmnaście razy ogród dziewic Westy.
Śmierci się nie lękał. Wszakże zawarł z nią przymierze żołnierskie. Nie dziś, to obejmie go jutro, pojutrze ta najwyższa władczyni wszelkiego życia ramieniem lodowatem. Lecz jego nierozwaga mogłaby przyśpieszyć wybuch gniewu bałwochwalców, mogłaby przyczynić rządowi chrześciańskiemu trosk niespodziewanych, a on był namiestnikiem imperatora, odpowiedzialnym za spokój kraju, powierzonego jego opiece.
Fabricyusz wiedział, że zdradza w tej chwili położone w nim zaufanie Walentyniana. Nie dla szukania przygód miłosnych posłano go do Rzymu...
Kiedy oddalał służbę, nie zastanawiał się nad tem, co czyni. Ujrzawszy nagle przed sobą mury Atrium Westy, uczuł nieprzezwyciężoną chęć zbliżenia się do Fausty Auzonii. Może ucieszy oko jej widokiem. Nie oglądał jej tak dawno — od trzech dni...
Dopiero, gdy go cisza ogrodu, odciętego od świata, owiała, uroczysta cisza miejsca, poświęcone go nieskalanej namiętnościami ludzkiemi bogini — wówczas oprzytom niał. Wszakże uszanowała to schronisko cnoty nawet chciwość pospolita. Wozy przekupniów, ciągnących wszystkiemi bramami do uśpionej stolicy, omijały troskliwie dom westalek. Jednostajny szmer ruchu kołowego dopływał tu stłumiony, głuchy, złagodzony przez oddalenie.
Fabricyusz zgasił pochodnię. Żółte światło drażniło go, robiło na nim wrażenie brudnej plamy na jasnej sukni.
Przycisnął rękę do serca. Jak ono latało!... Tłukło się w swojej klatce. To rzucało się w bok, to skakało do góry, do gardła, usiłując się wydobyć na wolność.
Byłażby to zwykła trwoga, blady strach tchórza?
Nie, on nie lękał się ani siły, ani groźby ludzkiej. Gdyby rząd chrześciański nie był skrępował jego odwagi urzędem, który wymagał ostrożności, poszedłby wprost pod ściany tego białego domu i czekałby dopóty, dopókiby się Fausta Auzonia nie ukazała.
Więc może lepiej wrócić?
Lecz Fabricyusz czuł na ustach żar pocałunków Emilii, a w jego żyłach kipiało dotąd wino.
Tęsknota, mocniejsza od jego woli, od obowiązków, od trwogi przed odpowiedzialnością, przykuwała go do tego ogrodu, którego ścieżki uświęciły stopy Fausty Auzonii.
Widzieć ją, choćby tylko z ukrycia, wessać łaknącem uchem szelest jej sukni, dźwięk głosu, oddychać powietrzem, przez nią wdychanem, być blizko niej, najdroższej, najukochańszej, a potem...
A potem co?
Fabricyusz przestał rozumować, pytać, lękać się. Wszystkie cele jego życia wchłonęło, strawiło jedno pragnienie, tak potężne, iż przesłoniło mu całą przyszłość. Nie był w tej chwili ani chrześcianinem, ani namiestnikiem imperatora, ani wrogiem Rzymu.
Wyciągnął ramiona do Atrium Westy i szeptał z pożądliwością pierwszej miłości:
— Kocham cię... kocham... kocham...
Nagle uczuł na twarzy gorący płomień wstydu. On miłował tę przeczystą westalkę, a obejmował rozpustnicę, zbrukaną uściskami graczów i pijaków.
— Nie do ciebie tuliłem się, wszetecznico! — tłómaczył się przed sobą.
Wycierał płaszczem usta... Pocałunki histryonki paliły go ciągle. Tarł policzki z taką wściekłością, jak gdyby chciał z nich skórę zedrzeć... Żar nie ostygał.
— Przebacz mi, Fausto — mówił — ale ona do ciebie tak podobna, a ty unosisz się tak wysoko, tak daleko nade mną...
Dźwignął się ostrożnie z kolan i nasłuchiwał.
