Ostatni Rzymianie/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.


Słońce zachodziło już za wzgórzem Janikulskiem, kiedy się Teodoryk wybrał nazajutrz do Simonidesa. Minąwszy Wielki Cyrk, zagłębił się w sieci zaułków, wijących się od stoków Awentynu aż do Tybru.
Okryty starym, dziurawym płaszczem żołnierskim, przedzierał się wolno przez gromady proletaryatu, który wyroił się ze swoich nor, aby odetchnąć świeżem powietrzem.
Szczególnego rodzaju było to świeże powietrze ubogiej dzielnicy Rzymu. Środkiem uliczek tak wąskich, iż zaledwo jeden wóz mógł się w nich poruszać, biegły ścieki, służące gospodyniom za zlew ogólny. Nieczystości i odpadki wszystkich kuchen walały się na bruku, usuwane tylko raz na tydzień przez niewolników miasta.
Teodoryk szedł ostrożnie wzdłuż kamienic, co chwila bowiem powstrzymywała jego kroki kupa śmieci lub cuchnąca kałuża. Chociaż sędziwy żołnierz przywykł w stajniach i obozach do różnych zapachów, mimo to zatykał nos i usta, dziwiąc się, jak ludzie mogli żyć w tem błocie obrzydliwem. Jego zdumienie urosło jeszcze więcej, gdy zauważył, że proletaryat rzymski nietylko oddychał bez przykrości zatrutem powietrzem, lecz bawił się nawet doskonale.
Wprawdzie widział wszędzie blade, wynędzniałe twarze, zapadłe oczy i chude ramiona, ale słyszał także nieopatrzny śmiech, który dzwonił bezustannie w ulicy. Gdzie się zebrała gromadka obdartusów, tam gestykulowano żywo, gawędzono swobodnie.
— Hojność imperatora nie starczyła na zakrycie twoich ran, zarobionych w jego służbie — drwił jakiś drab, chwytając go za połę płaszcza.
— Jacy imperatorowie, takie wojsko — odezwał się drugi. — Tylko psy barbarzyńskie stoją dziś na dwóch łapach przed tymi panami od wczoraj. Dla nich i dziurawych płaszczów za wiele.
Teodoryk łypnął z podełba złem okiem podrażnionego wilka. Łachmany spadały z pleców drapichrusta, który urągał jego odzieży; jednem pchnięciem pięści zwaliłby go z cienkich nóżek...
Lecz burda cofnęłaby go z drogi, a jemu było śpieszno do Simonidesa. Przeto połknął obelgę i ruszył dalej.
Im więcej zbliżał się do środka dzielnicy, tem wstrętniejszym stawał się zapach i głośniejsza otaczała go wrzawa. Z szynków wylatywały klątwy, tu i owdzie odzywał się krzyk rozpaczliwy, jakby kogoś mordowano.
Teodoryk oglądał się coraz częściej poza siebie i sięgał mimowoli za tunikę, gdzie ukrył nóż obosieczny.
— Nie każdy, kto wchodzi do tego piekła, wychodzi z niego cały — pomyślał. — Bezpieczniej w lesie.
Co kilka domów oświecała lampa olejna obszerną, brudną izbę, otwartą od ulicy. Siedziały tam na wysokich krzesłach lub leżały na progu młode, prawie nagie kobiety, które zaczepiały każdego przechodnia.
— Ogrzejesz przy mnie swoje stare kości! — wołała jedna za Teodorykiem.
— Przypomnisz sobie młode lata! — wabiła druga.
— Za dziesięć sesterców ucałuję cię.
— Ja za pięć...
Dziewicza dusza barbarzyńcy, nie splamiona rozpustą cywilizacyi, odwracała się z obrzydzeniem od tego targu przedajnej miłości.
Nie troszcząc się o brutalne drwiny, które szły za nim z ulicy w ulicę, posuwał się Teodoryk ciągle dalej, aż dotarł do otwartego miejsca, na którego środku paliła się przed jakąś figurą mała lampka.
Tu zatrzymał się i rozglądał się wokoło.
Wiedział, że Simonides mieszka w jednym z tych ponurych, ważkich, tak wysokich domów, iż zdawały się opierać dachami o sklepienie niebieskie, nie pamiętał jednak, w którym. W każdej innej dzielnicy ułatwiłby mu pachołek miejski poszukiwanie, lecz w zaułki nadtybrzańskie zapuszczała się straż bezpieczeństwa tylko wtedy, gdy jej nakazano obławę, a wówczas wpadała zawsze niespodzianie i gromadnie, ilekroć bowiem jakiś odważniejszy liktor ośmielił się wtargnąć sam do królestwa nędzy rzymskiej, nie oglądało go już nigdy oko ludzkie. Proletaryat stolicy nie lubił nadzoru władzy i uważał jej wykonawców za swoich wrogów osobistych.
Teodoryk stał jakiś czas bezradny, potem zbliżył się do lampy, aby zapalić o nią latarnię, którą niósł pod płaszczem. Pod samą figurą potknął się o coś miękkiego.
Schylił się i sięgnął ręką. Jakiś człowiek leżał na bruku...
Cofnął się przerażony... W tych stronach nie było trudno o zbrodnię.
Lecz nagle podniosły się ze wszystkich stron ciemne postacie i wyciągnęły ręce do figury. Migotliwe światło lampki padało na twarze, wyssane przez głód i cierpienie.
— O dobroczynna Cerero, córo przedwiecznego Saturna, dawczyni skarbów ziemskich, nie odwracaj swojego boskiego oblicza od naszych łachmanów! — prosiła jakaś kobieta głosem, przesiąkłym łzami.
Teodoryk stanął na uboczu i czekał cierpliwie. W tem bagnisku nędzy, niechlujstwa i występku biły serca czyste, które składały z korną ufnością troski swoje u stóp bogini, a on, syn lasów, miał zabobonną cześć dla wszelkiej modlitwy. Dopiero, gdy się jeden z pogan dźwignął z bruku, odważył się na zapytanie:
— Czy nie mógłbyś mi wskazać domu. w którym mieszka tłómacz prefektury, Grek Simonides?
