Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział pierwszy.
Do tajemnej.

Wolno posuwał się naprzód podróżny, który jesienią roku tysiącznego siedemsetnego dziewięćdziesiątego drugiego jechał z Anglji do Paryża. Złe drogi, złe ekwipaże i złe konie dostatecznie utrudniałyby mu podróż, gdyby na tronie francuskim zasiadał jeszcze w całym swym majestacie nieszczęsny obalony król. Ale te zmienne czasy nastręczały inne jeszcze przeszkody. Każda brama miasta i każda rogatka strzeżona była przez gromadę obywateli patrjotów, których narodowe muszkiety każdej chwili gotowe były do strzału, a którzy zatrzymywali każdego wyjeżdżającego i wjeżdżającego, zadawali mu krzyżowe pytania, przeglądali papiery, szukali w swoich spisach, kazali zawracać, pozwalali jechać dalej lub czekać — zależnie od tego, co ich kapryśny sąd i wyobraźnia uważały za najlepsze dla młodej Republiki, Jednej i Niepodzielnej, dla Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci.
Zaledwie kilka mil francuskich ujechał Karol Darnay, a już zrozumiał, że nie przyświeca mu najlżejsza nadzieja powrotu temi samemi drogami, dopóki w Paryżu nie uznany zostanie za dobrego obywatela. Cokolwiek go teraz spotka — musi jechać dalej. Wiedział, że każda wioszczyna, którą zostawia za sobą, każda rogatka, która zamyka się za nim, jest jeszcze jedną parą żelaznych podwoi w liczbie tych, jakie wzniesiono między nim i Anglją. Powszechna podejrzliwość otaczała Karola tak zwartem kołem, że gdyby schwytano go w sieć, lub gdyby kazano mu odbywać dalszą podróż w klatce, nie mógłby dotkliwiej odczuwać braku wolności.
Ta powszechna podejrzliwość nietylko zatrzymywała go na drogach po dwadzieścia razy między jedną zmianą koni a drugą, ale opóźniała jego podróż dwadzieścia razy na dzień. To jechano za nim i zatrzymywano go, by zawrócił. To wyprzedzano go i zatrzymywano na przedzie. To jechano przy nim, żeby go mieć na oku. Kilka dni już trwała podróż po Francji. Pewnego wieczora Karol Darnay zatrzymał się na nocleg w małem miasteczku, wciąż jeszcze bardzo daleko od Paryża.
Jedynie temu, że pokazywał list nieszczęsnego Gabelle, pisany z więzienia Abbaye, zawdzięczał, że puszczono go aż tak daleko. Przy wjeździe jednak do tego miasteczka natrafił na szczególne trudności i doznał wrażenia, że podróż dobiega kulminacyjnego punktu. Zdziwił się więc tylko tyle, ile zdziwić się musi człowiek, gdy w nocy budzą go w oberży, w której umieszczono go aż do rana.
Zbudził go miejscowy, lękliwy funkcjonariusz i trzech uzbrojonych patrjotów w czerwonych czapach na głowach i z fajkami w zębach. Usiedli na jego łóżku.
„Emigrancie“, powiedział funkcjonariusz. „Wysyłam cię pod eskortą do Paryża“
„Obywatelu! Nie pragnę niczego więcej, jak dostać się do Paryża, ale wolałbym jechać bez eskorty“.
„Milcz!“ zawołał patrjota w czerwonej czapie, uderzając kolbą muszkietu o kołdrę. „Cicho, arystokrato!“
„Patrjota ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Jesteś arystokratą, musisz jechać pod eskortą i zapłacić za nią“.
„Nie mam wyboru“, powiedział Karol Darnay.
„Wyboru! Posłuchajcie co on gada!“ zawołał ten sam posępny patrjota w czerwonej czapie. „Jak gdyby to już nie była łaska, że go ochronią przed latarnią!“
„Patrjota zawsze ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Wstawaj i ubieraj się, emigrancie!“
Darnay zrobił co mu kazano. Zaprowadzono go z powrotem do strażnicy, gdzie kilku patrjotów piło, paliło i drzemało przy ogniu. Tu zapłacił słono za eskortę i natychmiast wyruszono po grząskim, bardzo grząskim gościńcu, o godzinie trzeciej nad ranem.
