Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignát Herrmann
Tytuł Ojciec Kondelik i Narzeczony Wejwara
Rozdział Gdzie dyabeł nie może...
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1902
Druk Drukarnia A. T. Jezierskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Otec Kondelík a ženich Vejvara
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Gdzie dyabeł nie może...

Od załatwienia kwestyi mieszkaniowej ubiegały dnie i tygodnie w rodzinie Kondelików jak najspokojniej. „Jak najspokojniej”, to znaczy, że się nie przytrafił żaden nowy przypadek, któryby zamącił spokojną toń życia rodzinnego przy ulicy Jecznej. Po za tem panował tu ruch i pośpiech od rana do wieczora. Całe dnie siedziała szwaczka, która u Kondelików śniadała, jadała obiady, podwieczorki i kolacye, otrzymując jeszcze od pani Kondelikowej reńskiego dziennie.
— Wiesz, staruszku — tłómaczyła swemu małżonkowi — dostałabym szwaczkę za pięćdziesiąt krajcarów, lub za sześćdziesiąt, ale takim nie można powierzać wyprawy, bierze się je później, kiedy są dzieci, do reparacyj i wszelkich łatanin. Ale teraz robota musi być wykonana dokładnie, ażeby się to za rok nie rozleciało! Pepcia pokazywać jeszcze będzie swą wyprawę dorosłym dzieciom. Znasz te nasze powłoki w kwiaty? To jeszcze z mojej wyprawy. To czasem jest podstawa zgody w całej rodzinie. Pamiętasz, jak się srożyłeś, gdyś miał po raz pierwszy kupować nowe ręczniki? Wtedy dowodziłeś, że to była licha tkanina! Nie, staruszku, ja miałam dobre, ładne płótno, jak deska, ale jak zaczęli wycierać w nie czeladnicy i uczniowie z zamaczanemi rękoma od farb, a zwłaszcza tej jadowitej „szwajnfurckiej”, to się rozleciało. Sądzę więc, że zgodzisz się, ażebym wzięła szwaczkę za reńskiego.
— Weź za reńskiego — przyznawał mistrz, wiedział bowiem dobrze, że z żoną nic nie wskóra.
— Za wszystko będziesz musiał płacić, staruszku, chcę zatem, ażebyś wiedział.
— Wiem już, wiem Betty.
U Kondelików osiadła tedy szwaczka za reńskiego i maszyna do szycia turkotała od rana do wieczora. Właściwie dwie maszyny; na drugiej pomagała Pepcia. Ta maszyna należała do wyprawy, całą setkę dała za nią matka, ale też szła jak zegarek.
Pan Kondelik, gdy czasem po obiedzie chciał się zdrzemnąć, a obie maszyny huczały jak lokomotywy, przewracał się w sypialni na kanapie z jednego boku na drugi i klął po cichu:
— Przeklęte arystony, niechajby już nareszcie się z tem szyciem skończyło.
Swoją drogą podobała mu się ta praca. Pracowało się nawet w niedzielę i pani Kondelikowa nie wymyślała już żadnych wycieczek, nie wyciągała go nigdzie, i z tego mistrz był bardzo zadowolony. Dopiero wieczorem wychodzili do ogródka restauracyjnego, gdzie była muzyka, i tam spokojnie wypróżniał mistrz szklanki. To był jego ideał spokojnego życia mieszczańskiego.
Tymczasem w skrzyni gromadziła się bielizna Pepci. Tuziny koszul, nocnych kaftanów, spodniczek i jeszcze innych części wyprawy damskiej, które pani Kondelikowa niezmiernie starannie i umiejętnie składała, ażeby nawet nikt nie poznał, co to właściwie jest. Nużby też czasem nieoczekiwanie zjawił się Wejwara i zobaczył tuzin gotowy! Wyprane i wyprasowane, opatrzone monogramami rzeczy składała matka z miłością do skrzyni, przekładała je zielonym korzonkiem „fiołkowym” i zawiązywała czerwonemi wstążeczkami jedwabnemi.
— Jak z cukru! — wołała zachwycona, i spoglądała na wszystko z uczuciem dumy, że córka będzie miała wyprawę jeszcze lepszą od niej.