Chodź za mną — odparł Rzymianin.
Wkrótce potem piął się Teodoryk, świecąc sobie latarnią, po wąskich, kamiennych wschodach, wydeptanych po środku, jak ścieżka polna. Dotarłszy do czwartego piętra, znalazł się w długim korytarzu, w którym ciągnął się szereg izb, zamkniętych płóciennemi kotarami. Tylko jedna z nich miała drzwi dębowe, zaryglowane szczelnie.
Do tych drzwi zbliżył się Teodoryk i zajrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz paliło się światło i brzęczało, jakby ktoś liczył pieniądze. Lecz gdy stary Alleman zastukał, zgasło światło natychmiast i ustał brzęk kruszcu.
— To ja, Teodoryk...
W izbie panowała cisza.
— Wiem, że jesteś w domu. Otwieraj!
Nikt się nie odzywał.
— Otwieraj! — krzyknął Teodoryk — bo wejdę hez twojego pozwolenia.
I oparł się z taką siłą plecami o drzwi, że deski dębowe zaczęły trzeszczeć.
Teraz rozległ się w izbie łoskot, jakby ktoś skrzynię z gniewem zatrzasnął. Po chwili zaskrzypiał klucz w zamku.
— Twój pan nie piąci tak hojnie, żeby miał prawo niepokoić ludzi po nocach — mówił Simonides, wpuszczając Teodoryka do izby.
— Moim panem sobie gęby nie wycieraj — oburknął się Alleman — bo za to, co dotąd od niego wziąłeś, mógłbyś sobie kupić domek z ogródkiem, ale ty wolisz zaczekać, aż się uzbiera na kamieniczkę.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, iż w Rzymie topnieją pieniądze w garści. Grosz tu tańszy, a zarobek trudniejszy.
— Twoja przebiegłość znajdzie wszędzie robotę korzystną.
Simonides milczał. Otarłszy brudnym gałganem jedyne krzesło, jakie się znajdowało w izbie, podsunął je gościowi. Oprócz tego sprzętu miał tylko drewniane łóżko, zasłane podartą kołdrą, stół i dużą skrzynię, okutą żelaznemi obręczami.
— Tak się zamykasz, jak gdybyś strzegł skarbów cesarskich — odezwał się Teodoryk. — Tych gratów nie bronisz chyba przed okiem zawistnem. Uciułało się trochę grosiwa, uciułało... Przyznaj się stary.
Wskazał ręką na skrzynię.
Simonides, który stał przed ową skrzynią, usiadł na niej z pośpiechem.
— Mów, z czem przyszedłeś — bąknął zakłopotany.
Teodoryk roześmiał się wesoło.
— Nie lękaj się — rzekł, wydobywając z za tuniki skórzany worek. — Twoje skarby nie drażnią mojej ciekawości. Jeśli mi pomożesz, dorzucę jeszcze do nich mój żołd miesięczny.
Pokazał Simonidesowi z daleka złoty pieniądz.
— Prawdziwy aureus. Przeszedł do moich rąk prosto z mennicy imperatora. Żaden handlarz nie opiłował jego brzegów.
Rzucił monetę na podłogę.
— Słyszysz, jak brzęczy? Słodka to muzyka dla twojego ucha.
Oczy Greka latały niespokojnie, jak ślepie kota, który śledzi z ukrycia ruchy ptaszka. Przyczaił się, wyciągnął szyję, rozdął nozdrza.
— Żaden człowiek rozumny nie gardzi uczciwym zarobkiem — rzekł. Od przybytku nie zabolała jeszcze nikogo głowa.
— Tej samej prawdy nauczyło mnie długie życie, spędzone w służbie imperatora odparł Teodoryk. — Ludzie kłaniają się tylko pełnemu workowi. Już czterdziesty rok wycieram wszystkie obozy zachodnich prefektur, tłukę się po wszystkich kniejach Gallii i Frankonii, sypiam pod gołem niebem — i cóż mam za to? Trzy razy nadziali mnie Frankowie na włócznię, jak robaka, raz wyrąbał mi miecz Galla taką dziurę we łbie, że dusza przez nią uciekała — i czemże wynagrodziła mnie łaska imperatora za wierność i krew przelaną?
Potrząsł wytartym płaszczem.
— Ten stary łachman wolno mi kłaść na grzbiet, gdy nie jestem na służbie. Nawet lepszy przyodziewek zdziera setnik z żołnierza i zamyka go do skrzyni, aby starczył jak najdłużej. Oszczędni! Sami kąpią się w zlocie i purpurze, a z biednego człowieka toby jelita wypruli, gdyby mogli z nich wycisnąć rozkosz dla siebie.
Simonides słuchał z niewiernym uśmiechem na ustach. Jego przebiegłość domyślała się, że stary Alleman chce ją podejść, ale nie mogła jeszcze odgadnąć, w jakim celu.
— Nie samemu tylko imperatorowi służysz — wtrącił, wpatrując się w twarz Teodoryka. — Wojewoda jest podobno dla swoich ludzi hojnym panem.
Teodoryk skrzywił się pogardliwie.
— Wojewoda? — odpowiedział. — Taki on, jak wszyscy inni panowie. Gdzie chodzi o jego własną zabawę, tam nie szczędzi, gdy jednak trzeba jakiemu biedakowi pomódz, przypomina sobie zaraz, że nędzarze powinni pracować. Kiedy pracować, to pracować! Dlaczego nie? Każdy pracuje, jak umie. Tobie dał Dobry Pasterz rozum, a mnie siłę. Porządny nóż, trzymany w mocnej garści, potrafi także pracować. I jak jeszcze! W Wiennie zarobił mi mój nóż kilka razy kawał grosza. Pchnęło się szybko i była setka złotników, jak dmuchnął.
Wydobył z za pasa długi sztylet.
— To doskonały robotnik, a przytem miłosierny, bo kogo się on dotknie, tego pozbawia raz na zawsze wszystkich trosk doczesnych.
