Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział drugi.
Kamień szlifierski.

Bank Tellsona, mieszczący się w dzielnicy Saint Germain, zajmował skrzydło wielkiego domu, łączącego się z ulicą dziedzińcem, a oddzielonego od niej wielkim murem i mocną bramą. Dom należał do wielkiego pana, który w nim mieszkał aż do chwili, kiedy ratując się od kłopotów uciekł przez granicę w przebraniu swego własnego kucharza. Będąc już właściwie tylko zwierzyną tropioną przez myśliwych, nie przestał być tym samym Monseigneurem, który na doprowadzenie czekolady do swoich warg, zatrudniał dawniej trzech silnych drabów, nie licząc wyżej wymienionego kucharza.
Monseigneur zniknął, zaś trzech silnych drabów czyniło w ten sposób pokutę za grzech pobierania od niego wysokich pensji, że okazało gotowość i chęć poderżnięcia mu gardła na ołtarzu Republiki, Jednej i Niepodzielnej Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci. Dom Monseigneura został zasekwestrowany i skonfiskowany, gdyż wszystko szło takim tempem, a dekret za dekretem następował z tak wściekłą szybkością, iż już trzeciej nocy miesiąca września patrjotyczni wysłannicy prawa byli w posiadaniu domu Monseigneura, wywiesili na nim trójkolorową chorągiew i pili wódkę w sali przyjęć.
Gdyby biuro Tellsona w Londynie wyglądało tak, jak biuro Tellsona w Paryżu, Dom z pewnością postradałby zmysły i dostałby się do gazet. Bo co powiedziałaby osławiona brytyjska stateczność i odpowiedzialność na drzewa pomarańczowe, stojące w wazonach na dziedzińcu banku i na Kupidyna wiszącego nad kantorkiem? A jednak tak było; Tellson zamalował wprawdzie Kupidyna, ale wciąż jeszcze figurował on na suficie, przyodziany w lekką zasłonę płócienną, celując od rana do wieczora (co zresztą czyni tak często) w pieniądze. Na Lombard Street w Londynie, młody ów poganin sprowadziłby niechybnie bankructwo, jak bankructwo sprowadziłaby również alkowa, znajdująca się za tym nieśmiertelnym młodzieńcem, i zwierciadło w ścianie, a również urzędnicy, bynajmniej nie starzy, którzy przy lada sposobności gotowi byli tańczyć publicznie. Ale francuski Tellson dawał sobie z tem wszystkiem doskonale radę, i dopóki czasy się nie zmieniły, nikomu nie przychodziło do głowy bać się lub wycofywać swoje wkłady.
Jakie sumy wycofane zostaną od Tellsona, a jakie będą tam leżały w zapomnieniu i zaginą, jakie srebrne zastawy i klejnoty śniedzieć będą w skrytkach Tellsona, podczas gdy depozytorzy rdzewieją w więzieniach lub giną gwałtowną śmiercią, jakie rachunki z Tellsonem, niezałatwione na tym świecie, będą musiały być załatwione na tamtym — nikt nie potrafiłby był powiedzieć owej nocy, nikt, nawet pan Jarvis Lorry, chociaż zastanawiał się poważnie nad temi kwestjami. Siedział przy świeżo roznieconym ogniu na kominku (ów ciężki i nieurodzajny rok był szczególnie zimny) a na jego uczciwej i odważnej twarzy leżał głębszy cień niżby padać mógł od lampy lub jakiego innego przedmiotu w tym pokoju: cień przerażenia.
Zajmował mieszkanie w banku, wierny Domowi, którego stał się cząstką, w który wrósł jak bluszcz. Zajęcie głównej części gmachu przez patrjotów zapewniało mu pewnego rodzaju bezpieczeństwo, ale dzielny staruszek nigdy nie zastanawiał się nad takiemi sprawami. Wszystko mu było obojętne, byle wolno mu było spełniać jego obowiązki. Po drugiej stronie dziedzińca, pod kolumnadą, mieściła się wielka wozownia, w której stało jeszcze kilka pojazdów Monseigneura. Do dwu słupów przytwierdzono dwie wielkie pochodnie, a w świetle ich widać było stojący na otwartem powietrzu wielki kamień szlifierski: naprędce sklecona maszyna, którą pośpiesznie przyniesiono z pobliskiej kuźni lub z jakiego innego warsztatu. Gdy wstawał i patrzał przez okno na te niewinne przedmioty, pan Lorry wzdrygał się, poczem wracał na swe miejsce przed kominkiem. Otworzył był nietylko okna ale i okienice zewnętrzne, lecz zamknął je z powrotem i dreszcz wstrząsnął nim całym.