Schronisko Westy zdawało się w głębokim śnie pogrążone. Nawet lekki wietrzyk przestał kołysać wierzchołkami cyprysów.
Schylił się i skradał się pod drzewami, wybierając pnie najgrubsze. Od czasu do czasu przystawał i zwracał ucho w stronę domu.
Od Atrium dochodził go tylko jednostajny szum fontanny.
Szedł dalej...
Wtem zadrżały pod nim kolana i oddech zamarł mu w piersi. Jakaś biała postać błysnęła w klombie mirt. Zatrzymał się, wytężył wzrok. Postać nie ruszała się. Podsunął się bliżej. Był to posąg jakiejś zmarłej westalki.
Rzecz szczególna... Jako chrześcianin lekceważył wszystko, co szanowało pogaństwo, a mimo to nie mógł się pozbyć przykrego uczucia winy. Było mu, jakby stąpał po świętych grobach, jakby znieważał coś bardzo czcigodnego.
Im więc oddalał się od muru, tem częściej odpoczywał, chwytając ustami powietrze. Każdy nowy posąg działał na niego tak samo, jak pierwszy. Kamienne dziewice spoglądały na niego z wyrzutem, z niemą prośbą.
— Nie zakłócaj nam spokoju! — zdawały się mówić.
Ale jego pchała tęsknota, silniejsza od zabobonnej trwogi, podnieconej ciszą nocy i powagą otoczenia. Żegnał się i posuwał się dalej.
Nagle zaszeleściło coś. Fabricyusz przypadł do ziemi. W szczelinach krzewów zamigotały czerwonawe światła. Ktoś wychodził z domu.
Fabricyusz przyczołgał się pod rozłożyste drzewo i wychylił głowę z poza jego pnia.
Niedaleko od niego przesunęły się trzy postacie. Dwie, ubrane w ciemne suknie, świeciły latarniami, trzecia, spowita w biały welon, postępowała za niemi.
Serce Fabricyusza uderzało młotem. Poznał królewską postać Fausty Auzonii i jej ruchy wyniosłe.
Przeszła obok niego o kilka kroków i znikła we drzwiach świątyni.
Długo leżał Fabricyusz na wilgotnej murawie. Może ujrzy Faustę jeszcze, może ona wyjdzie sama, bez służby.
Ale schronisko westalki milczało znów, jak grób zapomniany.
Kiedy tak czekał daremnie, trawiony gorączką niepokoju, wracała mu powoli przytomność.
Gdyby nie był dawniej wiedział, jaka przepaść dzieli go od Fausty Auzonii, byłby się tego dziś nauczył. On udawał się do histryonki, w nadziei, że zbliży się do patrycyuszów rzymskich, a oni odtrącili go od siebie z pogardą. Nazwali go niedźwiedziem germańskim, Galilejczykiem, sługusem Panończyka. Chcieli go wyrzucić na ulicę, jak pijanego klienta. Żaden z tych pysznych panów nie oddałby mu dobrowolnie siostry lub córki. Dla nich był on tylko synem barbarzyńcy, wyniesionym przez kaprys nienawistnego im monarchy.
Oprócz dumy rodowej stała między nim a Faustą jej godność kapłańska — mur nieprzebyty, dopókiby w Rzymie starzy bogowie rządzili.
Po tem, co słyszał od Walensa, stracił nadzieję rychłego pogromu bałwochwalstwa. Zanim Teodozyusz powoła chrześcian do ostatecznej rozprawy z pogaństwem, może szron starości przyprószyć jego skronie, chłód lat sędziwych wystudzić jego serce.
A on pożądał tej kobiety każdą kroplą krwi niecierpliwej. Pragnienie nie przestanie palić dopóty jego łona, dopóki nie zgasi tych płomieni słodycz jej ust ukochanych.
Fabricyusz nie łudził się. Wiedział, że do Fausty nie zaprowadzi go droga prosta. Tylko gwałt, wsparty przez podstęp, rzuci w jego objęcia tę dziewiczą kapłankę i wyniosłą patrycyuszkę.
Już postanowił...