Simonides usiłował daremnie odgadnąć cel odwiedzin Teodoryka. Dobroduszna twarz Allemana nie dawała żadnych wskazówek
— Nie wiedziałem, że z ciebie taki mistrz — odezwał się. — Masz w ręku znakomite rzemiosło.
— Jak gdzie i jak kiedy — odpowiedział Teodoryk niedbale. — Najlepsze rzemiosło próżnuje bez stosunków. W Wiennie znalazła się od czasu do czasu do czasu lepsza robota, bo mam tam liczne znajomości, ale w Rzymie jestem dotąd obcy. Przyszedłem cię właśnie prosić, żebyś mnie wprowadził w uczciwe towarzystwo.
Simonides zerwał się ze skrzyni, przerażony.
— Z mordercami nie łączą mnie żadne stosunki! — zawołał.
— Wiem, że wolisz bystre oko i długie ucho — mówił Teodoryk spokojnie — ale nie byłbyś tak mądry, jak jesteś, gdybyś nie miał przyjaciół pomiędzy mistrzami noża. Najprzezorniejszemu rozumi[1] musi czasem odwaga dopomódz. Nie żądam od ciebie wiele. Zaprowadzisz mnie do szynku, w którym zbierają się porządni ludzie, zapoznasz mnie z jakim dobrym chłopcem i możesz sobie odejść, jeżeli ci nasze towarzystwo nie będzie smakowało.
— Nie znam takich szynków — bronił się Grek.
— Dajże pokój, stary. Ty byś nie wiedział, gdzie radzą odważni mężowie, jak ująć ciężaru zbyt pełnym szkatułom bogaczów? Nie posądzam cię nawet o taką głupotę. Nie opieraj się, bo potrzeba mi w tym tygodniu koniecznie większych pieniędzy. Zachciało mi się na starość młodej niewolnicy. Kładź na siebie tunikę.
— Te nocne szynki nie są bezpieczne — rzekł Simonides.
— Ze mną możesz rżnąć w pysk największego zucha. Starczę za dziesięciu. Albo może wolisz, żebym sobie u ciebie ową niewolnicę zarobił?
Mówiąc to, zbliżył się Teodoryk do skrzyni, usiadł na niej i zaczął jej zamek oglądać.
— Mocne pudło — zauważył — ale otworzyłbym je jednem uderzeniem pięści.
— Nie bardzobyś się zbogacił — szepnął Grek drżącym głosem.
Na pobladłe czoło wystąpił mu pot kroplisty.
— Skrzynia się pod tobą załamie — jęknął.
— Jeżeli będziesz marudził, to może się i załamie — odparł Teodoryk obojętnie. — Kładź na siebie tunikę, bo mogłoby mi przyjść do głowy przekonać się, czy twoje oszczędności starczą na młodą, ładną niewolnicę. Co myślisz, stary?
Simonides myślał tylko o tem, jak się pozbyć zbyt ciekawego gościa. Szukał z gorączkowym pośpiechem tuniki. Nie mógł jej znaleźć... Ręce latały mu; dygotał cały...
— Leży na łóżku — pomógł mu Teodoryk.
Grek schwycił suknię, ale włożył ją na siebie stroną odwrotną. Zmiarkował omyłkę... zerwał tunikę i... wsunął głowę w rękaw.
— Żeby cię ogień piekielny spalił! — zaklął.
Szamotał się. jak dzikie zwierzę, ujęte w samotrzask.
— Wolno, bo nie zejdę ze skrzyni przed wschodem słońca — śmiał się Teodoryk.
Na wesoły śmiech żołnierza, odpowiedział Simonides spojrzeniem jadowitem. „Zapłacę ja ci za ten strach” — groziły jego złe oczy.
Ubrał się nareszcie, skoczył do drzwi i odsunął rygle.
— Chodźmy! — wyrzekł głosem zdławionym.
Kiedy go na ulicy owiało chłodne powietrze nocy, odetchnął z głębi piersi. I teraz dopiero przypomniał sobie wynagrodzenie, ofiarowane mu przez Allemana.
— Kto szuka dobrowolnie guza, ten powinien swoje długi naprzód płacić — rzekł — bo dzisiejszych śmiałków nie ogląda zawsze słońce jutrzejsze.
Wyciągnął rękę do Teodoryka.
— Jesteś przezorny — mówił stary Alleman, kładąc na dłoń Greka złotą monetę — ale twój rozum nie obroniłby cię przed moim nożem, gdybyś chciał zadrwić z łatwowierności żołnierza. Prowadź i pamiętaj, że w razie zdrady zastukasz przede mną do bram królestwa niebieskiego.
Ulice były już puste i ciche. Tylko z nor nierządnic, zasłoniętych płóciennemi szmatami i z szynków wydobywał się na zewnątrz gwar pijanych głosów.
Simonides, ochłonąwszy ze strachu, zaczął szukać powodów, które sprowadziły Teodoryka do niego.
Wiedział dotąd tylko tyle, że Alleman chciał zawiązać bliższą znajomość z ludźmi, ściganemi przez prawo. Potrzebował ich pomocy, ale dlaczego i dla kogo?
Usiłując uśpić jego czujność dziurawym płaszczem i opowieścią o tajnych zarobkach w Wiennie, okłamywał go stary wojak rozmyślnie. Odgadł to odrazu. Znał zanadto dobrze serdeczny stosunek, łączący Teodoryka z wojewodą, by uwierzył w jego nędzę. Służba Fabricyusza nie skarżyła się na skąpstwo pana.
Więc nie dla pieniędzy narażał się Alleman na skutki niebezpiecznej wyprawy. Ktoś zawadzał mu na ziemi...
Ale któż mógłby zawadzać barbarzyńcy z gminu, który stanął już dawno u celu swojej drogi? Choćby Teodoryk wymordował pół Rzymu, nie posunąłby się ani o jeden szczebel wyżej. Życie jego było już zamknięte.
Simonides spojrzał z ukosa na Allemana. Ten niedźwiedź germański chciał wywieść w pole jego, Greka, wychowańca wschodniej chytrości...
