Ostatni Rzymianie/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.


W mieście Comum, leżącem na północ od Medyolanu, wybierała gmina chrześciańska nowego biskupa.
Mimo drobnego, chłodnego deszczu, który prószył od samego rana, otaczało kościół wielkie mnóstwo ludzi. Kogo odźwierni nie chcieli wpuścić do środka, ten czekał pod mokrem niebem na skutek głosowania.
Tłum ten ruszał się ciągle, jak mrowisko. Od czasu do czasu ukazywał się na progu świątyni jeden z dyakonów, rzucał najbliższym kilka słów — bliżsi podawali je dalszym i szła wiadomość od ucha do ucha, od głowy do głowy, wywołując po drodze to uśmiech zadowolenia, to pomruk gniewliwy.
W miarę, jak się wybory przedłużały, rosła niecierpliwość wyborców. Potworzyły się gromadki, wszczęły się rozprawy, spory. Gorętsi skakali przeciwnikom do oczu, grozili im pięściami. Po nad tą wrzawą górowało kilka nazwisk.
— Hyeronima chcemy! — wołali jedni. — Piotra! drudzy. — Grzegorza! — inni...
Minęły czasy jednomyślności gmin chrześciańskich. Z chwilą, gdy nowa wiara z uściśnionej, przez prawo ściganej banitki, stała się wolną obywatelką, przebudziły się namiętności ludzkie, obezwładnione na czas pewien, przerażone grozą położenia. Od słynnego edyktu medyolańskiego Konstantyna, który zdjął z wyznawców Chrystusa klątwę trzech wieków, nie potrzebowało już chrześciaństwo w państwie rzymskiem bohaterstwa i cnót niezwykłych.
Nikt nie wlókł „Galilejczyków” przed sąd pretora, nie ciskał ich na arenę amfiteatru na pastwę dzikim, głodnym bestyom, nie gnoił ich w więzieniach, nie rozpinał na krzyżach.
„Zabobon wschodni” przechadzał się jawnie, bez obawy po ulicach i drogach całego cesarstwa, stawiał swoje kościoły obok świątyń pogańskich, zasiadał na krzesłach senatorskich, uznany przez rząd. Nawet imperator Julian, chociaż usiłował przywrócić helenizmowi dawny blask, nie dodał do wojska męczenników ani jednej nowej ofiary.
A kiedy młody Gracyan, powodowany żarliwością religijną, zniósł edykty tolerancyjne Konstantyna, Jowiana i Walentyniana I i zaczął pogan usuwać z posad rządowych, odmawiać ich kapłanom honoraryów, a świątyniom pozabierał dobra, wówczas straciło chrześciaństwo swój charakter pierwotny. Nie był to już cichy, uległy marzyciel, pocieszający się w nędzy swojej nadzieją nagrody na świecie innym, lecz możny pan, szafarz dostojeństw, tytułów, złota — dawca władzy i chleba.
I jak za każdym hojnym magnatem ciągnie zawsze zgraja pieczeniarzów, próżniaków i karyerowiczów różnego rodzaju, tak wciskały się teraz do chrześciaństwa wszystkiemi szczelinami szumowiny ludzkie, wnosząc z sobą pospolite samolubstwo, chciwość dóbr doczesnych, zawiść i podstęp.
Kapłan chrześciański nie ukrywał się już w norach podziemnych, ubogi i prześladowany. Imperatorowie oddali na jego użytek dobra świątyń pogańskich, a wierni zasypywali go legatami.
Biskup chrześciański nie nauczał już w grobach i szopach zapomnianych. Rząd wyznaczył mu mieszkanie w pałacach patrycyuszów, otoczył go opieką tronu i postawił w hierarchii tak wysoko, iż pierwsi dygnitarze państwa zazdrościli mu znaczenia.
Kto się poświęcił wzgardzonemu niedawno Bogu wydziedziczonych, począwszy od biskupa, a skończywszy na odźwiernym kościoła, tego uwalniało prawo od służby wojskowej i miejskiej, od podatków i wszelkich ciężarów gminnych.
Więc rzuciły się kruki, lisy, żmije i drapieżne ptactwo rodu ludzkiego na owoce trzechwiekowego bohaterstwa, na plon, który dojrzał, podlewany łzami i krwią wielu pokoleń.
Nikczemnicy, biorąc sobie do pomocy niezgodę i głupstwo, usiłowali zgarnąć zapłatę, wysłużoną przez szlachetnych.
Jak na rynkach, w komicyach i kuryach rzymskich za czasów rzeczypospolitej, tak wichrzyły teraz namiętności ludzkie w kościołach.
Każda wolna stolica biskupia wprawiała w ruch podległe jej miasta i osady. Tworzyły się stronnictwa, odbywały się zebrania przedwyborcze; bitemi gościńcami pędzili kuryerowie; poczta cesarska nie mogła nastarczyć koni dla agitatorów.
Wszyscy ojcowie kościoła czwartego stulecia, Św. Hyeronim, św. Atanazy, św. Grzegorz, św. Ambroży i wielu innych, skarżą się na zanik cnót chrześciańskich i przypominają wiernym zasady Boskiej nauki.
Nie cnoty chrześciańskie zanikały i więdły, nie Boska Nauka traciła swą moc, bo zaczynała dopiero rozkwitać, lecz jej idealne formy, stworzone przez święty zapał i natchnienie pierwszych wyznawców Chrystusa, przestały być hamulcem dla nieszlachetnych namiętności. Wszakże traci człowiek w szczęściu pamięć przebytej niedoli i psuje wszystko, czego się tylko dotnie...
Chrześciaństwo nie było już tropionem zajadle zwierzęciem, osaczonem w kniei ze wszystkich stron przez sforę psów krwiożerczych, i oto dlaczego przygasał jego blask nadziemski.
Równocześnie z samolubstwem i zawiścią podniosła niezgoda głowę niespokojną.
Ognista ziemia Afryki i sporami filozofów przesiąkła Grecya płodziły co chwila jakąś nową herezyę, która wstrząsała gmachem Kościoła, grożąc mu upadkiem. Z Aleksandryi i miast heleńskich rozlewały się na całe cesarstwo coraz to inne poprawki, zmiany, dodatki, komentarze, a każda z tych nowinek szła nad młodem chrześciaństwem na podobieństwo burzy jesiennej. Wpadła, jak nagła zawierucha na gminy, mąciła spokój, ciskała nieprzyjaźń do owczarni jednego pasterza... zakłócała porządek społeczny.
Już na soborze nicejskim zerwał się imperator Konstantyn, zgorszony kłótniami popleczników różnych odszczepieństw, z krzesła, podniósł ręce do góry i zawołał:
— O, zaciekłości ludzka!...
Daremnie napominał ciągle: „żyjcie w pokoju!” Daremnie powtarzali to samo Walentynian I i Julian Apostata. „Żyjcie w pokoju” — prosili, nakazywali imperatorowie, a Manicheusze, Pryscylianiści, Aryanie, Pół-Aryanie, Donatyści i trzydzieści innych sekt obrzucały się nawzajem klątwami, gdy zaś która z nich zdołała pozyskać dla siebie względy i poparcie rządu, ścigała przeciwników banicyami.
Pycha, niezgoda i samolubstwo wichrzyły znów po dawnemu, jak gdyby Zbawiciel nie zalecał nigdy miłości bliźniego, dobroci i pokory. I tym razem, jak zwykle, nie nauczył się człowiek w ogóle, z wyjątkiem wybranych, niczego od Boga...
