Przejdź do zawartości

Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział piąty.
Drwal.

Jeden rok i trzy miesiące. Przez cały ten czas Łucja nigdy nie była pewna, ani jednej godziny, czy pod nożem gilotyny nie padnie jutro głowa jej męża. Dzień w dzień po brukowanych ulicach turkotały wozy, wypełnione skazańcami. Wdzięczne dziewczęta, piękne kobiety, z włosami bronzowemi, czarnemi i siwemi, mężczyźni w sile wieku i mężczyźni starzy, ludzie szlachetnie urodzeni i chłopi, wszyscy ci, to czerwone wino dla Gilotyny, dzień w dzień wywlekani z ciemnych piwnic obmierzłych więzień dla zaspokojenia pożerającego ją pragnienia. Wolność, braterstwo, równość albo śmierć — ostatniem najłatwiej obdzielić, Gilotyno!
Gdy nieoczekiwane nieszczęście i turkoczące koła czasu ogłuszyły córkę doktora, sprawiając, iż w rozpaczliwej bierności oczekiwałaby końca, stałoby się z nią to samo, co stało się z innymi. Ale od chwili, gdy przytuliła siwą głowę do swojej młodej piersi na poddaszu Świętego Antoniego, wierna została swoim obowiązkom. Najwierniejsza była im w czasie próby, jak zawsze ludzie dobrzy i wierni.
Gdy tylko zainstalowano się w nowej rezydencji, a ojciec powrócił do zajęć związanych z jego zawodem, urządziła ich domowe życie tak, jakby mąż był miedzy nimi. Każda rzecz miała swoje określone miejsce i swój określony czas. Małą Łucję uczyła regularnie, jak gdyby nigdy nie opuszczali swego domu w Londynie. Drobne chytrości, przy których pomocy sama chciała wmówić w siebie wiarę, że się wszyscy znów niebawem spotkają, drobne przygotowania do jego rychłego powrotu, stawianie osobno jego krzesła i odkładania na bok jego książek, wszystko to, a w nocy serdeczne modlitwy za jednego zwłaszcza więźnia między tymi wszystkimi nieszczęśnikami cierpiącymi po więzieniach w cieniu śmierci — to były prawie jedyne oznaki, że chciała ulżyć swemu cierpieniu.
Zewnętrznie nie zmieniła się bardzo. Skromne czarne suknie, (przypominające suknie żałobne), jakie nosiły obie z córką, były zgrabne i wdzięczne jak jasne szaty z dawnych, szczęśliwych dni. Straciła rumieńce a wyraz skupienia, dawniej tak rzadki, prawie ciągle gościł na jej twarzy; poza tem była ładna i pogodna jak zwykle. Czasami w nocy, całując ojca, wybuchała boleścią, którą tłumiła w sobie przez cały dzień, i mówiła mu, że jedyna jej nadzieja pod niebem — w nim. Zawsze spokojnie odpowiadał: „Nic nie może mu się stać bez mojej wiedzy, a ja wiem, że go uratuję, Łucjo!“
Niewiele tygodni upłynęło im w tem nowem życiu, gdy ojciec powiedział do Łucji, wróciwszy pewnego dnia do domu:
„Moja droga! W więzieniu, wysoko w murze, jest okno, do którego Karol może czasami podejść koło trzeciej popołudniu. Gdyby udało mu się podejść — a to zależy od wielu okoliczności i wypadków — to przypuszcza, że mógłby cię zobaczyć, jeżelibyś stanęła w pewnem miejscu na ulicy, które ci wskażę. Ale ty nie będziesz go mogła widzieć, moje biedne dziecko, a nawet gdybyś go dostrzegła, nie radziłbym dawać mu znaków, żeś go poznała“.
„Och, pokaż mi to miejsce, ojcze, a będę tam chodziła codzień“.
Od tego czasu, bez względu na pogodę, czekała tam przez dwie godziny. Kiedy zegar wybił drugą, już tam była, a z wybiciem czwartej wracała zrezygnowana. Jeżeli dzień nie był za wilgotny lub za chłodny dla dziecka, chodziły razem. W złe pogody przychodziła sama. Ale nie opuściła ani jednego dnia!
Był to ciemny i brudny róg małej, krętej uliczki. Szopa drwala, tnącego drzewo na opał, była jedynym budynkiem w tym kącie. Pozatem widać było dokoła tylko nagie ściany. Na trzeci dzień drwal zauważył ją.
„Dzień dobry, obywatelko!“
„Dzień dobry, obywatelu!“
Ten sposób przemawiania do siebie był obecnie przepisany dekretem. Niedawno temu przyjął się samorzutnie między solidniejszymi patrjotami. Obecnie obowiązywał wszystkich.
„Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Jak widzicie, obywatelu“.
Drwal, mały człowieczek, bardzo lubiący gesty (niegdyś był dróżnikiem), wskazał na więzienie, a przyłożywszy palce do twarzy i imitując kratę, zerkał przez nie żartobliwie.
„Ale to nie moja sprawa“, powiedział i dalej piłował drzewo.