Myśl ta zabawiła go tak bardzo, iż byłby parsknął śmieciłem, gdyby go ciekawość nie była powstrzymała. Teodoryk ubrał się widocznie w skórę lisa i mordercy z rozkazu swojego pana, a z tajemnic bogaczów można wycisnąć zawsze dużo złota.
— Powiadasz, że zachciało ci się młodej i ładnej niewolnicy? — zaczął Simonides po dłuższem milczeniu. — Dałbyś pokój, stary. W naszym wieku jest wygodne łóżko najlepszą niewolnicą.
— Niech każdy mówi za siebie — odparł Teodoryk. — Wygodnego łóżka mi jeszcze nie potrzeba, ale niewolnice mogę zmieniać co tydzień, byleby były młode i ogniste. Im młodsza i ognistsza, tem lepsza.
— Eh! Taki to z ciebie jeszcze zuch? Patrz, nie sądziłem. Zdawało mi się, iż myślisz już tylko o królestwie niebieskiem, w którem wyznaczono dla ciebie kącik zaciszny.
— Nie wiadomo, komu z brzega.
— Mistrzom noża należy się zawsze pierwszeństwo, bo kto morduje, ten bywa czasem kołem tłuczony i zjadany w amfiteatrze przez dzikie bestye.
— Za zbója mnie masz, albo co? — wybuchnął Teodoryk.
Simonides zaśmiał się zcicha. „Jaki ten żołdak głupi — pomyślał. — Nawet przez półgodziny nie potrafi dobrze kłamać.”
— To może wrócimy do domu — rzekł — bo dziewic Westy i pobożnych ascetów nie znajdziesz w nocnych szynkach.
Teodoryk ugryzł się w język.
— Daleko jeszcze? — zapytał.
— Zaraz będziemy, ale może się namyślisz. Twoi przyszli towarzysze zdziwiliby się bardzo, gdybyś się w ich obecności obraził za godność zbója. Mordercy kochają honor i sławę.
Teodoryk milczał zakłopotany. Czuł, że go Grek przeniknął, że nie wierzy jego opowieści i gniewał się na swoją niezręczność.
— Jeszcze czas się cofnąć. Wybij sobie z głowy ową ładną niewolnicę — drwił Simonides. — Z kobietą wchodzi do domu zawsze niepokój. Pierwszy lepszy młokos przyprawi ci wkrótce rogi. Na co tobie taki kłopot? Uczciwie radzę.
— Prowadź! — mruknął Teodoryk zawstydzony.
Simonides wzruszył ramionami.
— Jak chcesz...
Przerwał badanie, zrozumiał bowiem, że rozbudziwszy podejrzliwość Allemana, nie wydobędzie teraz z niego już nic więcej. Ale postanowił patrzeć i słuchać uważnie. Coś bardzo niebezpiecznego przedsiębrał wojewoda, kiedy jego powiernik milczał tak uparcie.
Wciśnięty pomiędzy dwie kamienice, stał niewielki domek, tak ciemny i cichy, jak gdyby wszelkie życie w nim zamarło. Mieszkańcy używali widocznie po dniu przepracowanym uczciwie zarobionego spoczynku.
Przed tym domem zatrzymał się Simonides i zwróciwszy się do Teodoryka, zapytał:
— Ale poczęstunek bierzesz ty na siebie?
— Możesz sobie dziś użyć na mój rachunek — odrzekł Alleman.
— Jeśli masz przy sobie więcej złota, nie pokazuj go. Płać tylko srebrem. A nóż miej w pogotowiu. Nie można nigdy wiedzieć, czy nie będzie potrzebny.
Simonides podniósł młot i uderzył siedm razy w bramę. Na znak ten odezwało się nasamprzód warczenie psa, potem odsunęła się klapa, umieszczona nad progiem.
— Gołąb, czy wydra? — odezwał się głos ochrypły.
— Biały gołąb — odpowiedział Simonides.
Drzwi odemknęły się bez szelestu. Ogromny drab, uzbrojony w siekierę, podniósł do góry latarnię. Ujrzawszy Simonidesa, kopnął psa, który szczerzył zęby na przybyszów i rzekł:
— Dawno nie zaszczyciłeś nas swoją godną osobą, szanowny radco. Wulkan stęsknił się już za tobą.
— Miałem robotę w innej stronie miasta — odparł Simonides. — Dużo dziś gości?
Drab wydął usta pogardliwie.
— Sama dotąd hołota. Trzech złodziei, kilka panienek, dwóch, czy trzech nowicyuszów w wysokim kunszcie noża. Rzym podleje. Coraz mniej u nas porządnych ludzi.
— Czy nie ma ani jednego patrycyusza?
— Jest tylko Kalparniusz[2], ale czegoś zmartwiony. Spił się i drzemie na ławie. Podobno wymknął mu się wczoraj z pod noża jakiś tłusty handlarz. Aż płakał biedak ze wstydu.
Simonides skinął odźwiernemu poufale głową i podniósł drzwi, znajdujące się w podłodze sieni. Z głębi, z podziemia płynął w górę gryzący dym, zmieszany z wyziewami potraw i napojów.
— Schodź ostrożnie — upominał Grek Allemana — bo ten pies Wulkan skąpi na porządną drabinę. Można kark skręcić, zanim się dostanie do jego nory.
Wschody, prowadzące z ziemi do piwnicy, chwiały się rzeczywiście, jakby się miały każdej chwili załamać.
— Żeby go prawdziwy Wulkan rozciągnął na swojem kowadle — klął Simonides. — Już bestya wrzeszczy. Pewno chce wydrzeć ostatniego asa jakiemu biedakowi.
Z dołu, z ciemnej przepaści, dochodził podniesiony głos męski, przepleciony krzykiem kobiety.
Gdy Teodoryk uczuł pod sobą ziemię, ujrzał obszerną kwadratową izbę, którą oświecała pochodnia, utkwiona w kupie piasku.
W pierwszej chwili nie mógł rozróżnić ani sprzętów, ani ludzi, gęsty bowiem dym pokrył wszystko, jak mgłą. Słyszał tylko ów głos męski i krzyk kobiety.