Chrześciaństwo, które przyszło, by dać światu pokój i zbliżyć ziemię do nieba, szarpane przez niskie ambicye karyerowiczów i zaciekłość fanatyków, stało się kłótnicą, niewygodną dla państwa. W tej ciężkiej chwili dała Opatrzność Kościołowi dwóch znakomitych mężów, którzy zrozumieli, iż nadszedł czas ujęcia nowego porządku w mocniejsze, trwalsze formy. Jeden z nich, imperator Teodozyusz, gotował się w Konstantynopolu do ostatecznej rozprawy z pogaństwem i heretykami; drugi, Ambrozyusz[1], biskup medyolański, zbliżał się właśnie do miasta Comum.
Dużej urny z białego marmuru, ustawionej w środkowej nawie bazyliki, nie otaczała miłość braterska pierwszych apostołów i uczniów Chrystusa. Wrzała naokoło niej zawziętość stronnicza, podsycana mowami kandydatów na stolicę apostolską.
Było ich trzech: jeden duchowny i dwóch świeckich. Należeli wszyscy do gminy chrześciańskiej, ale tylko prezbiter Hyeronim stał przy wyznaniu wiary, nakazanem przez sobór nicejski. O retorze Piotrze wiedziano, że sprzyja skrycie herezyi Aryusza; zaś prokurator Grzegórz nie taił się wcale ze swojemi sympatyami dla Manicheuszów.
Starsi członkowie gminy wypełnili całą nawę środkową, oparłszy się z jednej strony o mur, odgradzający właściwy dom Boży od przedsionka, z drugiej o marmurową galeryę, która broniła przystępu do sanctuarium.
Zrazu unosił się nad zebraniem jednostajny gwar. Zwolennicy tego samego kandydata porozumiewali się szeptem, obliczali siły swoje i przeciwników.
Lecz gdy się okazało, iż żadne stronnictwo nie może być pewnem wygranej, wszystkie bowiem rozporządzały równą ilością głosów, wówczas zaczęła się fala ludzka niespokojnie ruszać. Ten i ów odczepił się od swojej gromady i zbliżył się do znajomych z innego obozu, usiłując ich przeciągnąć na swoją stronę. Wszczęty się dysputy, rosła wrzawa, czerwieniły się twarze, zapalały oczy...
— Hyeronim biskupem! — wołali prawowierni katolicy.
— Piotr będzie nas prowadził! — domagali się Aryanie.
— Grzegorz, Grzegorz! — krzyczeli Manicheusze.
— Cicho tam, heretycy! — odezwał się ktoś.
— Wy sami heretycy! — odpowiedział inny.
— Heretycy, heretycy! — padało ze wszystkich stron.
Przezwisko „heretyków” przelatywało od gromady do gromady, coraz groźniejsze.
Wtem wstąpił na kazalnicę retor Piotr, tłusty, rumiany młodzieniec, z włosami utrefionemi. Podniósł do góry rękę, ozdobioną pierścieniami i naramiennikami. Chciał mówić, ale oklaski, świstanie i śmiechy pokryły jego głos. Widać było tylko, że gestykuluje, otwiera usta, prosi o coś, gniewa się. Wzywał zgromadzonych do milczenia.
— Heretyk, heretyk! — wołali katolicy i Manicheusze. — Strącić go z kazalnicy! Niech nie bezcześci domu Bożego słowem przeklętem.
Bezskutecznie zachęcali Aryanie swojego kandydata oklaskami; przeciwnicy zmogli ich większością głosów.
A z dworu, z tłumu, zebranego przed kościołem, wracało echo wrzawy piekielnej, przenikając grube mury, jak szum morskiej fali, która uderza o brzeg skalisty.
Z krzesła kurulnego, ustawionego na podwyższeniu obok urny, spoglądał na to gorszące widowisko senator rzymski, wikaryusz Liguryi i Emilii, mianowany przez Flawiana. Mógł, powinien był wezwać rozszalałych wyborców do porządku, bo na to przybył z Medyolanu do Comum, ale on, poganin, niechętny „Galilejczykom”, wolał się bawić obrazem ich niezgody. Chociaż otaczali go strażnicy cesarscy, a jego boku trzymał się chorąży, nie kazał podnieść sztandaru z portretami imperatorów na znak, iż żąda, aby się uciszono. Rozparty wygodnie na krześle, z nogą założoną na nogę, wodził wokoło wzrokiem pogardliwym. Jego oczy mówiły: poźryjcie się, połknijcie, jak najprędzej...
Retor Piotr gestykulował ciągle. Chwilami, gdy wrzawa opadała, zapanował nad nią jego głos zmęczony.
— Pobuduję wam szpitale — obiecywał — wyproszę w Wiennie dla ubogich gminy hojną jałmużnę.
— Będzie żebrał dla swoich! — odpowiadali przeciwnicy i ponowna wrzawa wchłonęła jego słowa.
To samo powtórzyło się z kandydatem Grzegorzem. Jedno stronnictwo usiłowało przekrzyczeć drugie.
Już zbliżali się zapalczywsi do siebie z zaciśniętemi pięściami, gdy się senator podniósł nagle z krzesła i zwróciwszy się twarzą w stronę głównych drzwi, dał chorążemu znak. Złocisty sztandar błysnął nad jego głową — żołnierze przyłożyli miecze do ramion.
Najbliższe otoczenie przedstawiciela władzy świeckiej umilkło. Ten i ów wspiął się na palcach nóg i patrzył w kierunku jego wzroku.
A od drzwi środkowych, otwartych na rozcież, płynęło wielkie nazwisko. Płynęło na miękkich skrzydłach szeptu, ciche, prawie niepochwytne, lecz gdzie się na sekundę zatrzymało, tam działało, jak działa oliwa na wspienione bałwany morskie. Krzyk zamierał w gardle, rozwijały się pięści, grożące ręce opadały, złość gasła w oczach.
— Ambrozyusz! — podawano sobie z ust do ust.
Wyborcy, miotający się jak opętani, spoglądali teraz po sobie zatrwożeni. Zbity, skłębiony tłum cofał się ku filarom nawy, pokorny, uległy.
Szpalerem, który się utworzył, szedł wolnym krokiem mąż niskiego wzrostu, przyodziany w togę stanu senatorskiego. Szczupły, chudy, z bladością bezsennych nocy i umartwień cielesnych na twarzy, ujętej w ramki siwiejącej brody, robił mimo to wrażenie siły. Jego chód był sprężysty, zaś postać trzymała się prosto, jak u żołnierza. Pod wypełzłem, wysokiem czołem myśliciela, płonęły oczy apostoła, zapatrzonego w niebo, ale suchy orli profil rzymski i zwarte usta świadczyły, że ten myśliciel i apostół umie także rozkazywać i żądać posłuszeństwa.
Gdzie przechodził, tam pochylały się przed nim głowy, jak kłosy, muśnięte lekkim powiewem.
On szedł z głową podniesioną, z chmurą na czole, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami, nie oglądając się ani w prawo ani w lewo.
Stanąwszy przed ołtarzem, ukląkł, wyciągnął ręce do krucyfiksu i modlił się wśród grobowego milczenia zebranych. Nikt nie śmiał mu przerwać głośniejszym oddechem. Nawet wikaryusz Liguryi i Emilii przestał się pogardliwie uśmiechać.
Bo ten nizki, chudy, wątły mąż był najpotężniejszym i najodważniejszym biskupem w cesarstwie rzymskiem. Gniew imperatorowej Justyny, wdowy po Walentynianie I, złamał, porywczość i dumę Teodozyusza upokorzył, zmienność Gracyana nagiął do swoich celów, nieustraszony w walce ze złością ludzką. Oddany każdą kroplą krwi, każdą myślą Kościołowi, nie oszczędzał majestatu „boskich i wiecznych panów”, kiedy nadużywali swojej władzy. Teodozyuszowi, splamionemu krwią niewinną, zabronił wstępu do katedry medyolańskiej i zażądał od niego pokuty publicznej.