Eskortę stanowiło dwóch patrjotów w czerwonych czapach z trójkolorowemi kokardami, uzbrojonych w narodowe muszkiety i szable. Jechali po obu jego bokach. Eskortowany sam prowadził konia, ale do cugli przywiązano sznurek, który jeden z patriotów owinął sobie dokoła dłoni. W takim szyku ruszyli w dalszą podróż a ostry deszcz siekł im twarze. Ciężkim, dragońskim krokiem przejechali nierówny bruk i wydostali się na błotnisty gościniec. I w tym szyku, bez żadnych zmian, z wyjątkiem zmiany koni i szybkości, przejechali wszystkie mile, dzielące ich od stolicy.
Podróżowali nocą, zatrzymując się na odpoczynek na godzinę lub dwie przed wschodem słońca i wyruszając o zmierzchu. Eskorta była tak podle ubrana, że patrjoci musieli owijać bose nogi słomą i kłaść słomę na grzbiet, chcąc się uchronić przed wilgocią. Pomimo przykrości podróżowania w takich warunkach i niepokoju o przyszłość, jaki budził w nim zwłaszcza jeden patrjota, chronicznie pijany i bardzo nieostrożnie obchodzący się z bronią, Karol Darnay nie dawał strachowi dostępu do serca. Tłumaczył sobie, że to nie może mieć nic wspólnego z jego osobistemi zasługami, o których jeszcze nie wiedzą, bo więzień z Abbaye nie złożył jeszcze swego świadectwa.
Ale gdy przybyli do miasteczka Beauvais, co stało się o zmierzchu, kiedy na ulicach były tłumy ludzi, nie mógł ukryć przed sobą samym, że stan rzeczy przedstawia się groźnie. Olbrzymi tłum zebrał się, by patrzeć, jak Karol będzie zsiadał z konia, a niektórzy wołali głośno: „Precz z emigrantem!“
Karol, który miał właśnie zamiar zsiąść z wierzchowca, zmienił postanowienie, uważając, że siodło jest miejscem najbezpieczniejszem. Zwrócił się do tłumu mówiąc:
„Emigrant, przyjaciele? Czy nie widzicie, że jestem we Francji z własnej woli?“
„Jesteś przeklęty emigrant!“ zawołał kowal, przeciskając się do Karola przez tłum i wymachując młotem. „Jesteś przeklęty arystokrata!“
Pocztmistrz stanął między nim i uzdą konia, którą napastnik chciał ująć. Powiedział uspakajająco: „Zostawcie go! Osądzą go w Paryżu!“
„Osądzą!“ zawołał kowal, grożąc młotkiem. „I skażą!“ na co tłum wybuchnął śmiechem zadowolenia.
Wstrzymując pocztmistrza, który zwracał głowę wierzchowca w kierunku dziedzińca (pijany patrjota siedział statecznie na siodle i patrzył przed siebie, nie wypuszczając linki), Karol powiedział, jak mógł najgłośniej:
„Przyjaciele! Jesteście w błędzie albo umyślnie wprowadzają was w błąd! Nie jestem zdrajcą!“
„Łże!“ zawołał kowal. „Jest zdrajcą od czasu dekretu. Życie jego jest własnością ludu. Jego przeklęte życie nie należy do niego!“
W chwili, gdy Darnay dojrzał w oczach tłumu wściekłość, która łatwo mogła się zwrócić przeciw niemu, pocztmistrz skierował jego wierzchowca na dziedziniec, eskorta wjechała za nim i zamknięto podwójne, spaczone wrota. Kowal zaczął w nie bić młotem, a tłum ryczał. Ale na tem się skończyło.
„Co to za dekret, o którym mówił kowal?“ zapytał Darnay pocztmistrza, gdy, podziękowawszy mu za opiekę, stanął wreszcie na dziedzińcu.
„Dekret, który nakazuje przymusową sprzedaż dóbr emigrantów“.
„Kiedy ogłoszony?“
„Czternastego“.