— Patrzcie ją, dziewica Westy! — wołał ktoś. — Obrzydła jej miłość pijaków... Mo ci sprowadzić patrycyusza, albo samego imperatora... A jeść to chcesz i sandałów zdzierasz tyle, jakbyś się w cyrku ścigała... Ruszaj mi zaraz na ulicę! Może zarobisz sobie jeszcze na wieczerzę.
— Żeby ciebie Erynnye rozszarpały, ty krwiożercza pijawko! — odpowiadała kobieta. — Małoś się nałykał moich sesterców? Tysiące ci już zarobiłam, a ty gnasz mnie i gnasz, zazdroszcząc chwili spoczynku i skąpiąc łyżki strawy.
— Erynnyami ty mnie nie strasz, ropucho, bo ci pociły ozór wepchnę tak do gardła, że nie będziesz nim więcej mełła. Wynoś się, pókiś cała. U mnie nie ma miejsca dla próżniaków.
Teodoryk, którego oczy przyzwyczaiły się tymczasem do dymu i ciemności, spostrzegł niskiego, krępego człowieka, który siedział za długim stołem, pilnując dzbanów różnej wielkości. Przyskakiwała do niego młoda dziewczyna, ubrana w czerwoną tunikę, podkasaną tak wysoko, iż nie sięgała nawet do kolan.
— Tylko się do mnie zbliż — wołała dziewczyna — a tak ci lisie ślepie urządzę, że nie będziesz mógł więcej swoich skarbów przeliczać.
— Julia! — zawołał mężczyzna.
Z pod stołu podniósł się duży pies brytański i spojrzał na pana zakrwawionemi oczami.
— Jeszcze jedno słowo, a rozprawi się z tobą moja Julka.
— Żeby cię mór zadusił, ty zbóju!... — krzyknęła dziewczyna i wybiegła na wschody.
Poszedł za nią ordynaryjny śmiech kilkunastu osób, leżących pod ścianami na gołej ziemi.
Teraz zbliżył się Simonides do stołu i podał rękę owemu człowiekowi.
— Pozdrowienie znakomitemu Wulkanowi — rzekł. — Bo tytuł rycerski ozdobi niezawodnie niedługo twoje zasługi. Mówiono mi, że chcesz kupić złoty pierścień dla swojego jedynaka.
— Witaj, już cię dawno nie widziałem — odparł Wulkan — a wiesz przecie, że lubię towarzystwo mężów rozumnych. Masz u mnie zawsze dzban albańskiego i kiszkę grochową, jeśli przyjdziesz z dobrą radą. Chciałbym się w istocie wycofać z tego zakładu. Dojadło mi już próżniactwo tych łajdaków. Wystaw sobie, że nie zarobiłem w ostatnim tygodniu nawet tysiąca sesterców. Te niedołęgi straciły węch na dobrym chlebie.
Zwrócił się do jakiegoś obdartusa, który przysuwał się chyłkiem do stołu i wrzasnął:
— Jeszcze się tu wałęsasz? Nie mówiłem ci, żebyś się wynosił? Egipski piesek, delikacik. Powiada, że zaziębił się nocy wczorajszej, że go coś we wnętrznościach piecze. Nie ukradł od dwóch dni marnej togi, a zachciewa mu się wina. Nie dam już ani czarki na kredyt. Tym chłystkom zdaje się, że mam piwnicę dla nich. Z tą hałastrą złodziejską biada największa — mówił, zwracając się do Simonidesa. — Tchórze. Uciekają przed pierwszym lepszym strażnikiem, na widok krwi dostają mdłości, kiedy się dobierają do cudzych zamków, trzęsą się im łapy, a żreć toby chcieli za trzech. Ale kogoś to do nas przyprowadził? (wskazał na Teodoryka).
Simonides uśmiechnął się złośliwie.
— Wstań i pokłoń się temu patrycyuszowi — rzekł głośno, żeby go wszyscy słyszeli — bo tacy mistrzowie zaszczycają rzadko twój zakład szanowny. Trzech kapłanów galilejskich zarżnął mój przyjaciel w Wiennie, dwóch senatorów powiesił na suchej gałęzi, żonie jakiegoś komesa wypruł nasamprzód jelita, a potem poobcinał uszy z kolczykami, palce z pierścieniami i przyrządził z nich obiad dla swoich piesków.
Spojrzał z pod czoła na Teodoryka. Stary Alleman czerwieniał i bladł, otwierał usta, jakby chciał przeczyć i zamykał je, zmuszając się do milczenia.
— Szło mu doskonale w Wiennie — opowiadał Simonides dalej — ale kiedy się dobrał do skarbca biskupa, przypięła się do jego pięt cała sfora wyżłów imperatorskich i dlatego wolał im pokazać plecy.
Z pod ścian pozrywali się złodzieje i otoczyli Teodoryka kołem, przypatrując mu się z niemem uwielbieniem. Kobiety szeptały pomiędzy sobą, a Wulkan kłaniał się nisko.
— Wielki zaszczyt dla mojego domu, wielki zaszczyt — mówił gospodarz szynku. — Cały mój zakład jest na twoje usługi, znakomity gościu. Mam nadzieję, że upodobasz sobie nasze zaciszne schronisko, a tymczasem pozwól wypić swoje szacowne zdrowie najlepszem winem, jakie mam w piwnicy.
Skoczył za stół i wydobył z kosza kamienny dzban, pokryty pleśnią.
— Tylko dla najzasłużeńszych mam ten boski napój, któryby nawet posąg marmurowy rozgrzał.
Wulkan nalał trzy czarki. Jedną z nich podał Teodorykowi, drugą Simonidesowi, trzecią podniósł sam do ust.
— Obyś kwitł jak najdłużej — prawił — sobie na pożytek, a bractwu odważnych zuchów na chwałę i wzór zachęcający.