I wielki imporator uległ posłusznie wielkiemu biskupowi, pierwszy z pomiędzy monarchów chrześciańskich.
Nie łasce rządu lub gminy zawdzięczał Ambrozyusz swoje wysokie stanowisko. Nie on ubiegał się o stolicę medyolańską, lecz gmina błagała go bardzo długo, zanim się do jej prośby przychylił.
Potomek wielkiego rodu rzymskiego, patrycyusz, syn prefekta pretoryum, krewny Symmacha i wielu innych dygnitarzów Italii, wychowany przez retorów i filozofów greckich, należał on w pierwszej połowie swojego życia do stronnictwa narodowego. Chrześcianinom został tylko wypadkiem.
Kiedy w Medyolanie umarł biskup Auksencyusz, wyznający herezyę Aryusza, rządził właśnie Ambrozyusz nad Liguryą i Emilią. Jako najwyższy dostojnik świecki prowincyi, przybył na wybory w celu utrzymania porządku, zaledwo jednak spoczął na krześle kurulnem, otoczony żołnierzami, zawołało jakieś dziecko:
— Ambrozyusz!
Zebrani w kościele chrześcianie, poznawszy we wskazówce dzieciny głos Ducha Świętego, okrzyknęli pogańskiego senatora biskupem.
Zdziwił się Ambrozyusz i nie przyjął wyboru, wymawiając się nieznajomością zasad wiary chrześciańskiej. Lecz daremnie opierał się Opatrzności, która potrzebowała jego cnoty rzymskiej do walki z niesfornością wichrzycielów. Daremnie uciekł z miasta, ukrywał się na wsi, starał się odwieść od siebie uwagę. Gmina medyolańska, wyczerpawszy wszystkie środki namowy i prośby, udała się w końcu po pomoc do tronu. Dopiero kiedy imperator Walentynian I rozkazał swojemu namiestnikowi objąć rządy nad duszami, poddał się Ambrozyusz przeznaczeniu.
Wskazówka dziecka była rzeczywiście głosem Ducha Świętego, nowy bowiem biskup wcielił wkrótce ideał pierwszych wyznawców Chrystusowych. Znaczne dobra swoje sprzedał i rozdał pomiędzy ubogich, zdjął z siebie złote łańcuchy, naramienniki, pierścienie, jedwabne tuniki i trzewiki, naszywane perłami, niewolników wyzwolił, pałace zmienił w szpitale, ochronki i szkoły, z duszy swojej wypędził dumę patrycyusza, z serca pogardę dla słabych, a z ciała wszystkie jego pożądliwości.
Ten wielki pan, zostawszy chrześcianinem, żył jak robotnik, dzieląc czas swój między modlitwę, uczynki miłosierne, obowiązki urzędu biskupiego i zgłębienie pism ojców Kościoła. Szary świt zastawał go nieraz nad księgami, a mimo to wykonywał codziennie, gdy był w Medyolanie, zaraz po zachodzie słońca, w kościele Świętą Ofiarę, odwiedzał chorych miasta i zanosił nieszczęśliwym słowo pociechy. Był to patrycyusz „dawnego obyczaju”, uszlachetniony przez chrześciaństwo.
Długo rozmawiał Ambrozyusz z Chrystusem, zapatrzony w znak Jego męki. Z krzyża spływały w jego duszę smutek i żal do ludzi za ich przewrotność.
On, były namiestnik cesarski, wszedł do Kościoła z poczuciem karności i porządku. Żelazną ręką ujął sprawy swojej dyecezyi. Wróg samowoli motłochu i kłótliwości wichrzycielów, tłumił bez miłosierdzia wszystkie objawy sekciarskie. Aryanów wypędził z Medyolauu, Manicheuszom i Prysoylianistom odebrał kościoły, swawolę retorów pogańskich ukrócił. W jego stolicy nie rozlegały się w łaźniach, w bibliotekach i na rynkach spory religijne. Duch niezgody przyczaił się, przerażony jego energią.
Wychowaniec starych tradycyj rzymskich, wiedział, że tylko karność i jednomyślność budują wielkie państwa i kościoły. Przeto czuwał bezustannie, jedyny z pomiędzy biskupów zachodniej prefektury, nad rozwojem chrześciańswa i wzywał imperatorów do ostatecznego utrwalenia nowego porządku. Jeden pasterz miał prowadzić całą owczarnię Chrystusa.
Tę jego robotę, której znaczenie dziejowe rozumiał i oceniał tylko Teodozyusz, obdarzony takim samym geniuszem organizatorskim, jak on, psuły mu ciągle swary gmin, oddalonych od Medyolanu.
Dotknąwszy głową trzykrotnie stopni ołtarza, podniósł się Ambrozyusz i wstąpił na kazalnicę.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Aryanie i Manicheusze spoglądali z pod czoła, jak psotni żacy, przerażeni nagłem pojawieniem się nauczyciela.
A on zrobił nad wyborcami gminy komeńskiej znak krzyża świętego i zaczął:
Łaska wam i pokój niech będzie od Boga, Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa.
Ciszę, która zaległa kościół pruł głos szorstki, urywany, nadający się więcej do rozkazywania, niż do gładkiej mowy retora.
— Oto nazywacie się wyznawcami Chrystusa — ciągnął Ambrozyusz po krótkiej przerwie dalej — i polegacie na Zakonie i chlubicie się Bogiem. I znacie wolę Jego i rozeznajecie rzeczy różne od niej, wyćwiczeni będąc z Zakonu. I macie za to, że jesteście wodzami ślepych, światłością tych, którzy są w ciemności, mistrzami nierozumnych, nauczycielami niemowlątek, mając kształt znajomości i prawdy w Zakonie. Którzy tedy uczycie drugich, dlaczego siebie samych nie uczycie? Którzy się chlubicie Zakonem, dlaczego lżycie Boga przez przestępstwo tego Zakonu? Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany, jako napisano.
Z gromady Aryanów i Manicheuszów wypłynął głuchy szmer. Brwi heretyków ściągnęły się; spojrzenia ich stały się ponure.
— Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany — powtórzył Ambrozyusz głosem podniesionym, który brzmiał, jak komenda wojskowa, nieznosząca nieposłuszeństwa. — Zamiast siać ziarno zgody i jedności, czynicie rozerwania i zgorszenia przeciw świętej nauce naszego Pana Jezusa Chrystusa, stając się pośmiewiskiem bałwochwalców. Z waszej niezgody radują się czciciele zabobonów pogańskich, drwią ich retorowie i filozofowie. Zaliż obmierzła wara już wolność, którą was łaska Boga, naszego Ojca, obdarowała za cnoty i męczeństwo przodków? Żaliż chcecie koniecznie, żeby nasze ołtarze splamiła znów krew ofiar, konających pod nożem kapłanów Jowisza?
Ambrozyusz nie przekonywał, lecz gromił. Przemawiał on, jak przemawia wódz do zbuntowanego wojska. I jak zbuntowane wojsko, zawstydzone naganą ukochanego wodza, milczy, tak milczeli wyborcy gminy komeńskiej, przygnieceni ciężarem wielkiego nazwiska, które było chlubą całego chrześciaństwa. Wiedziano, że nawet barbarzyńscy królowie oddawali spory swoje pod sąd Ambrozyusza.