Następnego dnia oczekiwał Łucję i dostrzegł ją, jak tylko się zjawiła.
„Jakto?! Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Tak, obywatelu“.
„A, i dziecko! To twoja matka, prawda, moja mała obywatelko?“
„Czy mam powiedzieć tak, mamo?“ szepnęła mała Łucja, tuląc się do niej.
„Tak, najdroższa“.
„Tak, obywatelu“.
„A! Ale to nie moja sprawa! Robota — to moja sprawa! Patrzcie jak piłuję! Na moją piłę! Nazywam ją moją małą gilotynką! Zygu, zygu, zyg! i spada głowa!“
Przy tych słowach spadło polano. Schował je do kosza.
„Nazywam siebie Samsonem Gilotyny drzewa opałowego! Spójrzcie na nią! Zygu, zygu, zyg! i spada jej głowa! Teraz dziecko! Tra tra — tretre i spada mu główka! Cała rodzina!“
Łucja wzdrygnęła się na widok dwóch nowych polan spadających do kosza. Ale niepodobna było, aby o tej porze drwal mógł jej nie dostrzec! A więc, by go dobrze usposobić, zawsze pierwsza odzywała się do niego i często dawała mu na piwo, co widział chętnie.
Nie był rozmowny. Często gdy Łucja zapomniała o jego obecności wpatrzona w dachy i bramy więzienia, sercem wyrywając się do męża, przyszedłszy do siebie, przekonywała się, że patrzy na nią, oparłszy się kolanami o ławę, z piłą w ręku. „Ale to nie moja sprawa“, powtarzał zwykle w takich razach i nanowo zabierał się do pracy.
Bez względu na pogodę, w śnieg i mróz zimowy, w ostry wiatr wiosenny, w letnią spiekotę, w deszcze jesienne, i znowu w mróz i śnieg zimowy spędzała Łucja dwie godziny na tem miejscu. I każdego dnia, opuszczając je, całowała mury więzienia. Maż widział ją (tak mówił ojciec) może raz na pięć razy, może dwa i trzy razy zrzędu, może nie widział jej cały tydzień, albo dwa tygodnie. Wystarczało, że wiedział, kiedy ją widywać może, jeśli się nadarzy sposobność, a choćby ta sposobność nadarzała się tylko raz w tygodniu, ona gotowa była czekać przez wszystkie siedem dni.
W ten sposób dotrwała do grudnia, a ojciec jej wciąż szedł pośród tych wszystkich okropności z podniesioną głową. Pewnego zimowego popołudnia przybyła Łucja na swoje zwykle miejsce; sypał śnieg. Był to dzień jakiegoś dzikiego święta, festyn uliczny. Idąc, widziała domy udekorowane małemi pikami, na których nadziane były małe czerwone czapeczki z trójkolorowemi kokardami i transparentami (trójkolorowe litery cieszyły się największem uznaniem): Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Braterstwo, Równość albo Śmierć!
Nędzna szopa drwala była tak mała, że cała jej powierzchnia nie wystarczyłaby na ten napis. Znalazł jednak kogoś, kto napisał mu słowo „Śmierć“, aczkolwiek nie bez trudności. Na szczycie dachu szopy drwal umieścił małą pikę i czerwoną czapeczkę, jak przystało na dobrego obywatela, a w oknie wystawił piłę z napisem „Mała święta Gilotynka“, gdyż wielka surowa ta niewiasta została w tych czasach przez lud kanonizowana. Szopa była zamknięta, właściciel jej wyszedł, co było niemałą ulgą dla Łucji i zapewniało jej samotność.
Ale nie odszedł daleko, bo nagle Łucja usłyszała tupotanie nóg i krzyki, które napełniły ją lękiem. Jeszcze chwila, a tłum ludzi wynurzył się z za węgła koło muru więziennego, we środku szli drwal i Zemsta. Tłum składał się niemniej niż z pięciuset ludzi, którzy tańczyli jak pięć tysięcy demonów. Jedyną muzyką był ich własny śpiew. Tańczyli w takt popularnej piosenki rewolucyjnej, która brzmiała jak chóralne zgrzytanie zębami. Tańczyli mężczyźni i kobiety, kobiety tańczyły z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami, zależnie zresztą od przypadku. Z początku robili wrażenie dzikiej zawieruchy czerwonych czapek i wełnianych łachmanów. Ale gdy wypełnili placyk i zaczęli tańczyć dokoła Łucji, w taniec ich wplątały się jakieś niesamowite figury. Zbliżali się, cofali, chwytali się za ręce, uderzali się głowami, kręcili się dokoła siebie, chwytali się wpół i obracali wkółko, aż niektórzy padali ze zmęczenia na ziemię. Reszta, trzymając się za ręce, kręciła się koło nich jak kołowrotek. Potem koło rozpadało się, i po dwóch lub czterech w jednem kółku kręcili się, kręcili bezustannie, aż wszyscy stawali jak na komendę, poczem zaczynali znów — obejmowali się, kręcili, tańczyli, skakali — i tańczyli w odwrotnym kierunku. Wreszcie stawali, na chwilę nieruchomieli, a po krótkiej przerwie ustawiwszy się w rzędy wzdłuż ulicy, z pochylonemi głowami, wzniesionemi ramionami i z wyciem biegli dalej. Żadna, najsroższa nawet bitwa nie mogłaby być straszniejsza od tego tańca! Była to wykoszlawiona zabawa — niegdyś niewinna igraszka — poświęcona djabelstwu, zdrowe przepędzanie czasu zamienione na środek podniecający krew, mroczący zmysły, zatwardzający serca. Wdzięk, który się przy tem objawiał, czynił taniec ten czemś jeszcze potworniejszem, pokazując, jak każda rzecz, dobra z natury, może być zniekształcona i wypaczona. Dziewczęce piersi, nagle obnażone w tańcu, śliczne, prawie dziecinne główki, delikatna nóżka, tonąca w bagnie krwi i brudu — reprezentowały te wykolejone czasy.