Były wszakże również chwile żalu, niezmiernego smutku i zwątpienia. Poco się tak raduje? Czegoż się cieszy? Że, wydając córkę zamąż, żegna się z nią na zawsze. Gdyby to można do śmierci przeżyć razem, pod jednym dachem! Niestety, tak być nie może! Chyba kiedyś, kiedyś, gdy Kondelik porzuci rzemiosło i urządzi sobie dożywotni odpoczynek we własnym domu na Winohradach, wtedy znów będą tworzyli jednę rodzinę. Ale kiedy to nastąpi?
Pepci zmów wydawało się to wszystko snem, nieskończenie pięknym snem, a sen ten ma mieć ciąg dalszy. Dnie biegły jak woda. A kiedy z końcem września zaczął Majerficek odsyłać meble do mieszkania wymalowanego, wyszorowanego, z podłogami wyczyszczonemi, z klamkami przy drzwiach, błyszczącemi jak złoto, z oknami jak z kryształu, gdy robotnicy z gazowni zawiesili już żyrandole, gdy w sypialni stanęła czarowna ampuła, jak z Tysiąca i jednej nocy, z odcieniem zielonawym, niebieskawym i różowym, gdy tam z zakładu Stoupy naniesiono kobierców, starannie owiniętych perkalem, aby się nie zakurzyły, wtedy Pepcia żyła duchem już tylko w tych nowych przestrzeniach i w domu wydawała się sama sobie, jak na urlopie. A gdy meble były rozstawione, rzekła pewnej soboty pani Kondelikowa:
— Pepciu, rzeczy gotowe i wyprane zaniesiemy dziś na Winohrady i tam je ułożymy.
Po południu wybrała się na Winohrady mała procesya: pani Kondelikowa, służąca i praczka — te dwie ostatnie z ogromnym koszem bielizny.
Pani Kondelikowa wytarła komodę czystym ręcznikiem, dotąd nie używanym, zrobiła nad nią krzyż, i pobożnie szepcąc modlitwę, wkładała tam zawiniątko za zawiniątkiem, kokardkami do frontu. Pepcia podawała i przytem drżała lekko. To wstęp do nowego życia, tu ona będzie panowała!
Pani Kondelikowa dokończyła pracę, zmierzyła okiem znawcy, czy wszystko jest malowniczo i symetrycznie ułożone, znów zrobiła krzyżyk i zamknęła komodę.
Rozejrzała się po pokoju, przeszła przez jadalnię, sypialnię, kuchnię, gdzie także już stały naczynia w kredensie i na stole z drzewa lipowego, uśmiechnęła się i rzekła:
— Ładne będziesz miała gniazdko, wszystko jak w bajce, tylko gosposi tu brak.
— I ona będzie, mamusiu — rzekła radośnie Pepcia i prawie podskoczyła w górę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Był początek września, po południu, gdy mistrz po obiedzie dawno wyszedł z domu, a pani Kondelikowa na rozłożonym stole mierzyła i krajała płótno, ażeby maszyny nie próżnowały. Szwaczka wyszła z domu dla zakupu jakichś nowych guziczków, haftek, tasiemek i innych drobiazgów, Pepcia była u krawcowej, ażeby przymierzyć ubranie.
Wtem w kuchni odezwał się mocno dzwonek a gdy Kasia otworzyła, zabrzmiał jakiś obcy, ostry kobiecy głos:
— Czy pani von Kondelik jest w domu?
Pani Kondelikowa położyła nożyczki i spojrzała ku drzwiom. Nie znała głosu i przerwa w zajęciu była dla niej dość niemiłą. Ale już pukano kościstemi palcami w drzwi, więc pani Kondelikowa zawołała ostro:
— Proszę!
Do pokoju weszła niemłoda, wysoka, chuda, koścista kobieta o szorstkiej, z czerwonawemi plamami jakby przepalonej twarzy, w staromodnem i dość niedbałem ubraniu. Długie, suche, kościste palce tkwiły w siatkowych rękawiczkach bez palców.