— W Rzymie podnoszą bałwochwalcy głowy nieprzejednane. Heleńscy demonowie wzywają pogan do zemsty za swoje pohańbienie. Nad Italią idzie gorący oddech wojny, a między wami wichrzą poswarki i rozerwania, jak gdyby wam nic nie groziło. Jeszcze Kościół Chrystusowy nie spoczywa na opoce, niewzruszony, jak ona, jeszcze oblewa go zewsząd przemożna fala pogańska, silniejsza, aniżeli to wasze oczy, oślepione zawiścią i pychą, mogą dostrzedz. Dość, by jaki czciciel Jowisza kapitolińskiego zasiadł na tronie Cezarów, a wrócą na nowo smutne dni niewoli. I będziecie znów służyli nieprzyjaciołom waszym, jako przegraża Pismo święte, w pragnieniu, w obnażeniu i we wszystkim niedostatku. I włożą jarzma żelazne na szyje wasze, przeto, iżeście nie służyli Panu Bogu swemu w weselu i w radości serdecznej, gdyście mieli dostatek wszystkiego. I będzie sługa równy z panem, niewolnica równa z panią swoją i kapłan z ludem i bogaty z ubogim i ten, co kupił mienie, równy z tym, co je sprzedał. I rzucą się na was bałwochwalcy, wołając: rozdzieliło się serce ich, teraz poginą...
Wyborcy zaczęli spoglądać po sobie wzrokiem niespokojnym, wieść bowiem o zaburzeniach rzymskich rozeszła się już po kraju. Gorący oddech wojny unosił się w istocie nad Italią; w miastach, osadach i siołach, w których mieszkała ludność mieszana, płynęła krew w bójkach ulicznych.
I nagle zrozumieli katolicy, Aryanie i Manicheusze, iż łączy ich jedna, wspólna sprawa. Byli wszyscy chrześcianami...
Zaciekłość stronnicza zaczęła w sercach ich stygnąć.
A biskup mówił dalej:
— Jakoście tu przybyli, szaty godowej, to jest zgody i jedności braterskiej nie mając? Pan Bóg puścił między was, zamiast Ducha Świętego, ducha wartogłowa i jesteście, jak pijani. Jednoście ciało i duch jeden, jednego macie Pana, Jezusa Chrystusa, jedną wiarę, jeden chrzest. Jeden nad wami Bóg i Ojciec wszystkich, który jest nad wszystko i przez wszystko i we wszystkich was. Przez imię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, proszę was, bracia, abyście toż samo czynili wszyscy, a iżby nie było między wami rozerwania, ale abyście byli spojeni jednakim umysłem i jednakiem zdaniem. Braćmi sobie jesteście, a szkody sobie czynicie? Błagam was, chrześcianie, rzućcie od siebie wszelaką złość i zdradę i obludność i zazdrość i obmowę i módlcie się ze mną do Pana naszego, Jezusa Chrystusa, aby wam wrócił spokój i rozwagę.
Ambrozyusz prosił, lecz w jego głosie nie brzmiała miękka prośba. Tętnił w nim rozkaz wodza, który nawet nie przypuszcza, żeby się ktoś miał jego woli oprzeć. Stał z głową, cofniętą w tył, ze zmarszczoną pomiędzy brwiami, z podniesioną prawicą, jakby ją chciał spuścić na nieposłusznych.
I nikt z zebranych nie ośmielił się oprzeć woli pogromcy imperatorów. Czemże oni byli w porównaniu z Teodozyuszem?... Wszyscy — Aryanie, Manicheusze i katolicy padli na kolana.
A biskup wyciągnął ręce do ołtarza i modlił się:
— Wlej w nich ducha miłości, Panie, i daj im z dobroci Twojej zgodę. Oznajmij im drogę, którą iść mają i rzecz, którą czynić mają, aby im było dobrze, gdy usłuchają Twojego rozkazania...
Zamilkł. Z jego twarzy schodził wyraz stanowczości. Gorycz głębokiego bólu rozlała się na rozchylonych ustach, smutek ocienił czoło i oczy. Pasterz cierpiał za nieprawości owczarni...
Z dołu, z tłumu wyborców płynął ku niemu szept cichej modlitwy, zmieszany z westchnieniami. Duch zgody wstępował w serca chrześcian.
Nagle podniósł się jeden z Aryanów i zawołał:
— Daj nam ty biskupa, ojcze świątobliwy!
— Twoja wola będzie naszą wolą...
— Ty rozkaż, a uczynimy, co rozkażesz...
Wówczas odwrócił się znów Ambrozyusz do przedstawicielów gminy komeńskiej i rzekł:
— Każda dusza niech będzie zwierzchnościom wyższym poddana, jako mówi święty apostół Paweł, bo przełożeni nie są na postrach dobrym uczynkom, jeno złym. A chcesz się nie bać zwierzchności, czyń, co jest dobrego, a będziesz miał pochwałę od niej, Bożym ona bowiem tobie sługą jest ku dobremu.
Jego głos, gdy to mówił, był łagodny, jak głos ojca, który upomina dzieci ukochane.
Wskazał ręką na starego prezbitra katolickiego i dodał:
— Biskupem waszym będzie Hyeronim!
— Hyeronim biskupem! — odpowiedział mu okrzyk wyborców.
Nazwisko nowego biskupa runęło przed kościół i zatoczyło nad zebranym tłumem koło szerokie.
— Hyeronim, Hyeronim! — wołała cała gmina z radością, jakby się jej najskrytsze pragnienia spełniły.
Zaś ten, który tę jednomyślność sprawił, zstąpił z kazalnicy, padł przed ołtarzem na kolana i zaintonował własną pieśń, zrodzoną z jego natchnienia.
— Ciebie Boga chwalimy!... — śpiewał Ambrozyusz wśród kornego milczenia chrześcian.
Skończył, spojrzał jeszcze raz na krucyfiks i zwrócił się ku drzwiom. Teraz zgięły się przed nim wszystkie kolana. On szedł z dobrotliwym uśmiechem na ustach, czynił nad schylonemi głowami znak krzyża św. i mówił:
— Pokój z wami! Pokój z wami!...
Przed kościołem czekała na niego kareta podróżna, zaprzężona w cztery konie. Pobłogosławiwszy wiernych, którzy tłoczyli się do niego, całując skraj jego togi, rozkazał woźnicy:
— Do Medyolanu!
Duży, zamknięty wóz był wewnątrz tak urządzony, że można było w nim spać i pracować. Obok szerokiej ławki, zawieszonej na pasach, znajdował się stół, przymocowany do podłogi śrubami.
Ambrozyusz spoczął na ławce i usiłował zasnąć. Czuł się znużony. Całą noc dyktował swoim sekretarzom listy do biskupa rzymskiego i do Teodozyusza, a zaraz po nabożeństwie rannem wybrał się w drogę. Jego ciało, wycieńczone postami i ciągłym trudem, zaczęło mu od pewnego czasu przypominać, że człowiek nie powinien sił swoich nadużywać. Chociaż liczył dopiero lat pięćdziesiąt, zapadał coraz częściej na zdrowiu. Lekarze zalecali mu dłuższe wytchnienie.
Mógłże on wypoczywać? Wszakże widział niebezpieczeństwo, jakie zagrażało młodemu chrześciaństwu, w jego jednego wstąpił duch św. Atanazego, nieustraszonego obrońcy jedności Kościoła.
Wschodnie prefektury cesarstwa, poszarpane herezyami, przestały myśleć o posłannictwie nauki Chrystusowej, która przyszła, aby opasać całą ludzkość jedną wstęgą miłości, zaś w zachodniej wichrzył znów upiór heleński.