Z ulicy, poprzez wysoki mur i ciężką bramę, dochodził zwykły nocny gwar miasta, w który od czasu do czasu mieszał się jakiś dziwny głos, jak gdyby niezwykła straszna skarga, bijąca w niebo.
„Dzięki Bogu“, powiedział pan Lorry, składając ręce, „że nie mam w tem strasznem mieście nikogo drogiego memu sercu. Niech On czuwa nad każdym, komu dziś grozi niebezpieczeństwo!“
W chwilę potem przy bramie uderzono w wielki dzwon, pan Lorry pomyślał: „Wracają!“ i usiadł nasłuchując. Ale nikt nie wpadł z hałasem na dziedziniec, jak oczekiwał pan Lorry, brama zamknęła się i znowu zaległa cisza.
Zdenerwowanie i uczucie niepewności budziły w panu Lorry niepokój o bank, bardzo naturalny, gdy się weźmie pod uwagę odpowiedzialność, jaką wziął na siebie. Bank był dobrze strzeżony. Pan Lorry wstał, chcąc odwiedzić zaufanych ludzi, którzy nad nim czuwali, gdy nagle drzwi otworzyły się i dwie postacie wbiegły do pokoju. Na ich widok pan Lorry cofnął się zdumiony.
Łucja i doktór Manette! Łucja, biegnąca ku niemu z wyciągniętemi ramionami, z owym wyrazem skupienia na twarzy, tak wymownym i intensywnym, jak gdyby został wyciśnięty na jej obliczu poto, by w tym jedynym momencie życia użyczać jej odwagi i siły.
„Co się stało?“ zawołał pan Lorry zdumiony i zmieszany. „Co to znaczy?! Łucjo! Manette! Co się stało?! Co was tu sprowadziło? Co to ma znaczyć?!“
Nie spuszczając oczu z pana Lorry, blada, napół przytomna, zwisła mu w ramionach, mówiąc żałośnie: „O, mój przyjacielu! Mój mąż!“
„Twój mąż, Łucjo?“
„Karol“.
„Gdzie Karol?“
„Tutaj“.
„Tutaj, w Paryżu?“
„Był tutaj — przed kilkoma dniami — trzy czy cztery dni temu — nie wiem dokładnie — nie mogę zebrać myśli. Przybył tu w porywie wspaniałomyślności — bez naszej wiedzy. Zatrzymano go na rogatce i wtrącono do więzienia“.
Z ust staruszka wyrwał się mimowoli krzyk. Prawie w tej samej chwili wielki dzwon przy bramie zadźwięczał znowu, a na dziedzińcu rozległy się kroki i gwar głosów.
„Co to za hałas?“ zapytał doktór zbliżając się do okna.
„Nie patrz pan!“ zawołał pan Lorry. „Nie patrz pan! Na miłość Boga, Manette, zaklinam pana, nie otwieraj pan okienic!“
Doktór odwrócił się z ręką na klamce okna i powiedział z zimnym, odważnym uśmiechem:
„Mój drogi przyjacielu, życie w tem mieście ma dla mnie specjalny urok. Byłem więźniem Bastylji. Nie znajdziesz pan w całym Paryżu — co mówię w Paryżu? — w całej Francji! — patrjoty, który wiedząc, że siedziałem w Bastylji, dotknąłby mię nie poto, by wziąć mię w ramiona lub obnosić z tryumfem. Moje dawne cierpienia, to siła, która przeprowadziła nas przez granicę, pomogła zasięgnąć wiadomości o Karolu i zaprowadziła aż tutaj! Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że będę mógł dopomóc Karolowi i wyratować go z niebezpieczeństwa. Powiedziałem to Łucji. — Co to za hałas?“ ręka jego znów spoczęła na oknie.