Nieznajoma domknęła za sobą ostrożnie drzwi, ukłoniła się teatralnie i rzekła:
— Pani von Kondelik, czy tak?
Pani Kondelikowa mimowoli pochwyciła nożyczki.
Wizyta nieznajomej kobiety zastanowiła ją. Uczucie niezadowolenia z przeszkody przy robocie zmieniło się nagle w nieokreśloną obawę czegoś nie oczekiwanego, niezmiernie niemiłego. I tylko z przyzwyczajenia, jak już tyle razy w życiu na podobne pytanie, odpowiedziała nieznajomej:
— Proszę, czem mogę służyć?
Ale nożyczki trzymała mocno, jakby do obrony...
Nieznajoma zrobiła krok.
— Czy pani jest sama w domu, pani von Kondelik?
Pani domu przyświadczyła skinieniem głowy.
— Córki tu niema?
Pani Kondelikowa uczuła się ogromnie zakłopotaną.
— Niema — odpowiedziała, jak z musu — czego pani sobie życzy?...
— Zaraz, zaraz — rzekła.
I sięgnęła ręką w małą torebkę, która wisiała na lewej ręce. Grzebała w niej chwilę, wyjęła nareszcie jakąś ósemkę papieru i podając ją pani Kondelikowej, rzekła:
— Proszę pani.
Pani Kondelikowa sięgnęła ręką po papier — ręka jej trochę drżała — otworzyła go, przeczytała pierwszy wiersz.
Była to kartka, która ozdobnym drukiem oznajmiała zaręczyny Pepci Kondelikówny z Wejwarą.
— Owszem, to dotycze mojej córki — potwierdziła pani Kondelikowa, patrząc uważnie na nieznajomą — czegoż więc sobie pani życzy, pani, czy może panna, nie mam przyjemności...
— Pani, pani — rzekła nieznajoma — wdowa po oficyale Mukensznablu von Wiesengrün, gospodyni pana Wejwary...
— Ależ pan Wejwara mieszka... — chciała oponować pani Kondelikowa.
— Owszem, owszem — kiwała głową pani Mukensznablowa — teraz już u nas nie mieszka, ale mieszkał, paniusiu, całe trzy lata mieszkał...
Pani rozglądała się po krzesłach; dotąd nie proszono jej, aby usiadła. Pani Kondelikowa wskazała ręką krzesło i przybyła dama usiadła, skinęła ręką pani domu, aby także to uczyniła, i patrzyła na nią okiem badawczem.
Pani Kondelikowa uczuła się słabą pod tem spojrzeniem.
— I życzy pani sobie?...
— Więc panna von Kondelik ma sobie wziąć pana Wejwarę?
— Tak, przecież to wydrukowane — rzekła przekonywająco pani Kondelikowa.
— Mój Boże! — wymówiła z ironią przybyła — teraz się drukuje różne rzeczy! Przyszłam do pani jako matka do matki i chcę zapytać: co się stanie z moją córką, gdy sobie pan Wejwara weźmię pannę Kondelik?
Masz dyable kaftan!
Jakgdyby piorun uderzył tuż obok pani Kondelikowej. To było jeszcze coś gorszego od pioruna, zdawało się, że ziemia zatrzęsła się w swoich posadach. Córka! Tu jest jakaś inna córka, a Wejwara — Boże, Boże, co też jeszcze pani Kondelikowa usłyszy? Zaparła oddech w piersiach, ale starała się zachować spokój i tylko wyrzekła z przymusem:
— Co pani mówi, pani córka, co się stało z córką pani i...
Chciała powiedzieć „i z panem Wejwarą”, ale nie mogła tego wymówić. Paniusia dopomogła jej:
— I niby z panem Wejwarą? Powiem otwarcie: oto myślałam zawsze, i myślę do dziś, że pan Wejwara i moja córka...
— Czy pan Wejwara obiecywał jej — wyrwało się pani Kondelikowej — czy ma zobowiązania względem córki pani?
Przybyła podniosła ramiona aż do uszu i znowu je opuściła.
— To jest, właściwie, jak to powiedzieć. Panowie są teraz tacy, że wogóle nie uznają żadnych obowiązków, teraz jest zupełnie inaczej, niż bywało dawniej. Ach Boże, kiedy się starał o mnie mój nieboszczyk Oktawian...