Teodoryk miał ochotę palnąć tego draba w kark, ale przypomniawszy sobie rozkaz wojewody, wypił wino i odparł:
— Niech cię Fortuna wynagrodzi za dobre słowo takim worem złota, żeby go sto mułów nie uciągnęło.
— Gdyby nasze miasteczko zaszczyciło więcej takich godnych mężów, jak ty, spełniłoby się twoje życzenie wkrótce — odpowiedział Wulkan. — Ale dzielność zanika w Rzymie. Uważaj mój dom za swój i rozgość się, jak u siebie. Zaraz każę podać wieczerzę.
Wyrwał pochodnię z kupy piasku i poświecił Teodorykowi do drugiej izby. Na złodziejów, którzy tłoczyli się za nim, fuknął:
— Odczepcie się, łajdaki, bo Julka będzie miała robotę! Nie dla takich chłystków, jak wy, towarzystwo bohaterów. Długie palce powinny podziwiać zdaleka mistrzów noża.
W izbie drugiej było kilka stołów i ław. Zamiast pochodni, paliła się tu lampa, zawieszona u sufitu.
— Odpuść mi, szanowny gościu, że nie będę ci sam usługiwał — mówił Wulkan do Teodoryka — ale ty wiesz, że oko gospodarza podwaja zarobek.
Odciągnąwszy Simonidesa na stronę, szeptał:
— Niech ja o tem wiem, gdy twój przyjaciel będzie miał jaką porządną robotę. Pamiętaj, że znajdziesz u mnie zawsze dzban albańskiego.
Simonides poklepał Wulkana protekcyonalnie po ramieniu.
— Możesz być pewnym mojej życzliwości. Tylko nie dawaj na wieczerzę śmierdzącej kiszki i zgniłej ryby.
Gdy się Wulkan oddalił, zwrócił się Teodoryk do Simonidesa.
— Pleciesz, jak gdyby ci kto płacił za kłamstwo — odezwał się przyciszonym głosem.
— Źle ci z mojem kłamstwem? — odparł Grek z uśmiechem. — Gdybyś był tryumfatorem, nie doznałbyś lepszego przyjęcia. Nie rozumiem zresztą twojego niezadowolenia. Jeśli jesteś takim mistrzem, jak sam o sobie opowiadasz, to mogłeś dokonać jeszcze odważniejszych czynów. Wyprucie wnętrzności z kobiety nie jest rzeczą tak niezwykłą, iżby zasługiwała na podziw.
Teodoryk, czując na sobie szyderskie spojrzenie Simonidesa, udawał, że rozgląda się uważnie po izbie.
— No... tak... zapewne... — bąkał — robiło się rzeczy większe... Ale gdzież ten Kalpurniusz. o którym mówił odźwierny?
Pod samą lampą, z głową opartą na stole, siedział na ławie człowiek, zawinięty w płaszcz gallijski. Spał widocznie, bo chrapał, jak koń zmęczony. Oprócz niego, znajdowało się w izbie jeszcze dwóch drapichrustów, którzy grali w kości.
Simonides uderzył śpiącego zbója pięścią w kark i huknął mu nad uchem:
— Straż prefekta miasta!
Rabuś zerwał się na równe nogi, pochwycił nóż, leżący obok niego i wytrzeszczył nieprzytomne oczy. Poznawszy Simonidesa, warknął:
— Zawsze się ciebie głupie żarty trzymają, stara łasico, ale nie przebieraj miarki, bo mógłbym kiedy zapomnieć, że wydobyłeś mnie raz z sieci tego łotra Flawiana.
— Groź takim kundlom, jak ty, głupcze! — odpowiedział Simonides, siadając na ławie. — Gdybyś wiedział, kogo ci przyprowadziłem, postawiłbyś dzban najlepszego albana. Dopiero pod kierunkiem takiego mistrza możesz wyjść na ludzi. Przetrzyj pijane ślepie i przypatrz się dobrze mojemu przyjacielowi. Trzech biskupów wysłał do królestwa niebieskiego, pięciu senatorom podciął nożykiem gardziołka, dziesięć świątyń puścił z dymem, cały oddział strażników przepędził. A ty co, niedołęgo? Zadusiłeś w kącie jakiegoś tam marnego kupczyka i otworzyłeś dwom starym babom żyły, a szczekasz, jak gdybyś dorównał najzasłużeńszym. Bohater...
Kalpurniusz zmierzył Teodoryka od stóp do głowy wzrokiem, w którym łączył się podziw z zazdrością.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, nie liczący więcej nad lat dwadzieścia, niski, szczupły, z twarzą, pozbawioną zupełnie zarostu. Tu i owdzie tylko sterczało na górnej wardze i na brodzie kilka włosów. Czaszkę miał szpiczastą, wklęsłą w skroniach, uszy ogromne, odstające, oczy wyłupiaste, szczęki nadmiernie wysunięte.
— Nie moja wina, że nie nadarzyła mi się dotąd robota porządna — odezwał się głosem cienkim, kobiecym, podając rękę Teodorykowi. — Pozdrowienie tobie, mistrzu... Nie wzgardź w razie potrzeby moją pomocą, a przekonasz się, że nie gołębica mnie wylęgła.
Teodoryk wahał się przez chwilę, czy uścisnąć rękę, splamioną krwią starych kobiet. Wstrętnym był mu ten młokos, rzucający się z poza węgła na upatrzoną ofiarę, ale wszakże takich wyrzutków ludzkości kazał mu wojewoda szukać.
— Zobaczymy, zobaczymy — mówił i klasnął w dłonie.
Natychmiast przybiegła z drugiej izby zupełnie naga dziewczyna, przepasana tylko na biodrach przezroczystą, czerwoną tkaniną.
Stanęła przed stołem i zaczęła się do starego wojaka zalotnie uśmiechać.
— Ty rozkazałeś, mistrzu? — zapytała, ocierając się ramieniem o jego ramię.
On odsunął się od niej, jak od brudnego zwierzęcia i rzekł szorstko:
— Trzy miary starego albana!
— A dla mnie?
— Ruszaj do...
Resztę klątwy połknął.