„W dzień mego wyjazdu z Anglji!“
„Każdy mówi, że to jeden z wielu dekretów, że będą inne jeszcze — jeżeli już ich niema — skazujące na wygnanie wszystkich emigrantów i grożące śmiercią każdemu, kto wróci. To miał na myśli, mówiąc, że życie wasze nie należy do was“.
„Ale te dekrety nie wyszły jeszcze?“
„Czy ja wiem?“ powiedziat pocztmistrz, wzruszając ramionami. „Może wyszły, a może wyjdą. To na jedno wychodzi. — Czego chcecie?“
Spoczywali na wiązce słomy do północy, poczem, gdy całe miasto usnęło, ruszyli w dalszą drogę. Z pomiędzy wielu dziwnych zmian, jakie zauważyć można było w najprostszych rzeczach, nie ostatnie miejsce zajmowała powszechna wstrzemięźliwość, jeśli chodziło o sen. Po długiej podróży po samotnych gościńcach dojeżdżali nieraz do gromadki ubogich domków, które nie były pogrążone w ciemności, ale wszystkie błyszczały od świateł, ich mieszkańcy zaś wziąwszy się za ręce, oddawali się jakimś upiornym tańcom wokoło drżącego drzewa Wolności, lub zbierali się w gromadki, śpiewając pieśni Wolności. Na szczęście jednak tej nocy spano w Beauvais, co pozwoliło podróżnym spokojnie wyjechać z miasta. Znowu znaleźli się na pustym gościńcu: człapiąc wśród przedwczesnego zimna i wilgoci, między zubożałemi polami, które tego roku nie wydały żadnych plonów, jechali mając na odmianę tylko poczerniałe ruiny spalonych domostw, wynurzające się z zasadzek patrole patrjotów, trzymających straż na wszystkich gościńcach, którzy od czasu do czasu zachodzili im drogę.
Wreszcie słońce powitało ich u wrót Paryża. Rogatka była zamknięta i pilnie strzeżona, gdy podjechali do niej.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ spytał rezolutnie wyglądający człowiek, stojący na czele strażników.
Wyraz ten, rzecz jasna, przykro uderzył Karola. Poprosił mówiącego, by zechciał wziąć pod uwagę, że jest wolnym obywatelem Francji, podróżującym pod eskortą, do przyjęcia której zmuszały go niepewne stosunki panujące wkraju i za którą sam zapłacił.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ zapytał tamten, nie zwracając uwagi na słowa Karola.
Pijany patrjota, który miał papiery w czapce, pokazał je. Rzuciwszy okiem na list Gabelle’a, nieznajomy zdradził zdziwienie i niepokój, poczem z wielką uwagą przyjrzał się Karolowi Darnay.
Zostawił jednak eskortujących i eskortowanego bez słowa i wszedł do strażnicy. Tymczasem tamci czekali na koniach przed wrotami. Rozglądając się dokoła nim się sprawa wyjaśni. Karol zauważył, że straż trzymają patrjoci i żołnierze, z przewagą liczebną tych pierwszych i, że chociaż z łatwością wpuszczają do miasta wozy chłopskie z żywnością, kupców i handlarzy, z miasta wypuszczają bardzo trudno nawet ludzi najzwyklejszych. Olbrzymi tłum złożony z kobiet i mężczyzn, nie mówiąc o bydle i wozach, czekał na pozwolenie ruszenia w dalszą drogę. Ale stwierdzanie tożsamości odbywało się tak dokładnie, że bardzo powoli przechodzić mogli przez rogatkę. Niektórzy wiedzieli, że nieprędko przyjdzie na nich kolej i kładli się na ziemię, by palić albo spać, inni rozmawiali ze sobą lub włóczyli się w pobliżu. Czerwone czapki i trójkolorowe kokardy były zjawiskiem powszechnem zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet.
Karol Darnay siedział dobre pół godziny na siodle i przyglądał się temu wszystkiemu, kiedy znowu wyjrzał ów człowiek i nakazał otworzyć wrota. Następnie wydał pijanej i śpiącej eskorcie pokwitowanie na więźnia, i kazał mu zsiąść: Darnay uczynił to, dwaj zaś patrjoci, prowadząc za sobą jego zmęczonego wierzchowca, natychmiast zawrócili, nie wjeżdżając nawet do miasta.
