Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział trzeci.
Cień.

Jedną z pierwszych trosk, które nasunęły się panu Lorry, gdy wybiła godzina urzędowania, była następująca: on, pan Lorry, nie ma prawa narażać Tellsona, dając pod jego dachem schronienie żonie emigranta uwięzionego w La Force. Bez chwili namysłu poświęciłby pan Lorry dla Łucji i jej dziecka swoje własne bezpieczeństwo, majątek, życie. Ale skarb, nad którym czuwał, nie był jego własnością, a w tem, co dotyczyło interesu, był pan Lorry przedewszystkiem człowiekiem interesu.
W pierwszej chwili myśli jego zwróciły się ku panu Defarge: myślał o odnalezieniu winiarni i naradzeniu się z jej właścicielem nad wynalezieniem najbezpieczniejszego miejsca dla osób bliskich jego sercu w tem strasznem mieście. Ale ta sama rozwaga, która poddała mu tę myśl, natychmiast ostrzegła go przed jej wykonaniem; Defarge mieszkał w najbardziej rewolucyjnej dzielnicy, niewątpliwie był tam osobistością wpływową i tkwił głęboko w niebezpiecznej swojej pracy.
Kiedy nadeszło południe, a doktór nie wracał, zaś każda chwila zwłoki mogła skompromitować Tellsona, pan Lorry naradził się z Łucją. Powiedziała, że ojciec wspominał o wynajęciu na jakiś czas mieszkania w tej dzielnicy, w sąsiedztwie banku. Ponieważ nie kolidowało to z interesami banku i ponieważ, nawet gdyby Karol został wypuszczony, nie można było przypuszczać, że wkrótce będzie mógł wyjechać z Paryża, pan Lorry wyszedł na poszukiwanie takiego mieszkania i znalazł je w bocznej uliczce. Pozamykane okienice nadawały tu opuszczonym domom melancholijny wygląd.
Do tego mieszkania niezwłocznie przeniosła się Łucja, jej dziecko i panna Pross: pan Lorry zapewnił im jakie mógł wygody, o wiele większe niż sobie. Zostawił im Jerry, jako figurę do wypełniania drzwi, wytrzymałą w waleniu po łbie, poczem wrócił do swoich własnych zajęć. Przystąpił do nich z myślami niespokojnemi i niewesołemi, godziny wlokły mu się ponuro i długo.
Dzień się wyczerpał i wyczerpały się również siły pana Lorry; wreszcie zamknięto bank. Pan Lorry siedział znów samotnie w tym samym pokoju, co poprzedniej nocy, kiedy usłyszał odgłos kroków na schodach. W chwilę później stał przed nim jakiś człowiek i przyjrzawszy się uważnie panu Lorry, zwrócił się do niego po nazwisku.
„Sługa pański“, powiedział pan Lorry. „Zna mię pan?“
Był to wysoki kędzierzawy mężczyzna, mogący liczyć lat czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt. Zamiast odpowiedzi powtórzył z emfazą:
„Poznajecie mię?“
„Widziałem gdzieś pana“.
„Może u mnie, w winiarni?“.
Wielce zainteresowany i podniecony, pan Lorry rzucił:
„Przychodzicie od doktora Manette?“
„Tak. Przychodzę od doktora Manette“.
„Co mówi doktór? Co mi przysyła?“
Defarge włożył mu do niecierpliwej dłoni skrawek papieru.
Zawierał następujące słowa skreślone pismem doktora:

„Karol jest bezpieczny, ale ja nie mogę jeszcze bezpiecznie opuścić tego miejsca. Otrzymałem pozwolenie, by oddawca niniejszego odniósł parę słów jego żonie. Niech oddawca zobaczy się z jego żoną“.