— Chce ci się ładnej przyjaciółki, a ta jeszcze wcale niczego — zaśmiał się Simonides, który szczypał dziewczynę w plecy.
— Za stara dla mnie — odpowiedział Teodoryk.
— Patrzcie go, młodzieniaszek! — syknęła niewolnica. — Skończył wczoraj dziesiątą wiosnę...
— Idziesz ty zaraz! — zawołał Alleman.
— Idę już, idę, stary grzybie. Może ci posłać po niemowlę?...
Teodoryk zasępił się. Bezwstyd, wyzysk i zbrodnia ruszały się naokoło niego z taką swobodą, jak gdyby on sam był cząstką bagna, w które się dostał. A on nie miał dotąd na sumieniu żadnej nikczemności. Jeśli zabijał, to w otwartym boju, jeśli nadłamał czasem jakiemu śmiałkowi żeber, to w publicznej zwadzie, w obecności licznych świadków. Był barbarzyńcą, ale nie godził nigdy podstępnie na cudzą własność, mordował, lecz nie dla pieniędzy.
Niewolnica przyniosła wino i odeszła, wzruszywszy pogardliwie ramionami. Dziwnym wydawał się jej ten słynny mistrz noża, który nie zwrócił nawet uwagi na jej wdzięki.
Druga izba, przeznaczona dla „patrycyuszów,” dla morderców, zapełniała się tymczasem różnemi postaciami, z których każda, zanim usiadła, obrzucała zebrane już towarzystwo z podełba szybkiem, badawczem spojrzeniem. Odzywały sic teraz ciągle głośne wołania, rozkazy, klątwy, brutalne śmiechy. Brzęczały blaszane czarki i miski, przymocowane do stołów żelaznemi łańcuszkami.
— Jeszcześ wąsisków nie umoczył w winie, a już zaczynasz drzemać — odezwał się Simonides, trącając Teodoryka w łokieć. — Może opuścimy ten szanowny zakład?
Drwiący głos Greka przypomniał Allemanowi cel, dla którego przybył do jaskini zbrodniarzów. Napełnił szybko kubki i podsunąwszy jeden z nich Kalpurniuszowi, mówił:
— Dopuściłbym cię chętnie do współki, gdybym wiedział, że kochasz sławę nadewszystko. Bo w każdem rzemiośle znaczy honor więcej od zarobku.
— Twoje zdrowie, mistrzu! — zawołał zbój. — Słyszę słowa męża. I ja chciałbym dokonać jakiego wielkiego czynu.
— A cóż ty nazywasz wielkim czynem? — zapytał Teodoryk.
Kalpurniusz namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział:
— Gdyby mi się udało dopaść w jasny dzień na głównym rynku którego z senatorów, wytoczyć z niego juchę i ujść bez guza przed pachołkami miasta, byłbym z siebie zadowolony.
Wyłupił oczy na Teodoryka, przekonany, że go swoim pomysłem olśnił. Ale stary żołnierz machnął ręką lekceważąco.
— Tę sztukę potrafi każdy — rzekł — kto zna dokładnie główny rynek i wie, w którą stronę uciekać. Na taką pospolitą robotę szkoda mojego czasu.
— A gdyby wtargnąć podczas ofiary do świątyni kapitolińskiej i posłać do Charona jednego z kapłanów?
Bezwąsą twarz zbója rozjaśnił uśmiech tryumfujący. „Teraz cię zadziwiłem” — mówiły jego oczy tygrysie.
— Zapewne — odpowiedział Teodoryk niedbale — jest to już coś, ale jeszcze nie to, czegobym żądał od mojego wspólnika. Odwaga męża zasługuje tylko wtedy na podziw, gdy drwi z gniewu bogów i demonów. Z człowiekiem da sobie człowiek zawsze radę, nie w taki, to w inny sposób.
Simonides, który zajadał kiszkę grochową, popijając ją winem, wyciągnął uszy i słuchał uważnie.
— Gdyby ci naprzykład ktoś dobrze za to zapłacił, żebyś ukradł złotą brodę Jowisza kapitolińskiego, albo potrzaskał jego błyskawicę, albo porwał jednę z dziewic Westy...
Mówiąc, śledził Teodoryk wyraz twarzy Kalpurniusza. Przy „dziewicach Westy” pokryta czoło zbója nagił bladość, a jego wzrok opadł na ziemię.
— A widzisz, jaki to z ciebie zuch — ciągnął Teodoryk dalej. — Cóż cię tak przestraszyło? Czy broda i błyskawica Jowisza, które śmiałe ręce już nieraz kradły, czy porwanie dziewicy Westy? Prawdziwa odwaga nie lęka się nawet Merkurego, w chwili, gdy sprawdza śmierć cieniów.
— Ale... dziewice... Westy... — odezwał się Kalpurniusz głosem przyciszonym.
— Cóż to tak szczególnego te wasze dziewice Westy? Kobiety, jak wszystkie inne. Że podtrzymują święty ogień? I ten święty ogień jest ogniem, jak każdy inny. Możesz sobie przy nim zupę ugotować. Ty chciałbyś ze mną razem pracować? Tobie dzieci niańczyć, młokosie...
Kalpurniusz podniósł głowę.
— Co prawda, to prawda — mówił — kobiety, jak wszystkie inne. I ten ogień jest ogniem, jak każdy inny. Gdyby ktoś bardzo dobrze zapłacił, możeby się w Rzymie znalazło kilku zuchów, którzyby sobie uwarzyli wieczerzę przy ogniu Westy, a jej kapłankę zmusili do wyprania brudnej tuniki.
— Ale ty nie należałbyś do tych zuchów — drażnił Teodoryk ambicyę zbója.
Kalpurniusz uderzył w stół pięścią z taką złością, że miski i kubki podskoczyły.
— A skąd ty możesz wiedzieć! — zawołał — żebym się uląkł Jowisza, Westy lub innego boga? Nie w samej tylko Wiennie żyją mężowie.
Teodoryk napełnił kubek Kalpurniusza winem.
— Twoje zdrowie, bracie! — rzekł. — Teraz wiem, że mogę ci ufać, gdyby się znalazła jaka lepsza robota.