Karol Darnay poszedł za swoim przewodnikiem do strażnicy, przepojonej wonią taniego tytoniu i wina, gdzie kilku patrjotów i żołnierzy, z których jedni czuwali, inni spali, jedni byli pijani, inni trzeźwi, a inni jeszcze, pogrążeni w jakimś stanie obojętności, pośrednim między czuwaniem a spaniem, między trzeźwością a pijaństwem, stali i leżeli po kątach. Światło lampki oliwnej, mieszając się ze światłem wstającego świtu, odpowiadało niepewnym stosunkom panującym w izbie. Na biurku leżało kilka ksiąg, a nad niemi siedział oficer o wyglądzie ponurym i surowym.
„Obywatelu Defarge!“ zwrócił się do przewodnika Karola, biorąc arkusz papieru. „Czy to emigrant Evrémonde?“
„To ten człowiek“.
„Wasz wiek, Evrémonde?“
„Trzydzieści siedem“.
„Żonaty, Evrémonde?“
„Tak“.
„Gdzieście się ożenili?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Gdzie wasza żona, Evrémonde?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Jesteście przeznaczeni do wiezienia La Force“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał Karol. „Jakiem prawem i za jakie przewinienie?!“
Oficer przyglądał mu się chwilę z nad arkusza papieru.
„Mamy nowe prawa Evrémonde i nowe zbrodnie — odkąd stąd wyjechaliście“, powiedział z surowym uśmiechem i pisał dalej.
„Proszę, żebyście byli łaskawi zauważyć, że przyjechałem tutaj z własnej woli, w odpowiedzi na pisemne wezwanie obywatela-towarzysza, które tu leży przed wami. Przyjechałem, żeby usprawiedliwić siebie i usprawiedliwię jego. Nie żądam niczego ponad to, żeby móc to uczynić bez zwłoki. Czy nie mam do tego prawa?“
„Emigranci nie mają żadnych praw, Evrémonde“, brzmiała prosta odpowiedź. Oficer pisał dalej spokojnie, póki nie skończył, przeczytał co napisał, posypał arkusz piaskiem i wręczył go obywatelowi Defarge ze słowami: „Do tajemnej!“
Obywatel Defarge papierem dał znak więźniowi, by ten szedł za nim. Więzień usłuchał. Dwóch uzbrojonych patrjotów stanowiło straż.
„Czy to wy“, przyciszonym głosem zapytał Defarge, gdy minęli schody strażnicy i skierowali się w stronę Paryża, „czy to wy ożeniliście się z córką doktora Manette, niegdyś więźnia Bastylji, która dzisiaj już nie istnieje?“
„Tak“, powiedział Darnay, patrząc na niego ze zdziwieniem.
„Nazwisko moje jest Defarge. Mam winiarnię w dzielnicy Świętego Antoniego. Pewnie słyszeliście o mnie“.
„Żona moja przybyła do waszego domu, szukając swego ojca? Tak!“
Słowo „żona“ musiało budzić w obywatelu Defarge ponure wspomnienie, gdyż powiedział surowo: „Na imię surowej niewiasty, która narodziła się niedawno i nazywa się Gilotyna — poco przyjechaliście do Francji?!“
„Słyszeliście, co powiedziałem przed minutą. Nie wierzycie, że to prawda?“
„Zła prawda — dla was“, powiedział Defarge, patrząc przed siebie ze zmarszczonemi brwiami.
„Rzeczywiście, czuję się tu zgubiony. Wszystko tu jest takie dziwne, takie nieoczekiwane, inne, że naprawdę jestem jak zgubiony. Czy zechcecie mi udzielić trochę pomocy?“
„Żadnej“, odrzekł obywatel Defarge, patrząc surowo przed siebie.
„Odpowiecie mi na jedno pytanie?“
„Może. Zależnie, o co będziecie pytali. Pytajcie“.