Wprawdzie zmusił Teodozyusz kłótliwość sekciarzów do milczenia i zdeptał dumę pogan, ale imperator był mimo swojej „boskości” i „wieczności” tylko śmiertelnikiem. Zmiana monarchy mogła zniweczyć owoce bohaterskich wysiłków czterech wieków. Dowiódł Julian Apostata, ile krzywdy potrafi wyrządzić jeden człowiek sprawie najświętszej. Panował on zaledwo trzy lata, a w tym krótkim czasie odpadło od Chrystusa tysiące serc, przerażonych niełaską imperatora. Gdyby Opatrzność, czuwająca nad dziełem swojem, nie była przecięła jego wrogiej dla Kościoła działalności, byłby bez tortur i więzień, bez sędziów i katów, jedynie mocą swojego stanowiska, cofnął prawidłowy rozwój nowego porządku o kilka pokoleń. Dowiódł także bunt uzurpatora Maksyma, iż poganie nie stracili jeszcze nadziei zwycięstwa.
Wszystko to widział Ambrozyusz, przeto troskał się i szukał środków do wzmocnienia chrześciaństwa, nie łudząc się powodzeniem chwili. Po Teodozyuszu i Walentynianie II mógł przyjść imperator pogański, a wówczas...
Myśl ta odebrała biskupowi ochotę do spoczynku. Podniósł się na ławce, odsunął zasłonę karety i puścił wzrok zadumany po bogatych równinach północnej Italii.
Mijały go szare sioła, murowane osady, marmurowe wille, przeglądające się w modrych zwierciadłach stawów i jezior, liczne stada rogatego bydła pasły się na łąkach, niezwarzonych jeszcze tchnieniem jesieni.
Niebo, dżdżyste w Comum, rozjaśniało się w miarę, jak się Ambrozyusz zbliżał do Medyolanu.
On nie zwracał uwagi na dostatek, który go zewsząd otaczał. Wszakże obchodziły go skarby tej ziemi tak mało, iż rzucił je precz od siebie, gdy postanowił hyc kierownikiem dusz, powierzonych jego opiece.
Zanim objął zarząd dyecezyi, zgłębił nasamprzód zasady nauki Chrystusowej, wziął je w siebie i ukochał z siłą gorącego, wielkiego serca. Był on prawdziwym wyznawcą Boga Ukrzyżowanego. Nie dla korzyści doczesnych, dla stanowiska biskupiego, jak to czyniło wielu innych, odwrócił się od tradycyi swego narodu.
Z chwilą, kiedy zasiadł na stolicy medyolanskiej, żył już tylko dla chrześciaństwa, pragnąc jego tryumfu.
Ambrozyusz zrozumiał, że czas pierwszego zapału minął i że należy teraz ująć rzeszę Chrystusową silną ręką, by jej kłótliwość i prywata ludzka nie rozbiły na wrogie sobie odłamy. Rzymski patrycyusz, który miał we krwi poczucie prawa i karności, odziedziczone po szeregu przodków, wprowadzał z całą świadomością genialnego organizatora do Kościoła rząd i ład. On to nakłonił Teodozyusza do wydania edyktów przeciw sekciarzom i poganom, on zastosował znakomity aparat rządowy cesarstwa w gminach chrześciańskich, on podniósł wysoko godność kapłańską i podporządkował władzę świecką władzy duchownej. Był on protoplastą późniejszych Papieżów, którzy rozkazywali światu.
I teraz, kiedy wodził wzrokiem zamyślonym po zielonych równinach północnej Italii, ogarniał jego geniusz wszystkie stosunki świata cywilizowanego i szukał broni do ostatecznego stłumienia niedobitków helenizmu. Obliczał siły chrześcian i pogan, przebiegał prowincye wschodnie i zachodnie, zestawiał legiony imperatorów z wojskiem najemnem, składającem się z Gallów, Franków, Allemanów i różnych innych plemion germańskich.
Od czasu do czasu przesuwała się po jego czole chmura troski. Najznakomitszy wódz cesarstwa, Arbogast, był poganinem... najbogatsi panowie Italii modlili się do bogów rzymskich...
Ambrozyusz nie łudził się... W razie wojny mogła się szala zwycięstwa przechylić na stronę wrogów chrześciaństwa.
Wzniósł oczy do nieba i patrzył długo w jasne, ciche błękity, jak gdyby je pytał o tajemnicę jutra. Jego usta poruszały się nieznacznie... Modlił się... Powoli rozpraszał promień nadziei na jego twarzy cienie wątpliwości.
— Nie na to zdjąłeś z dzieci tej ziemi grzechy długiej przeszłości — mówił do siebie — abyś tym grzechom tryumf gotował. Przyjdź Królestwo Twoje, o Panie, i niech się wola Twoja dzieje na niebie i ziemi...
Rącze konie szły, jak wicher, przebiegając bez wytchnienia liczne osady germańskie, rozrzucone po całej północnej Italii. Tu i owdzie tuliły się gromady domów do okazałych kościołów chrześciańskich, częściej jednak świeciły na tle zielonych gajów białe marmury świątyń rzymskich. Po obu stronach drogi wychylały się z klombów cyprysowych szare grobowce, czarne mogiły, posągi bogów, ogrodzone miejsca, uświęcone dotknięciem piorunu.
Wszędzie padał wzrok Ambrozyusza na żywe jeszcze świadectwa tej przeszłości, którą Pan świata skazał już na zapomnienie.
Na pola i łąki spływała cisza wieczoru. Spokój ogarniał ludzi, zwierzęta i przyrodę. Głos niewolników, nawołujących się wzdłuż drogi, zdawał się przytłumiony, jak gdyby był echem dalekiem. Drzewa stały bez ruchu, domy straciły jaskrawe barwy dnia.
Ambrozyusz oparł znów głowę na skórzanej poduszce i przymknął powieki. Jego ciało przechodziły zimne, przykre dreszcze wyczerpania nerwowego. Chciał zasnąć, ale do mózgu tłoczył się taki nawał myśli, że nie pozwoliły mu spocząć.
Cienie nocy objęły już Medyolan, kiedy się wóz zatrzymał przed pałacem biskupim, zbudowanym obok katedry. W świetle pochodni, z któremi służba wybiegła na powitanie pana, spostrzegł Ambrozyusz przed swoim domem złoconą karetę i kilku ludzi w szkarłatnych tunikach.
— Zdaje się, że to kareta konsula Symmacha? — rzekł do odźwiernego.
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odpowiedział odźwierny. — Przesławny Kwintus Aureliusz Symmachus przybył przed godziną.
— Każ podać obiad polecił Ambrozyusz wywoływaczowi.
W sali przyjęć czekał na niego Symmachus. Przywitali się bardzo serdecznie. Chowali się kiedyś razem; byli rówieśnikami i krewnymi.
— Przywożę ci pozdrowienie całej rodziny i Flawiana, który należy do niej od dwóch tygodni — zaczął konsul.
— Mówiono mi, że złączyłeś Galię węzłami dozgonnemi z młodym Flawianem — odpowiedział Ambrozyusz i dziwiłem się, że nie wezwaliście mnie na uroczystość rodzinną.
— Obawialiśmy się odmowy.
— Mój Bóg nie jest wrogiem miłości rodzinnej. Ty wiesz, Kwintusie, że Gallę zawsze kochałem.
— I ona wspomina często wuja Ambrozyusza.
— Chciałbym ją kiedyś zobaczyć, a tymczasem zawieź jej moje błogosławieństwo.
Wywoływacz oznajmił, że podano obiad.