Zbój, ucieszony uznaniem starego mistrza, wypił gorący napój duszkiem.
— Może zamówił już kto u ciebie brodę Jowisza, łuk Dyany lub dziewicę Westy? — zapytał, przechylając się poufale do Teodoryka. — Morfeusz będzie mnie omijał dopóty, dopóki sobie nie zasłużę na twój szacunek.
Zapóźno przypomniał sobie Teodoryk, że Simonides siedział obok niego. Grek, który cykał powoli wino, nie stracił ani jednego słowa z rozmowy. Oparłszy głowę na dłoni, słuchał z wytężoną uwagą.
— Nikt nie zamawiał dotąd u mnie brody Jowisza, łuku Dyany lub dziewicy Westy — odparł Teodoryk — ale dobry robotnik powinien być na wszystko przygotowany. Chciałem cię tylko doświadczyć.
Gdyby był dostrzegł ironiczny uśmiech, który przewinął się po ustach Simonidesa, byłby się po raz wtóry rozgniewał na swoją niezręczność. Ale Grek zasłonił twarz ręką.
Zestawiwszy polecenie, jakiem go wojewoda obarczył, z tem, co mówił Teodoryk, domyślił się Simonides wszystkiego. Pan chciał znać dokładnie porządek dnia i nocy w Atrium Westy — sługa badał zbója, czy targnąłby się bez obawy na westalkę... Znaczyło to, że tajne zamiary wojewody krążyły dokoła schroniska dziewic świątobliwych.
„Jaki ten niedźwiedź germański głupi — śmiał się Simonides w duszy — gdy chce być dowcipny. Grubą łapą żołdaka uderza odrazu w sam środek tajemnicy. Niech uderza! Z głupoty głupców korzystają roztropni.”
W izbie robiło się coraz gwarniej. „Patrycyusze” rzeczy pospolitej zbrodniarzów bawili się tak swobodnie, jak gdyby w Rzymie nie było sądów. Nagie dziewczyny obnosiły ciągle wino, kości obracały się na stołach, pijane krzyki rosły z każdą chwilą. Z tą wrzawą mnóstwa głosów łączył się bezustanny brzęk łańcuszków, któremi przezorny Wulkan przytroczył swoje naczynia do sprzętów.
Teodorykowi zdawało się, że słyszy brzęk kajdanów.
Wtem zawrzała przy jednym ze stołów głośna kłótnia. Dwóch drabów zerwało się z ław i skoczyło sobie do oczu.
— Szóstka była moja! — wołał pierwszy.
— Kłamiesz, psie hiszpański! — krzyczał drugi.
— Stul pysk, żmijo syryjska!! Ja rzuciłem szóstkę!
— Nie po raz pierwszy oszukujesz!
— Milcz, bo ci gębę zamknę na wieki!
— Pilnuj ty swojej!
Błysnęły dwa noże.
Zanim inni zbóje zdołali nadbiedz, tarzał się jeden z graczów w kałuży krwi, kopiąc ziemię nogami.
Do izby wpadł Wulkan. Zobaczywszy trupa, machnął ręką.
— Żeby was kruki rodziobały na Polu Hańby! — zawołał. — Nie mówię przetrącić jaką kostkę, ale zaraz mordować! Tylko ciągły kłopot ma się z tymi łajdakami.
— Od łajdaków nie wymyślaj, pijawko odpowiedział ten, który zabił towarzysza — bo i twoje cielsko nie jest z kamienia. Każ usunąć to ścierwo i wracaj do swoich garnków.
— Ty mi będziesz groził, ty? — wrzasnął Wulkan, dobywając z za pasa noża. — Żółtodziób! Jeszcześ wróblom wydłubywał oczy, kiedy ja już tłuste gardła podcinałem.
Rzucił się na zbója, ale kilka rąk silnych pochwyciło go wpół i wypchnęło do pierwszej izby.
— Do garnków!... do garnków! — wołano zewsząd.
Klnąc, wygrażając pięścią, zajął Wulkan swoje miejsce za stołem.
— Trupa do Tybru! — rozkazał odźwiernemu.
Wkrótce potem obnosiły znów nagie dziewczyny wino, obracały się kości, brzęczały łańcuszki, rozlegały się śmiechy, jak gdyby nic nie było zaszło.
Simonides, który przypatrywał się tej scenie z poza pleców Teodoryka, odezwał się półgłosem:
— Zarobiłem sobie rzetelnie twojego aurea.
— Zemdlił cię widok krwi? — drwił stary żołnierz.
— Nie lubię grubijaństwa.
I Teodoryk, chociaż był nieraz świadkiem takich „grubijaństw,” miał na dziś dosyć towarzystwa „patrycyuszów” cechu zbrodniarskiego. Umówiwszy się z Kalpurniuszem o czas i miejsce spotkania, opuścił szynk Wulkana.
Kiedy płacił w pierwszej izbie za wino, skarżył się Wulkan:
— Wartoż to się za tych łajdaków poświęcać? Kanni sic ich i pasie, jak senatorów, broni przed wyżłami prefekta miasta, a oni zapłaciliby swojemu dobrodziejowi nożem, gdyby nie miał sam szybkiej ręki. To najmłodsze pokolenie nie szanuje już lat i zasługi.
Na ulicy rzekł Simonides do Teodoryka:
— Zamiast udawać chytrego lisa, do czego nie masz żadnych zdolności, mógłbyś mnie przypuścić do spółki. Za dobre pieniądze dostarczę ci tylu zuchów, ile ich będziesz potrzebował.
Widzisz, że umiem sobie sam radzić — odpowiedział Teodoryk.
— Nie bardzo to widzę.
— Nie lubię się z nikim dzielić zarobkiem.
— Żebyś swojej chciwości nie pożałował. Powinieneś już wiedzieć, że jestem bardzo ciekawy.
— A ty powinieneś wiedzieć, że nanie wygodną[3] ciekawość istnieją środki skuteczne.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozumowi.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kalpurniusz.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – na niewygodną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.