„Czy w więzieniu, na które skazują mię tak niesprawiedliwie, będę się mógł komunikować ze światem zewnętrznym?“
„Zobaczycie“.
„Nie będę tam pogrzebany, bez sądu, bez możności wyjaśnienia mojej sprawy?“
„Zobaczycie. Ale cóż z tego? Inni też byli grzebani, w gorszych więzieniach, w dawnych czasach“.
„Ale nigdy przeze mnie, obywatelu Defarge!“
W odpowiedzi Defarge spojrzał na niego ponuro i w milczeniu poszedł przodem. Im głębiej zapadał w milczenie, tem mniejsza była nadzieja — tak przypuszczał Darnay — zmiękczenia go. Pośpieszył więc powiedzieć:
„Jest dla mnie sprawą pierwszorzędnej wagi (wiecie lepiej ode mnie, obywatelu, jak wielkiej wagi!), bym mógł oznajmić urzędnikowi banku Tellsona, Anglikowi, który obecnie mieszka w Paryżu, ten prosty fakt, że zostałem wtrącony do więzienia La Force. Czy pomożecie mi w tej sprawie?“
„Nic wam nie pomogę“, z uporem odparł Defarge. „Powinnością moją jest moja ojczyzna i Lud. Przysięgałem im obu — przeciw wam. Nie zrobię dla was niczego“.
Karol Darnay uważał za beznadziejne prosić go dłużej, zresztą duma jego była zadraśnięta. Idąc w milczeniu nie mógł nie zauważyć, jak bardzo przywykli ludzie do widoku więźniów prowadzonych przez ulice. Nawet dzieci zaledwie ich dostrzegały. Kilku przechodniów odwróciło głowy, kilku innych pogroziło mu palcem — jako arystokracie. Innemi słowy, to, że człowiek przyzwoicie ubrany idzie do więzienia, było zjawiskiem tak powszechnem, jak człowiek w ubraniu robotniczem idący do pracy. W wąskiej, ciemnej, brudnej uliczce, przez którą przechodzili, jakiś podniecony mówca, stojąc na krześle, mówił o zbrodniach króla i dworu przeciw ludowi. Z pierwszych posłyszanych słów domyślił się Karol, że król jest uwięziony, i że wszyscy obcy ambasadorowie wyjechali z Paryża. W drodze (z wyjątkiem Beauvais) nie słyszał absolutnie o niczem. Eskorta i powszechna podejrzliwość doskonale izolowały go od wszystkiego.
Że wpadł w większe niebezpieczeństwo niż to, które przewidywał, gdy wyjeżdżał z Anglji, to Karol rozumiał. Że niebezpieczeństwo spotęgowało się i potęgować się będzie dalej, o tem Karol oczywiście wiedział. Przyznawał sam przed sobą, że gdyby wiedział, co go czeka, nie przedsięwziąłby tej podróży. A jednak przeczucia Karola nie były tak ponure, jakby się wydawać mogły w świetle ostatnich zdarzeń. Chociaż przyszłość nasuwała obawy, była to przyszłość nieznana, kryjąca w swem łonie niejasne nadzieje. O straszliwej rzezi, trwającej dnie i noce, która, zanim wskazówka zegara kilka razy obiegnie tarczę, krwią miała splamić błogosławione żniwo, wiedział równie niewiele, jak gdyby miało to nastąpić za paręset lat. „Surowa niewiasta, niedawno urodzona, imieniem Gilotyna“ była znana jemu, podobnie jak większości innych ludzi, tylko z imienia. Straszliwe czyny, które miano wkrótce popełnić, może nawet nie narodziły się jeszcze w mózgach wykonawców. Jakże więc mogły znaleźć odbicie w mglistych przeczuciach szlachetnego człowieka?
Przeczuwał możliwość, a nawet pewność długiej rozłąki z żoną i dzieckiem, przeczuwał więzienie i złe traktowanie. Ale poza tem niczego nie bał się wyraźnie. Z tą troską w myśli, dostatecznie ciężką, gdy trzeba ją nieść ze sobą na surowy dziedziniec więzienny, przybył Karol do La Force.