— Nie śmiem cię prosić do mojego ubogiego stołu — mówił Ambrozyusz — chociaż wiem, że i ty posilasz się tylko dlatego, by głód zaspokoić.
A zwróciwszy się do wywoływacza, rozkazał:
— Niech sobie kucharz przypomni swoje dawne, dobre czasy i niech sporządzi natychmiast posiłek obfitszy.
Ale konsul powstrzymał sługę.
— Jeśli o mnie idzie — odezwał się — niech sobie kucharz nie przypomina owych dawnych, dobrych czasów.
— Moim obiadem zgorszyłby się ostatni z twoich niewolników, Kwintusie — zauważył Ambrozyusz z uśmiechem. — Coraz mniej potrzebuję.
— Co podtrzymuje twoje pracowite życie, wystarczy i dla mnie — odpowiedział Symmachus.
— Wola gościa jest rozkazem dla gospodarza.
Biskup wziął konsula pod ramię i przeprowadził go do jadalni.
Nie było tu miękkich sof, wysłanych szkarłatnemi poduszkami. Po obu stronach długiego stołu znajdowały się zwykłe krzesła. Jedna duża lampa, zawieszona u sufitu na bronzowych łańcuszkach, oświecała dużą, ponurą salę.
Cały obiad najpotężniejszego biskupa chrześciańskiego składał się z ryby, chleba, owoców i czarki młodego wina. I jeden tylko wyzwoleniec służył patrycyuszowi, którego otaczał dawniej legion niewolników.
Konsul nie dziwił się bynajmniej temu dobrowolnemu ubóstwu, nie należało ono bowiem w drugiej połowie czwartego stulecia do rzadkich zjawisk. I poganie naśladowali ascetów chrześciańskich. Julian Apostata zaczął panowanie swoje od rozpędzenia dworaków, zaś wszyscy naczelnicy staro-rzymskiego stronnictwa z czasów Teodozyusza żyli tak skromnie i czysto, iż zjednali sobie szacunek nawet przeciwników.
Bez wstrętu pił Symmachus, najbogatszy pan Italii, cierpkie wino i spożywał chleb jęczmienny.
Na znak biskupa oddalił się wyzwoleniec. Gospodarz i gość zostali sami.
— Domyślam się, iż przywiodła cię do mnie sprawa ważna — zaczął Ambrozyusz, zmówiwszy po obiedzie krótką modlitwę — liczne bowiem zajęcia twoje nie pozwalają na uprzejmości rodzinne. Nie dlatego, żeby się na własne oczy przekonać, czy mi zdrowie służy, przybyłeś do Medyolanu.
Oparł się plecami na poręczy krzesła, utkwił w twarzy Symmacha wzrok badawczy, który umiał czytać w duszach ludzkich i czekał.
Nie odrazu odpowiedział Symmachus. Namyślał się, gniotąc w palcach okruchy chleba, zanim rzekł głosem miękkim:
— Chciałbym z tobą mówić, jak krewny z krewnym. Niańki i matki kołysały nas temi samemi pieśniami do snu i te same duchy opiekuńcze strzegły naszej młodości, Ambrozyuszu.
Biskup milczał, nie zdejmując z twarzy konsula wzroku.
— I chciałbym z tobą mówić, jak Rzymianin z Rzymianinem, jak obywatel z obywatelem, którego obchodzi dobro ojczyzny. Nie po to, by słyszeć odpowiedź kapłana chrześciańskiego, przybyłem do Medyolanu. Czy chcesz ze mną mówić, jak mąż świecki z mężem świeckim?
Ambrozyusz pochylił głowę na znak zgody.
— Słucham — odparł.
— I nie będziesz miał do mnie żalu, gdy z ust moich spadnie słowo żywsze? Nie zawsze wiem i czuję, co może dotknąć twoją wiarę.
— Jestem twoim krewnym, Symmachu, i chrześcianinem. Krewny kocha cię, a chrześcianin będzie pobłażliwym dla innowiercy.
Znów namyślał się konsul. Szukał widocznie argumentów, któreby trafiły do przekonania biskupa. Nagle potrząsł głową, jak gdyby się zniecierpliwił bezowocną robotą i zapytał wprost:
— Dlaczego ty nas prześladujesz, Ambrozyuszu?
— Kogo? — rzekł biskup głosem spokojnym.
— Nas, swoich krewnych i przyjaciół, nas, wychowanych przez te same matki, co ty, nas, Rzymian, wyznawców bogów narodowych — mówił konsul, przechylając się przez stół do biskupa.
— Jakich bogów? Czy tych, w których nie wierzycie?
Tak przenikliwie patrzyły oczy Ambrozyusza na Symmacha, że poganin zamilkł. Wiedział, iż ten wzrok płomienny sięga do najskrytszych tajników jego duszy.
— Czy tych, w których nie wierzycie? — powtórzył biskup. — Bo żaden z was nie wierzy w owych bogów narodowych, aczkolwiek wmawiacie w siebie, że serca wasze należą jeszcze do nich. Nawet imperator Julian, chociaż zarżnął własną ręką tysiące jałowic na ołtarzach ofiarnych, nie modlił się do bogów starego Rzymu. Jego bogowie byli tworami jego wyobraźni, o czem doskonale wiecie. I wy naczyniliście sobie bogów, odpowiadających waszym potrzebom i upodobaniom. Każdy z was wyznaje innego boga, który począł się nie z wiary, lecz z rozumu.
Wyznajemy wszyscy panowanie istot nadziemskich, silniejszych od człowieka — wtrącił Symmachus.
— Te istoty nadziemskie, silniejsze od człowieka, stroicie w strzępy filozofii i zabobonów gminu. Prowadzi was do nich tylko rozum i miłość przeszłości. Nie z żywą wiarą naszych ojców zbliżacie się do ołtarzów Jowisza, Junony, Marsa i Apollina.
— Mędrzec nie gardzi żadną drogą, byle wiodła do cnoty. Gdy znalazł drogę dobrą, nie pyta o to, jak się ona nazywa.
— Droga, wybrana przez rozum, bywa zawsze krótką i przystępną tylko dla jednostek, które trafią i bez niej do cnoty. Jedyna wiara żywa posiada moc odmłodzenia ludzkości, tą zaś wiarą nie jest helenizm, o czem wiesz tak samo, jak ja, Kwintusie.
Milczeli.
Symmachus nie przeczył, znał bowiem zbyt dobrze jasny umysł Ambrozyusza, by się mógł łudzić, że przekona go słowem obłudnem. I on czuł niedostatki odrodzonego pogaństwa.
— Mówiąc o bogach narodowych — odezwał się po dłuższej przerwie — mówię o Rzymie, o jego przeszłości i przyszłości. Z prośbą od tego Rzymu, od kołyski twoich przodków, przybyłem do ciebie, Ambrozyuszu. Być nie może, by zabobon wschodni...
Zatrzymał się i poprawił:
— Odpuść mi, bracie... Być nie może, by nowi bogowie wyssali z twoich żył krew rzymską i wszczepili w twoje serce miłość dla barbarzyńców. Zanim zostałeś chrześcianinem, byłeś Rzymianinem. W imieniu dzieci świętej Romy zanoszę do ciebie, patrycyuszu rzymski, prośbę serdeczną. Wpłyń na Teodozyusza, żeby cofnął swoje ostatnie edykty. Zostawcie nam nasze ołtarze i zwyczaje, albowiem bez nich zgaśnie Rzym, jak gaśnie lampa, której odjęto oliwę. Przodkowie twoi wołają do ciebie z krainy cieniów: szanuj starość bogów, co dali nam, ojcom twoim, tyle cnoty i chwały.