List datowany był z La Force, przed dwiema godzinami.
„Czy zechcecie mi towarzyszyć“, zapytał pan Lorry, któremu spadł ciężar z serca po przeczytaniu tego listu, „do mieszkania jego żony?“
„Tak“, odrzekł Defarge.
Pan Lorry jeszcze i teraz nie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz mówi z rezerwą i mechanicznie. Wziął kapelusz i zeszli na dziedziniec. Tam stały dwie kobiety. Jedna robiła na drutach.
„Pani Defarge, oczywiście!“ powiedział pan Lorry, który zostawił ją z tą samą robotą przed siedemnastu laty.
„To ona“, zauważył jej mąż.
„Czy madame idzie z nami?“ zapytał pan Lorry, bo poruszyła się, gdy oni się poruszyli.
„Tak. Żeby mogła poznać potem twarze i osoby. To dla ich bezpieczeństwa“.
Teraz dopiero zachowanie Defarge‘a uderzyło pana Lorry niemiło. Spojrzał na niego nieufnie i wskazał drogę. Obie kobiety towarzyszyły im. Drugą była Zemsta.
Przeszli jak można najszybciej ulice, dzielące ich od mieszkania Łucji, i weszli na schody. Wpuścił ich Jerry. Zastali Łucję samą we łzach. Wpadła w uniesienie, kiedy pan Lorry powtórzył jej nowiny o mężu, i obiema rękami schwyciła dłonie, które podały list Karola: nie przyszło jej do głowy, co ręka ta czyniła w nocy w sąsiedztwie jej męża i co mogła była uczynić z nim.

„Najdroższa! Bądź odważna. Czuję się dobrze i ojciec twój roztoczył wokoło mnie swoje wpływy. Nie wolno odpisywać. Ucałuj nasze dziecię.