Człowiek z nabrzmiałą twarzą otworzył ciężką furtę. Defarge zwrócił się do niego.
„Emigrant Evrémonde“.
„Co u djabła, powtarzam!“ zawołał dozorca do żony. „Ilu ich tu jeszcze będzie?!“
Defarge wziął pokwitowanie, nie zwracając uwagi na wykrzyknik, i odszedł ze swymi towarzyszami patrjotami.
Żona dozorcy, nieprzygotowana na to pytanie, odpowiedziała tylko. „Trzeba mieć cierpliwość, mój drogi!“; klucznicy, którzy zjawili się na odgłos dzwonka, byli jakby echem tych uczuć, a jeden z nich dodał: „Dla Wolności!“, co brzmiało w tem miejscu jak konkluzja zgoła nieoczekiwana.
Więzienie La Force było to więzienie ponure, ciemne i brudne, przesiąkłe straszliwym smrodem niezdrowego noclegu. Zdumiewająca rzecz, jak szybko ów smród niezdrowego noclegu daje się zauważyć w miejscach, które nie są trzymane w porządku!
„I do tego do tajemnej“, mruknął dozorca, patrząc na zapisany papier, „jak gdyby i tak nie była już przepełniona po brzegi!“
Wbił papier na gwóźdź, nie ukrywając złego humoru. Karol Darnay przez dobre pół godziny oczekiwał dalszych rozkoszy, które były mu znaczone, a w tym czasie, to przemierzał wielkiemi krokami sklepioną izbę, to odpoczywał na kamiennej ławie. Trzymany był tam umyślnie poto, żeby dobrze wbił się w pamięć dozorcy i jego podwładnych.
„Chodź!“ zawołał wreszcie dozorca, biorąc klucze. „Chodź ze mną, emigrancie“.
W ponurym mroku więziennym szedł przybysz za dozorcą przez schody i korytarze więzienne; kilka drzwi z trzaskiem zamknęło się za nimi, aż wreszcie znaleźli się w niskiej, wielkiej, sklepionej izbie, wypełnionej więźniami obojga płci. Kobiety siedziały przy długich stołach, czytając, pisząc, szyjąc, haftując, robiąc na drutach. Mężczyźni przeważnie stali za ich krzesłami lub włóczyli się po izbie.
Instynktowna, właściwa wszystkim więźniom odraza do towarzyszy hańbiącej zbrodni i kary sprawiła, że nowoprzybyły postanowił trzymać się zdala od tego towarzystwa. Ale, jakby dla ukoronowania fantastyczności jego długiej fantastycznej podróży, wszyscy ci uwięzieni powstali na jego powitanie, z całą wytwornością manier obowiązujących tę epokę, z całą elegancją i dworskością.
Taki przedziwny cień rzucało więzienie na ową wykwintność manier, tak upiorne wrażenie robiła owa wytworność, gdy się na nią patrzało poprzez brud i nędze tego otoczenia, że Karol Darnay miał wrażenie, iż znalazł się w gronie umarłych. Upiory! Upiory piękna, upiory dumy, upiory elegancji, upiory wesołości, upiory dowcipu, upiory młodości, upiory starości, — wszystkie oczekujące, kiedy odejść im pozwolą z tego brzegu, wszystkie patrzące na niego umarłemi oczyma, wchodząc bowiem tutaj wszyscy przestali żyć.
Skamieniał. Dozorca stojący obok niego i inni dozorcy uwijający się po izbie, którzy nie raziliby przy spełnianiu zwykłych swoich obowiązków, wyglądali tak bezgranicznie prostacko wobec tych żałobnic-matek i pięknych córek, które się tu zebrały — wobec młodej pięknej kokietki i starszej, wytwornie wychowanej kobiety, że podobieństwo do upiorów jeszcze się spotęgowało. Tak, wszystko to były upiory! Tak, po długiej fantastycznej podróży przybył w krainę ponurych cieni!