Symmachus mówił ciepło, serdecznie. Wyciągnął ręce do biskupa i powtórzył głosem podniesionym:
— Szanuj starość naszych bogów, Ambroży uszu!
Oczy biskupa, patrzące dotąd na konsula, zwróciły się w górę, a z jego ust spłynęły słowa ciche:
— Nie w ręku mojem, ani Teodozyusza spoczywają losy Rzymu. Ktoś mocniejszy odemnie i od niego postanowił waszą zagładę, my zaś jesteśmy tylko narzędziami tego Kierownika świata. Choćby Teodozysz cofnął ostatnie edykty, spełni się mimo to nad wami przeznaczenie. I tylko wtedy przedłuży Rzym swoje istnienie, tylko wtedy będzie rozkazywał dalej ludzkości, gdy rzuci się do stóp Chrystusa i stanie się jego synem najwierniejszym.
Wolno opadły ręce konsula. Pochylił głowę, zawiedziony i rzeki z wyrzutem:
— Prosiłem cię, abyś mówił do mnie językiem męża świeckiego.
— Mówię właśnie tym językiem — odpowiedział biskup.
— Słyszę mowę kapłana chrześciańskiego, wroga przeszłości rzymskiej.
— Słyszysz mowę Rzymianina, który umie czytać w obliczu teraźniejszości i rozumie głos przyszłości.
— Bogowie chrześcian odmienili twoje oczy i uszy.
— Posłuchaj uważnie, a może odmienią się i twoje oczy i uszy.
Symmachus utkwił w Ambrozyuszu wzrok zdumiony.
— Mówiąc o Rzymie — ciągnął Ambrozyusz dalej — macie na myśli nie Rzym dzisiejszy, lecz owego potężnego władcę, któremu hołdowały mnogie ludy. O panowaniu nad światem marzycie, o Rzymie pierwszych imperatorów. Ale gdzież ten Rzym, gdzie jego Cezarowie, patrycyusze, prawodawcy, wodzowie i legiony, gdzie jego cnoty i męstwo? Na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów siedzą wczorajsi barbarzyńcy; stary patrycyat pleśnieje w grobowcach; prawa dyktują nam synowie naszych wyzwoleńców; księgi piszą chrześcianie; na czele wojska stoją Frankowie, Gotowie i Allemanowie; nasze legiony gnuśnieją w obozach, niezdolne do czynu odważnego. Komu zawdzięcza cesarstwo od lat pięćdziesięciu swoją chwałę? Walentynian, Walens i Gracyan pochodzili z krwi panońskiej, Teodozyusz jest Hiszpanem, a naszych wrogów gromili i gromią Bauto, Meltobald, Wallion, Rikomer, Stylikon i Arbogast. Gdyby nie pomoc Gotów i Franków, podzieliliby się barbarzyńcy już dawno spuścizną naszych konsulów i Cezarów. Gdzież więc ten Rzym, którego wielkość płoszy sen z waszych powiek i czyni was głuchymi na wyraźny głos nowych czasów? Wszystko na tej ziemi kończy się, i człowiek i naród, skała nawet kruszeje. Rzym przeszłości skończył się, skruszał...
Konsul zrobił ręką ruch przeczący.
— Wiem, co mi odpowiesz — mówił biskup. — Powiesz mi, że w Rzymie biją dotąd dla naszej przeszłości serca gorące, wskażesz Flawiana, siebie, Juliusza, Galeryusza i stu innych senatorów, którzy położą w każdej chwili szlachetne głowy za dawny Rzym; powiesz mi, że obok was stanie połowa Italii i rzuci na ostatnią stawkę mienie i życie. Nie przeczę, iż tak będzie. Słońce, zanim gaśnie, oblewa jeszcze raz płomieniami swojemi zachodni skraj nieba. Lecz czemże wy jesteście, wy, dawnego porządku zwolennicy, w porównaniu z całą potęgą cesarstwa? Jedna wygrana bitwa złamie wasz opór na zawsze. A tej bitwy nie wygracie wy, bo przeszłość spełniła się bezpowrotnie. Innym narodom powierzył już Bóg kierownictwo nad ludzkością.
— Mówisz o Bogu Galilejczyków — odezwał się konsul z przekąsem.
— Mówię o Bogu prawdziwym, o stwórcy i rządcy świata, który istniał zawsze, chociaż Go ludzie nie znali.
— I ten to Bóg postanowił naszą zagładę?
— Ten Bóg postanowił uwolnić ludzkość od ciasnych praw i pojęć przeszłości, od jej samolubstwa i okrucieństwa.
Symmachus targał niecierpliwie purpurowy szlak swojej tuniki. Wyraz jego twarzy zmieniał się ciągle, to zdumiony, to szyderski.
— Twierdzisz tedy stanowczo — rzekł przez zaciśnięte zęby — iż Rzym Cezarów należy już do bezpowrotnej przeszłości?
— Twierdzi to za mnie obecny stan cesarstwa odpowiedział Ambrozyusz. — Którzy byli sługami sług naszych przodków, stali się naszymi panami; którzy uczyli się od nas męstwa i karności, świecą nam przykładem cnót obywatelskich i żołnierskich.
— I lud rzymski nie bluźni już bogom i nie tarza się w rozpuście. Zmartwychwstały cnoty naszych praojców.
— Zmartwychwstały za późno. Z rozbudzoną świadomością ludów barbarzyńskich, które zalały cesarstwo, nie walczyć nam, niedobitkom dogorywającego plemienia. Tworzymy zastęp tak szczupły, iż bylibyśmy nierozumni, gdybyśmy chcieli narzucać ludzkości swoją wolę.
— Towarzysze naszych królów tworzyli zastęp jeszcze szczuplejszy, a mimo to podbili świat.
— Podbili świat, bo dawali mu w zamian za odjętą wolność prawo i porządek, dziś jednakże zmieniło się położenie. I barbarzyńcy umieją już sądzić i rozkazywać. Nasze cnoty zwiędły. Światu potrzeba cnót innych, większych, szerszych...
Zamilkli. Konsul, podniósłszy się z krzesła, chodził szybkim, niespokojnym krokiem po sali, rzucając od czasu do czasu na biskupa spojrzenie ukośne. Po jakimś czasie zatrzymał się przed nim, założył ręce poza siebie i rzekł z drwiącym uśmiechem:
— Więc radzisz nam, abyśmy się rzucili do stóp twojego Boga i zapomnieli o przeszłości? Za tę cenę obiecujesz nam panowanie nad ludzkością?
Na bladą twarz biskupa wystąpiły ceglaste rumieńce. Męczyła go rozmowa z poganinem. Mimo to odpowiedział bez gniewu:
— Nad ludzkością panuje zawsze ten, kto rozumie głos Boga i wciela posłusznie Jego zamiary. Bogu spodobało się rozszerzyć godność człowieczeństwa, którą dawny Rzym zagarnął dla swoich dzieci, na całą ludzkość i podnieść śmiertelników do siebie za pomocą cnót, nieznanych naszym przodkom. Jeżeli się Rzym stanie rzecznikiem tego nowego przykazania, wówczas będzie dalej panem świata...
— A jeżeli się nie ukorzy przed mądrością niewolników? — podchwycił konsul.
— Wówczas zostaną po nim w krótkim czasie tylko ruiny i groby.
Symmachus patrzył długo z żalem na biskupa. Potem załamał ręce i zawołał:
— Ty nie jesteś już Rzymianinem, Ambrozyuszu!...
I zaczął znów chodzić po sali krokiem szybkim, niespokojnym, unoszony gniewem, który wrzał w jego duszy.