Była to Carmagnola. Gdy tłum zniknął, zostawiając Łucję niemą z przerażenia, zdumioną, na próg szopy drwala płatki śniegu padały tak spokojne i tak białe, jak gdyby nic nigdy nie zaszło.
„Ach, ojcze!“ rzekła, gdyż stał przy niej, i podniosła oczy, które na chwilę zasłoniła rękami. „Co za straszny, potworny widok!“
„Wiem, moja droga, wiem! Widziałem to nieraz. Nie bój się! Nikt nie zrobi ci krzywdy!“
„Nie boję się o siebie, ojcze. Ale kiedy pomyślę o moim mężu i okrucieństwie tych ludzi...“
„Wkrótce już nie będziemy na ich łasce. Zostawiłem go, gdy podchodził do okna, i przyszedłem do ciebie. Nikt cię nie zobaczy. Poszlij pocałunek ręką do tego najwyższego dachu!“
„Czynię to, ojcze, i posyłam mu całą swoją duszę!“
„Nie widzisz go, kochanie?“
„Nie, ojcze“ powiedziała Łucja z płaczem, przesyłając pocałunek ręką. „Nie“.
Kroki na śniegu. Madame Defarge. „Pozdrawiam was, obywatelko“ rzekł doktór. „Pozdrawiam was, obywatelu“. Przeszła. Nic więcej. Madame Defarge znikła jak cień na białej drodze.
„Podaj mi ramię, najdroższa. Odejdź stąd z miną wesołą i rezolutną — przez wzgląd na niego. To było dobrze zrobione“, właśnie wyszli z uliczki, „i nie pójdzie na marne. Karol jest wezwany na jutro“
„Na jutro!“
„Niema czasu do stracenia. Jestem dobrze przygotowany, ale trzeba uciec się do ostrożności, do których niepodobna było uciekać się, póki nie stanie przed trybunałem. Nie otrzymał jeszcze wezwania, ale wiem, że jest wezwany na jutro, i ma być przewieziony do Conciergerie. Mam poufne informacje. Nie boisz się?“
Zaledwie mogła odpowiedzieć:
„Polegam na tobie“.
„Możesz polegać z całą pewnością. Twoja niepewność skończy się wkrótce, najdroższa! Odzyskasz go za parę godzin. Otoczyłem go jak mogłem najtroskliwszą opieką. Muszę zobaczyć się z panem Lorry!“
Stanęli. W pobliżu rozległ się ciężki turkot kół. Oboje wiedzieli zbyt dobrze, co to znaczy. Jeden. Dwa. Trzy. Trzy wozy przekopywały się przez miękki śnieg z ładunkiem przeznaczonym na śmierć.
„Muszę zobaczyć się z panem Lorry“ powiedział pan Manette, skręcając w drugą stronę.
Dzielny staruszek wciąż trwał na swoim posterunku. Nie opuścił go. On i jego księgi podlegały ciągłym rewizjom, gdy chodziło o majątki skonfiskowane i uznane za dobra narodowe. Co mógł uratować dla właścicieli, ratował. Nie znalazłbyś między żyjącymi człowieka, który tak potrafiłby w ukryciu i pocichu pilnować tego, co powierzono Tellsonowi na przechowanie.
Pochmurne, czerwone i żółte niebo oraz mgła, wstająca od Sekwany, zdradzały zbliżający się mrok. Było już prawie ciemno, kiedy doszli do banku. Wspaniała rezydencja Monseigneura opustoszała i zniszczała. Nad kupą popiołu i śmieci na dziedzińcu widniał napis: Własność Narodowa. Republika Jedna i Niepodzielna, Równość, Braterstwo, Wolność albo Śmierć.
Kto to mógł być z panem Lorry, ów właściciel płaszcza podróżnego, rzuconego na krzesło, który nie chciał, by go widziano? Kim był ów nowoprzybyły, z którym pan Lorry, podniecony i zdziwiony, przed chwilą pożegnał się, by uścisnąć swoją ulubienicę? Komu powtarzał jej wzruszone słowa, gdy, podniósłszy głos i odwróciwszy głowę do drzwi prowadzących do pokoju, z którego wyszedł, powiedział: „Przeprowadzony do Conciergerie i wezwany na jutro“?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.