„W imieniu zebranych tutaj towarzyszy niedoli“, powiedział jegomość o dworskich manierach i dworskim wyglądzie, występując naprzód, „mam honor powitać pana na progu La Force i wyrazić panu kondolencje z powodu okoliczności, które sprowadziły pana do nas. Oby się pańskie nieszczęścia jak najprędzej skończyły! Byłoby to impertynencją wszędzie, ale tu impertynencją nie jest, pozwolę więc sobie zapytać o pańskie nazwisko i stan?“
Karol Darnay podniósł się i dał żądane wyjaśnienia w słowach najbardziej wyszukanych, jakie mu przyszły na myśl.
„Mam nadzieję“, powiedział ów jegomość, nie spuszczając oczu z głównego dozorcy, który przeszedł przez pokój, „że pan nie jest przeznaczony do tajemnej?“
„Nie rozumiem co to znaczy“, odrzekł Karol, „ale słyszałem, że tak mówili“.
„Och, co za szkoda! Ogromnie żałujemy! Ale niech pan nie traci odwagi, wielu z naszego towarzystwa siedziało z początku w tajemnej, ale to nie trwało długo“. Poczem dodał podnosząc głos: „Przykro mi, że muszę to oznajmić państwu — do tajemnej!“
Rozległ się szmer współczucia, gdy Karol Darnay przeszedł przez pokój do okratowanych drzwi, przy których oczekiwał go dozorca. Wiele głosów — między któremi rozróżniał słodkie, współczujące głosy niewiast — dawały mu dobre rady i słowa otuchy. Przystanął przy okratowanych drzwiach, żeby im podziękować. Ale drzwi zamknęła ręka dozorcy i upiorne zjawiska nazawsze zniknęły mu z oczu.
Drzwi wychodziły na strome, kamienne schody, prowadzące na górę. Kiedy przebyli czterdzieści stopni (wiezień od półgodziny, policzył je), dozorca otworzył niskie, czarne drzwi i weszli do samotnej celi. Zimna była i wilgotna, ale nie ciemna.
„Twoja cela“, powiedział dozorca.
„Dlaczego jestem skazany na samotną celę?“
„Skądże ja mam wiedzieć!“
„Czy mogę kupić atrament, pióro i papier?“
„Co do tego nie mam żadnych rozkazów. Odwiedzą was, to spytacie. Tymczasem możecie kupować sobie jedzenie, nic więcej“.
W celi był stół, krzesło i słomiany materac. Podczas gdy dozorca, zanim opuścił celę, starannie badał wszystkie przedmioty i ściany, przelotna myśl przebiegła przez mózg więźnia, że ten dozorca jest jakoś nienormalnie obrzmiały na twarzy i na całem ciele, że wygląda jak człowiek, który utonął i nasiąkł wodą. Kiedy dozorca wyszedł, przeleciała mu przez mózg inna myśl: „Zostawiono mię tu — jak w grobie!“ Zatrzymał się, obejrzał materac, odsunął się od niego z uczuciem grozy, i pomyślał: „To wijące się tu robactwo mówi mi o stanie ciała nazajutrz po śmierci“.
„Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Więzień chodził tam i z powrotem po celi, obliczając jej wymiary, a gwar miasta obijał się o ściany jak stłumiony ryk bębna, zmieszany z dzikiemi głosami. „Szył buty, szył buty, szył buty!“ Więzień znów zaczął mierzyć celę, i chodzić szybciej, by oderwać umysł od powtarzania tych słów. Upiory, które pierzchły, gdy zatrzasnęły się drzwi! Było między nimi jedno zjawisko w czarnej sukni, dama stojąca w obramowaniu okiennem — aureola otaczała jej złotą główkę — wyglądała jak... „Dobre nieba! Niech nam wolno będzie raz jeszcze mknąć przez ziejące światłem wioski w których żaden mieszkaniec nie śpi! Szył buty, szył buty, szył buty! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Takie i tym podobne strzępy myśli wyłaniały się z głębi mózgu więźnia. Coraz prędszym krokiem przebiegał celę, coraz uparciej ją przemierzał, przemierzał, przemierzał... A gwar miasta tak się zmienił, że brzmiał teraz jak przytłumione bicie bębnów, nad którem jednak górował jęk tak dobrze mu znanych głosów!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.