Tylko tyle zawierał list. Ale było to tak wiele dla tej, która go odebrała, że Łucja zwróciła się do żony Defarge i pocałowała jedną z rąk trzymających druty. Był to namiętny, kobiecy, serdeczny gest — ale ręka pani Defarge nie odpowiedziała na to, zwisła ciężko i zimno, nie wypuszczając drutów.
Było coś w tem dotknięciu, co grozą przejęło Łucję. Zatrzymała się w chwili, gdy chciała schować list na piersi i, z rękoma na szyi, spojrzała przerażona na panią Defarge. Pani Defarge patrzyła na jej podniesione brwi i zmarszczkę na czole zimno i obojętnie.
„Moja droga“, wyjaśniał pan Lorry. „Na ulicach często bywają rozruchy. I chociaż nie spodziewamy się żadnych przykrości, pani Defarge życzy sobie zobaczyć tych, których mogłaby w razie wypadku obronić. Jednem słowem, musi ich poznać, zidentyfikować. Mam nadzieję“, ciągnął pan Lorry, robiąc krótką pauzę przy tem słowie, gdyż kamienne oblicza trójki i na niego zaczęły wywierać coraz większy wpływ, „że tłumaczę rzecz tak, jak się przedstawia, obywatelu Defarge?“
Defarge spojrzał ponuro na żonę i za całą odpowiedź mruknął potwierdzająco.
„Sądzę, Łucjo“, ciągnął pan Lorry, starając się tonem i zachowaniem łagodzić jak mógł, „że powinnaś przyprowadzić nasze kochane maleństwo i poczciwą Pross. Nasza poczciwa Pross, obywatelu Defarge, jest Angielką i nie rozumie ani słowa po francusku“.
Niebezpieczeństwo i niedola nie zdołały zabić w wyżej wspomnianej damie przekonania, że da sobie radę z każdym cudzoziemcem: zjawiła się ze skrzyżowanemi ramionami i rzuciła po angielsku w stronę Zemsty, której oczy spotkała pierwsze: „Nie wątpię, bezwstydnico, że dobry z ciebie numer!“ poczem obdarzyła również panią Defarge angielskiem chrząknięciem. Ale żadna z nich nie zwróciła na nią uwagi.
„Czy to jego dziecko?“ powiedziała pani Defarge, poraz pierwszy przerywając robotę i wskazując na małą Łucję drutem, jak gdyby był on palcem losu.
„Tak, madame“, odpowiedział pan Lorry. „To ukochana córka i jedyne dziecię naszego więźnia“.
Zdawało się, groźny i ponury cień, otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, padł nagle na głowę dziecka. Matka instynktownie uklękła na podłodze obok małej Łucji i przytuliła ją do piersi. A wtedy cień otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, ponury i groźny, objął matkę i dziecko.
„Dość, mój mężu“, powiedziała pani Defarge. „Widziałam je. Możemy odejść!“
W jej gestach i manierach było tyle groźby — nie wyraźnej i otwartej, ale ukrytej i niejasnej — że Łucja powiedziała niespokojnie, dotykając ręką sukni madame:
„Pani będzie dobra dla mego biednego męża. Pani nie zrobi mu krzywdy. Pani pomoże mi zobaczyć się z nim, jeżeli to możliwe?“
„Wasz mąż nic mię nie obchodzi. To nie mój interes“, odrzekła pani Defarge, patrząc na Łucję z wielką powagą. „Obchodzi mię tutaj tylko córka waszego ojca“.
„Więc przez wzgląd na mnie błagam o litość dla mego męża! Przez wzgląd na moje dziecko! Złoży rączki i modlić się będzie o litość! Pani boimy się więcej od innych...“
Pani Defarge przyjęła to jako komplement i spojrzała na męża. Defarge, który z miną niezdecydowaną ogryzał paznogcie, spojrzał na nią i przyjął surowszy wyraz twarzy.
„Co to pisał wam mąż w tym liście?“ zapytała madame z uśmiechem politowania. „Wpływ? Pisał coś o jakimś wpływie?“
„Że mój ojciec“, powiedziała Łucja, szybko wyciągając list i patrząc niespokojnie na mówiącą, nie na papier, „otoczył go swemi wpływami“.
„Prawdopodobnie pomoże mu to“, odrzekła pani Defarge. „Niech będzie!“
„Jako matka i żona“, powiedziała Łucja z powagą, „błagam — niech pani ma litość nade mną i używa swego wpływu nie przeciwko memu nieszczęsnemu mężowi — ale za nim. Och, siostro, pomyśl o mnie! Jako matka i żona!“
Pani Defarge patrzyła zimno, jak zwykle na proszącą, poczem, zwracając się do swojej przyjaciółki, Zemsty, rzekła:
„Czy wiele miano względów dla matek i żon, które znałyśmy od czasu, kiedy byłyśmy takie małe, jak to dziecię, a nawet jeszcze mniejsze? Dość często widziałyśmy, jak ich mężów i ojców wtrącano do więzień. Przez całe życie patrzyłyśmy, jak cierpią nasze siostry, same i w swoich dzieciach, patrzyłyśmy na ich nędzę, głód, pragnienie, na nagość, choroby, ucisk i wiele innych krzywd“.
„Nie widziałyśmy nic innego“, odparła Zemsta.
„Długośmy cierpiały“, mówiła pani Defarge, zwracając oczy na Łucję. „Osądź sama! Czy to możliwe, żeby cierpienie jednej kobiety i jednego dziecka mogło nas wzruszać?“
Druty jej poruszyły się szybciej i pani Defarge wyszła. Za nią Zemsta. Ostatni wyszedł Defarge.
„Odwagi, droga Łucjo!“ powiedział pan Lorry, podnosząc ją z klęczek. „Odwagi! Odwagi! Jak dotąd wszystko idzie dobrze — o wiele, wiele lepiej, niż innym biedakom. Rozwesel się i bądź wdzięczna niebu“.
„Nie jestem niewdzięczna, przypuszczam, ale ta straszna kobieta rzuca jakby cień na mnie, i na wszystkie moje nadzieje“.
„Ts, ts,“ powidział pan Lorry. „Cóż to? Zwątpienie wkradło się do tej dzielnej duszyczki? Cień? — Tak; ale niema w nim nic realnego, Łucjo“.
Ale cień, jaki zostawiło zachowanie tych Defarge‘ów, padł i na pana Lorry, gdyż w głębi duszy wszystko to niepokoiło go bardzo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.