Porwie Faustę, ukryje ją tak dobrze, iż jej najciekawsze oko pogańskie nie odnajdzie, utuli, uśmierzy jej gniew miłością bez miary, nauczy ją uwielbiać Boga prawdziwego, a gdy kapłanka Westy złoży dobrowolnie zabobony swoje u stóp Dobrego Pasterza, wówczas zasłoni ją i jego wszechmocna ręka imperatora przed zemstą bałwochwalców.
Z chwilą, gdy w nim zamiar wykradzenia Fausty dojrzał, uczuł się Fabricyusz spokojniejszym. Zdawało mu się, że jest bliższym celu, który płoszył od kilku tygodni sen z jego powiek.
Śmielej, aniżeli przyszedł, wracał tą samą drogą.
Księżyc wysunął się tymczasem z poza olbrzymich murów zamczyska Kaliguli i rozproszył szare cienie wieczoru. Jeszcze wyraźniej rysowały się kontury drzew, a marmurowe posągi zmarłych westalek nabrały w jego srebrzystych blaskach lekkości.
Ilekroć Fabricyusz mijał którą z kamiennych kapłanek, żegnał się i pochylał, robiły bowiem na nim wrażenie widm z innego świata. Tak powiewne były zdaleka i czyste i milczące. Czasami zdawało mu się, że się poruszają, nie dotykając stopą ziemi.
Wiedział, że go wzrok łudził, a mimo to śpieszył się, aby się wydostać z tego dziwnie uroczystego miejsca. Jakiś tajemniczy głos szedł ku niemu z posągów, z drzew, z całego otoczenia świątyni Westy i wnikał do najskrytszych zakątków jego serca. Nie mógł stłumić przykrego uczucia spełnionego świętokradztwa.
A może zawinił rzeczywiście? — szeptało w nim sumienie żołnierskie. Może nie powinien był zakłócać spokoju dziewic, poświęconych wcielonemu geniuszowi wielkiego narodu?
Te dziewice są kapłankami bogów fałszywych uspokajało go samolubstwo miłości. — Zasłuży się przed Bogiem prawdziwym, kto jedną z nich nawróci do wiary Chrystusa.
Dopadł muru i wyjrzał ostrożnie na ulicę. Była pusta... Wziął zatkniętą w ziemi pochodnię i przeskoczył na drugą stronę.
Odetchnąwszy po raz wtóry z głębi piersi, oddalił się szybko.
Lecz zaledwie uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą szelest, podejrzany. Schwycił za sztylet i odwrócił cię ruchem gwałtownym.
Jakiś cień przesuwał się pod murem... Ktoś śledził go, był świadkiem jego zuchwalstwa... Nikt nie powinien wiedzieć, że wojewoda Italii znieważył święte schronisko westalek.
Fabricyusz rzucił się na szpiega i pochwycił go za gardło, ale jego podniesioną rękę ujęła druga, równie silna, jak kleszczami.
Nie zabijajcie wiernego sługi! — odezwał się głos chrapliwy.
Fabricyusz opuścił sztylet.
— Siedzisz moje kroki, Teodoryku? — mruknął z niechęcią.
— Czuwam nad waszą głową, panie — odpowiedział stary Alleman spokojnie. — Dowiedziawszy się od Hermanryka, że odesłaliście niewolników przy ogrodzie westalek, przybiegłem natychmiast, aby być przy waszym boku, gdybyście mnie potrzebowali. Mówiono mi w mieście, że jedna tylko śmierć nie obawia się przekroczyć nocą tych murów. Zanadto lekceważycie swoje młode życie, panie.
— Skąd mogłeś wiedzieć, że znajdziesz mnie w ogrodzie Westy? — fuknął Fabricyusz.
— Oko starego sługi bywa tak bystre, jak oko matki. Zbyt długo zatrzymujecie się na ulicy, gdy przechodzą dziewice Westy i zbyt często stukacie do furty Atrium, abym nie spostrzegł, w którą stronę zwracają się wasze tęskne myśli. Wybaczcie mi, panie, lecz nie z ciekawości zakradam się do waszych tajemnic. Od pierwszej chwili, kiedy przybyliśmy do Rzymu, okrąża nas głucha nienawiść. Widzę ją we wszystkich spojrzeniach, słyszę jej groźbę we wszystkich pomrukach motłochu. Bałwochwalcy czychają tylko na sposobność, aby wam zapłacić upokorzeniem za upokorzenie, a wy...