„Nie wyglądaj pan!“ rozpaczliwie zawołał pan Lorry. „Nie Łucjo, ty też nie wyglądaj!“ otoczył ją ramieniem i nie wypuszczał z objęć. „Nie bój się, kochanie! Przysięgam ci, że nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało Karola. Nie miałem nawet podejrzenia, że jest w tem strasznem miejscu. Do jakiego więzienia go wtrącono?“
„Do La Force!“
„La Force! Łucjo, dziecko drogie, jeżeli potrafisz być dzielną i rozsądną — a zawsze byłaś taką — weźmiesz się w kluby i zrobisz dokładnie to, o co cię poproszę. Bo od twego zachowania zależy więcej niż przypuszczasz i, niż chciałbym ci powiedzieć. Dzisiaj nie możesz mu nic pomóc. Dzisiaj nie możesz wyjść na miasto. Mówię to, ponieważ to, o co cię chcę prosić dla dobra Karola, jest najtrudniejszą rzeczą na świecie. Musisz być posłuszna, spokojna i cicha. Musisz pozwolić, żebym cię zaprowadził do mego pokoju wgłębi domu. Musisz na parę chwil zostawić, nas samych, mnie i ojca, a że na świecie jest Życie i jest Śmierć — nie możesz zwlekać“.
„Będę posłuszna panu. Widzę z pańskiej twarzy, że uważa pan, iż nic ponad to nie mogę zrobić. Wiem, że pan chce jaknajlepiej“.
Staruszek ucałował Łucję, szybko pobiegł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Potem równie pośpiesznie wrócił do doktora, odchylił nieco okno, otworzył częściowo okienice i, ująwszy pod ramię doktora, patrzał z nim razem na dziedziniec.
Patrzyli na tłum niewiast i mężczyzn: było ich za mało, lub prawie tyle, by wypełnić dziedziniec; nie więcej nad czterdzieści lub pięćdziesiąt osób. Ludzie, w których posiadaniu był dom, wpuścili ich tutaj przez bramę, by pracowali przy kamieniu szlifierskim. Najwidoczniej w tym celu umieszczono tu kamień, jako w miejscu odpowiedniem i zacisznem.
Straszni byli to pracownicy i straszna praca!
Kamień miał podwójną korbę, którą z obłąkaną szybkością obracało dwóch ludzi. Za każdym razem, gdy korba podnosiła się wgórę, opadały ich włosy wtył i widne były dwie twarze, mające wyraz okrutniejszy i bardziej dziki od najdzikszych dzikusów ubranych w swoje barbarzyńskie szaty. Nalepili sobie fałszywe brody i wąsy. Odstręczające ich oblicza, pokryte krwią i potem, ściągały się konwulsyjnie. Wyli straszliwie, a wycie to pochodziło ze zwyczajnego zwierzęcego podniecenia, z braku snu, o czem świadczyły wytrzeszczone w niesamowity sposób oczy. Kiedy tych dwóch szaleńców bezustannie obracało kamień, a skołtunione ich włosy spadały bądź na kark, bądź na oczy, kilka kobiet podawało im wino dla pokrzepienia. Atmosfera wokoło nich była, zdawało się, przesiąknięta krwią i ogniem, do czego przyczyniały się zmieszane z krwią, ściekające krople wina i iskry tryskające z kamienia szlifierskiego. W całej tej gromadzie oko nie mogłoby dostrzec ani jednej istoty nie splamionej krwią. Ludzie półnadzy, których ramiona i piersi umazane były od krwi, popychali się, by się dostać do kamienia szlifierskiego. Mężczyźni w łachmanach splamionych krwią, mężczyźni w diabelski sposób wyelegantowani — w koronkach, jedwabiach, wstążkach od damskich sukien, — a wszystko do ostatniej nitki przesiąkłe krwią. Siekiery, noże, bagnety, szable, które przyniesiono do naostrzenia, czerwone były od krwi. Niektórzy przywiązali sobie do rąk pozbawione rękojeści klingi szabel, a przywiązywali je strzępami odartemi z sukien, albo kawałkami bielizny. Przewiązki te przedstawiały wielką rozmaitość, ale wszystkie nasiąkłe były tą samą farbą. A gdy szaleni posiadacze broni wyrywali ją z pod iskrzącego się czerwono koła szlifierskiego i wybiegali na ulicę, tą samą czerwoną barwą błyszczały ich oczy. Każdy niewyzuty jeszcze z ludzkich uczuć widz oddałby dwadzieścia lat życia, by móc te oczy nazawsze unieruchomić celną kulą.