Wiedział on bardzo dobrze, co biskup nazywał nowemi cnotami i nowym porządkiem, jawność bowiem nauki Chrystusowej zdjęła z niej oszczerstwa pierwszych l rzęch wieków. Żaden z oświeconych pogan czwartego stulecia nie wierzył w plotki przeszłości o czci dla oślej głowy, o zabijaniu niemowląt, zatruwaniu studni i nienawiści dla rodzaju ludzkiego. Zasady chrześciaństwa stały się własnością powszechną.
Jak Ambrozyusz, pojmował i Symmachus, że siła reformatorska nowej wiary polegała na zrównaniu wszystkich ludzi w obliczu jednego Boga, bez względu na ich pochodzenie narodowe i społeczne, ale właśnie to wyzwolenie człowieka było jego duszy rzymskiej wstrętne. Święta, wieczna Roma, pani świata, miałaby się podzielić przywilejami swojemi z motłochem barbarzyńskim? Mogła ona rzucić okruchy swoich praw, zdobytych przez krwawy trud wieków, głodnej rzeszy cudzoziemców, mogła się okazać łaskawą, pobłażliwą, nawet hojną, gdyby taka była jej wola, lecz nie powinna się była zniżyć do braterstwa z narodami, skazanemi na służbę.
— Gdybym nie wiedział, kim jesteś — odezwał się Symmachus, biegając po sali, jak wilk w klatce — nie uwierzyłbym nigdy, iż mówię z patrycyuszem.
— I patrycyusz rodzi się, żyje i umiera tak samo, jak niewolnik — rzekł Ambrozyusz łagodnie. — Dziwi mnie, że ty tego nie chcesz uznać, ty, którego oko umie wniknąć w istotę rzeczy. Jeżeli kto, to powinieneś ty, pisarz i myśliciel, szanować w każdym człowieku człowieka.
— Mógłbym ci na to odpowiedzieć, że tak samo, jak patrycyusz, rodzi się, żyje i umiera każde zwierzę, a mimo to zabijamy je i zjadamy. Bo nieznany Pan świata kazał wszystkiemu, co istnieje na ziemi, służyć człowiekowi, zaś barbarzyńców uczynił narzędziami Rzymu.
— Było tak niegdyś, obecnie jednak postanowił Bóg inaczej.
— O, ten wasz Bóg...
Ambrozyusz powstrzymał bluźnierstwo Symmacha spojrzeniem nakazującem.
— Jestem chrześcianinem — odezwał się znów tym samym szorstkim głosem, którym spiorunował wyborców gminy komeńskiej. — Chciałeś, żebym mówił do ciebie językiem świeckim... Zgodziłem się na twoje żądanie... Teraz jednakże uczyń ty, czego ja żądam... Imienia mojego Boga nie bierz nadaremno...
W sali zapanowała cisza. Stali naprzeciw siebie, biskup i konsul — pierwszy spokojny, wyniosły, drugi wzburzony, z błyskawicami gniewu w oczach, z rumieńcem gorączki na twarzy. Bliscy krwią, wychowaniem i tradycyami tego samego narodu, spoglądali na siebie, jak ludzie obcy, których nie łączy żaden wspólny cel życia. Rozdzieliły ich odmienne pojęcia i rozbiegły się dusze ich tak daleko, jak gdyby byli dziećmi innych ras i epok innych. Symmachus, pogrążony w cieniach przeszłości, nie widział, co się dzieje naokoło niego; Ambrozyusz, skąpany w różowych blaskach przyszłości, czytał w jej zamkniętej jeszcze księdze i słyszał głos przeznaczenia.
— Wiedziałem, że nie złamię twojego uporu — odezwał się pierwszy Symmachus. — Ale Flawianus prosił i uległem... Nie będę cię więcej trudził... Jesteś znużony... Spocznij i śnij o klęsce Rzymu, o upadku twojej ojczyzny...
Usta jego poruszały się, jak u dziecka, które dławi płacz tłumiony, głos drżał, słowa wydobywały się z gardła z wysiłkiem, urywane, coraz cichsze...
Wziął z krzesła togę, zarzucił ją na siebie i zwrócił się ku drzwiom.
— Kwintusie! — zawołał za nim Ambrozyusz. — Sen pod moim dachem natchnie cię sprawiedliwszemi myślami. Może cię jutro łatwiej przekonam.
Ale Symmachus potrząsł głową przecząco.
— Pod twoim dachem wylęgłyby się w sercu mojem tylko żmije nienawiści — odpowiedział. — Zadusiłoby mnie powietrze, którem ty oddychasz, raniłyby mnie sprzęty, których się ty dotykasz.
— Będę się modlił, aby Stwórca świata oświecił waszą pyszną duszę.
— Oszczędź sobie trudu, Galilejczyku! Modlitwy twojej nie pragniemy, a z zabobonem twoim rozmówimy się po rzymsku!
I wybiegł Symmachus z sali.
Głowa Ambrozyusza opadła na piersi, ręce jego obwisły, cała postać chyliła się ku ziemi, złamana, przygnieciona ciężarem groźby Symmacha. Jego usta wyszeptały:
— I znów popłynie krew ludzka... rzymska...
Ten żarliwy chrześcianin i sługa Boży miał serce rzymskie, chociaż mu konsul zarzucił, iż przestał być Rzymianinem, On kochał stary gród Romulusa, jak Flawianus i Symmachus, i bolał nad jego upadkiem.
Chwiejącym krokiem udał się Ambrozyusz do kaplicy domowej, w której ukrzyżowany Zbawiciel zajął miejsce duchów opiekuńczych jego rodu.
Alabastrowa lampa, przyćmiona czerwoną tkaniną indyjską, rzucała krwawe światło na Chrystusa, rozpiętego na drzewie hańby.
Długo pił Ambrozyusz smutnemi oczami boleść z twarzy Syna Bożego, potem zgiął kolana i prosił spieczonemi usty:
— Zmiłuj się, Panie, nad tym nieszczęsnym ludem, który nie chce się ukorzyć przed Twoją dobrocią i jest ślepy na blask Twojej prawdy. Ty wiesz, o Wszechmocny i Wszechmądry, iż na jego pychę złożyły się wieki chwały i panowania.
I przypadł twarzą do ziemi i modlił się, jak mąż z gminu, westchnieniami, urywanemi słowami, bólem serca, gorąco, usilnie aż do zupełnego wyczerpania ciała.
Pokonany całodziennym trudem, złożył stroskaną głowę na marmurowej posadzce kaplicy i zasnął.
A we śnie był w Rzymie, w bazylice lateraneńskiej, zmieszany z tłumem pobożnych. Drzwiami środkowemi wchodziły, jedne po drugich, poselstwa ze wschodu, zachodu, z północy i południa. Ciągnęli królowie Europy, Azyi i Afryki, szli książęta ludów, o których Ambrozyusz nigdy nie słyszał, błyszczały zbroje, których nigdy nie widział.
Cała ta świetna rzesza, zbliżywszy się do ołtarza, padła na kolana i wyciągnęła ręce błagalne do sędziwego biskupa, który spoczywał na krześle kurulnem, otoczony licznym dworem. Miał on na sobie białą suknię rzymskiego obywatela, na ramionach purpurowy płaszcz rzymskiego imperatora, a nad jego głową świeciło słońce tak duże, tak jasne, iż napełniało promieniami swojemi całą ziemię.
Biskup podniósł się, zrobił nad rzeszą wiernych znak krzyża i wyrzekł wolno, dobitnie językiem Rzymu:
Urbi et orbi...









  1. Św. Ambroży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.