Fabricyusz zmarszczył brwi.
— Nadużywasz mojej słabości do ciebie — przerwał Teodorykowi.
Lecz stary Alleman nie uląkł się jego gniewu.
— Czuwam tylko nad waszą głową — odparł — jak czuwałem nad nią wówczas, gdy była mniejsza od mojej pięści. Dziewica Westy nie jest córką jakiegoś nieznanego kapłana iberyjskiego, o czem raczcie pamiętać, panie.
Fabricyusz pamiętał bardzo dobrze o tem i dlatego nie był w pierwszej chwili zadowolony z domyślności Teodoryka. Nawet ten wierny sługa nie powinien był czytać w jego duszy.
Zastanowiwszy się jednak nad położeniem, jakie mu miłość zgotowała, przebaczył Teodorykowi zbytnią gorliwość. Jakiegoś pomocnika musiał mieć koniecznie, jeśli jego zamiary miały dojść do skutku. Sam nie mógł Fausty porwać, kroki bowiem jego śledziła tajna straż prefekta pretoryum. Gdyby się wydalił na czas dłuższy z Rzymu, ułatwiłby wyżłom bałwochwalców poszukiwania...
Objął poufale szyję starego żołnierza i rzekł:
— A jednak będzie jedna z dziewic Westy twoją panią, albo... Czy chcesz, żebym ci powtórzył groźbę mojego ojca?
Teodoryk przyłożył palec do ust i obejrzał się wokoło.
— W tych stronach mają podobno nawet kamienie uszy — szepnął.
Przyspieszyli kroku. Gdy minęli ogród westalek, odezwał się Teodoryk.
— Ta z dziewic Westy, którą mi wskażecie, będzie moją panią, lecz nie wy ją porwiecie. Gdyby się takiemu staremu wilkowi, jak wasz wierny sługa, przy tej niebezpiecznej robocie coś ludzkiego przytrafiło, nie byłaby wielka szkoda. Czas mi już do Dobrego Pasterza. Prawie codziennie nawiedzają mnie w nocy, w śnie, ojcowie. Słyszę granie jakichś ogromnych rogów i szum jakichś bezmiernych lasów. Ktoś mnie woła...
Zamilkł, jakby się wsłuchiwał w owe granie i w ów szum innego świata, potem mówił dalej:
— Nie wy ją porwiecie. Was szkoda, panie. Rozkażcie tylko, co należy uczynić, a stanie się. Teodoryk nie zawiedzie zaufania swojego sokoła.
Fabricyusz namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Mówiono mi, że jedna z dziewic Westy udaje się raz na miesiąc do Tibur, aby tam dopełnić jakiegoś obrzędu bałwochwalczego. Dowiesz się, kiedy przyjdzie kolej na Faustę Auzonię. Zapisz sobie dobrze to nazwisko w pamięci. Fausta Auzonia, siostrzenica prefekta pretoryum.
— Nie zapomnę, panie. Fausta Auzonia.
— Dowiesz się także, kto towarzyszy kapłance, oprócz liktora.
— Jutro będziecie wiedzieli, czy zbrojni pachołkowie strzegą w drodze dziewicy Westy.
— Wyłowisz z szumowin Rzymu kilkunastu łotrów, którzy za pieniądze zamordują rodzonego ojca. Tylko tacy podniosą w tem gnieździe bałwochwalstwa rękę na westalkę. Nory tych głodnych bestyi wskaże ci niezawodnie Simonides. Ale niech twój język pamięta, że nikczemnik, który zdradza jednego pana, zdradzi i drugiego.
— Bystre oko tego lisa nie wśliźnie się do mojej duszy. Mówiąc z nim, będę stał na straży myśli i języka.
— Pieniędzy nie żałuj. Owych łotrów miej pod ręką, abyśmy byli w każdej chwili gotowi do napadu.
— Stanie się podług waszego rozkazu, panie.









  1. Komes = comes, tytuł naczelnika przybocznej straży cesarskiej i najwyższych dygnitarzów państwa.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Emilii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.