Wszystko to ujrzeli w jednej krótkiej chwili — jak tonący albo człowiek stojący na krawędzi życia widzi świat. Cofnęli się od okna i doktór spojrzał na pana Lorry, szukając wyjaśnienia na twarzy przyjaciela.
„Mordują więźniów“, szepnął pan Lorry, oglądając się dokoła. „Jeżeli jesteś pewny tego, co powiedziałeś, jeżeli rzeczywiście posiadasz taką władzę, jak sądzisz — daj się poznać tym djabłom i każ się prowadzić do La Force. Może być zapóźno, nie wiem; ale nie trać ani jednej chwili!“
Doktór Manette uścisnął dłoń przyjaciela i z gołą głową wybiegł szybko z pokoju. Gdy pan Lorry stanął znów w oknie, doktór był już na dziedzińcu.
Długie siwe włosy, niezwykła twarz, pewność, z jaką odtrącał broń, w jednej chwili przeniosła go w serce gromady, zebranej wokoło kamienia. Na chwilę ruch ustał, dał się słyszeć szmer, niewyraźny głos pana Manette. Potem pan Lorry ujrzał doktora, jak stał w otoczeniu tłumu. Ze dwudziestu mężczyzn, ramię przy ramieniu, z obnażonemi rękami wybiegło z dziedzińca wołając „Niech żyje więzień Bastylji! Na pomoc krewnemu więźnia Bastylji! Do La Force! Miejsca dla więźnia Bastylji! Tam na przedzie! Ratujcie więźnia Evrémonde w La Force!“
Pan Lorry szybko zatrzasnął okienice, zamknął okno i z bijącem sercem pobiegł do Łucji. Powiedział jej, że ojciec znalazł sprzymierzeńców i udał się na poszukiwanie jej męża. Była już przy niej pana Pross i mała Łucja. Ale dopiero później, w takiej ciszy, jaka panować może tylko w nocy, zdziwił się pan Lorry, że je tu widzi.
Łucja, napół przytomna, upadła na podłogę u nóg pana Lorry i schwyciła go za ręce. Panna Pross położyła dziecko na łóżko pana Lorry i skłoniła głowę na poduszkę obok słodkiego skarbu, powierzonego swojej pieczy. Och, ta długa, długa, długa noc, przerywana jękami nieszczęsnej małżonki! Och, ta długa, długa, długa noc, nadaremne oczekiwanie na powrót ojca i na wieści!
Jeszcze dwukrotnie tej nocy uderzono w dzwon u wrót. I jeszcze dwukrotnie powtórzył się [...][1] dziedzińca. Kamień szlifierski jęczał i dźwięczał. „Co to?“ pytała Łucja z przerażeniem. „Cs! To żołnierze ostrzą miecze“ odpowiadał pan Lorry. „Miejsce to jest obecnie własnością narodową i służy za coś w rodzaju zbrojowni, kochanie!“
Tylko dwukrotnie — nie więcej. Ostatnim razem szła robota niesporo i bez ochoty. Wkrótce potem zaczęło świtać. Pan Lorry ostrożnie uwolnił się z uścisku Łucji i znowu wyjrzał. Jakiś człowiek, tak zbryzgany krwią, że robił wrażenie żołnierza rannego na polu bitwy, który powoli wraca do przytomności, podniósł się z bruku koło kamienia szlifierskiego i rozejrzał dokoła niepewnym wzrokiem. Po chwili śmiertelnie znużony morderca dostrzegł w niewyraźnem świetle jedną z karet Monseigneura i, podpełznąwszy do tego wspaniałego wehikułu, wśliznął się do środka i zatrzasnął drzwiczki.
Wielki kamień szlifierski, Ziemia, obrócił się, kiedy pan Lorry wyjrzał znowu i słońce paliło się czerwono na dziedzińcu. Ale mniejszy kamień szlifierski stał samotnie, w rzeźkiem powietrzu poranka, a na powierzchni jego widniała czerwona plama, której słońce nie rzuciło i której nigdy nie potrafi usunąć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.