— Pan Wejwara nigdy o niczem nie wspominał — przerwała niecierpliwie pani Kondelikowa retrospektywne zboczenie pani Mukensznablowej.
Ta zaś podniosła suchy palec wskazujący do wysokości czoła i rzekła jak dyplomata:
— Wierzę, droga pani, że nie wspomniał. Jeszczeby też miał wspominać, kiedy postanowił wyprzęgnąć i zacząć gdzieindziej. Żadny z niego byłby jurysta. Zwłaszcza, że na takich panów wszędzie zastawione...
— Z nas nikt na niego nie zastawiał, pani Mukensznablowo! — rzekła szorstko pani Kondelikowa — nie potrzebujemy tego.
— Ależ ja też tego nie podejrzewam — zawołała przybyła. — Panowie dzisiaj gdzieindziej posmakują, a gdzieindziej zasiądą do obiadu, to zwyczaj teraz ogólny.
Dama podczas rozmowy rozglądała się po pokoju i widząc stos bielizny niedoszytej skrajanego płótna, rzekła z dziwnym uśmiechem:
— Wyprawa! My także szyjemy, lata całe nad tem siedzimy, nie mogłam kupić odrazu dziesięć sztuk. Cud prawdziwy, żem ze swojej emerytury tyle mogła sprawić, a teraz, gdym się we wszystkiem musiała ograniczać, teraz...
Przy ostatnich słowach trąciła pogardliwie końcami palców kartę zaręczynową Wejwary.
Pani Kondelikowa siedziała i słuchała, jak we śnie. Przyszło to wszystko tak nagle, nieoczekiwanie, że była pomieszana, zawstydzona i wystraszona, wszystko jej wirowało przed oczyma, postać pani Mukensznablowej odbijała się na wszystkie strony, widziała tej wstrętnej kobiety naraz aż pięć egzemplarzy.
Strach ją ogarniał w towarzystwie tej dziwnej osoby, która ukazała się prawie w ostatniej godzinie, ażeby zburzyć spokój szczęśliwej dotąd rodziny, ba, ażeby może zniszczyć całą przyszłość jej córki. Myśl podobna wzburzyła nagle pierś pani Kondelikowej, wybuchnęła też szorstko:
— Proszę mi powiedzieć, co to wszystko znaczy? Czego pani sobie życzysz, poco tu przychodzisz do mnie! Dlaczego to nie załatwicie wszystkiego z panem Wejwarą?
Pani Mukensznablowa powstała.
— Chce pani wiedzieć, co to znaczy? — mówiła monotonnie. — Znaczy to, że nie chcę, aby dziecię moje było barankiem, który się za innych ofiaruje. Znaczy to, że przyszłam, aby ostrzedz przed panem Wejwarem. Może oczekiwał od nas więcej, niż dać możemy, bo tacy są teraz panowie, ale ja sobie myślę: urzędnik magistratu powinien być przykładem całego miasta. Takim jest pan burmistrz, głowa miasta i panowie radcowie. Chciałam pani powiedzieć, że pierwsze prawo do pana Wejwary ma moja córka! A gdyby to nie wystarczyło z prawem naszem pójdziemy do kościoła, a potem zobaczymy, czy będzie ślub. Miałam załatwić z panem Wejwarą? Owszem, ale gdzie? Odszedł od nas, gdzie go mamy szukać, my słabe kobiety! Proszę więc, ażeby mu pani rzekła: panie Wejwaro, kto to jest pani Mukensznablowa i jej córka Loti? Pytały się o ciebie, idź i spełnij swój obowiązek. Takbym rzekła ja, jako matka, gdyby pani była na mojem miejscu i tego żądam od pani, pani Kondelik.
— Dobrze, dobrze — odparła z pośpiechem pani Kondelikowa. — Powiem mu to, gdy przyjdzie, a jeżeli wszystko prawda, to nie będziemy go wstrzymywały ani jednej minuty. Skoro ma zobowiązania wobec pani, niech je wypełni. Nie życzymy sobie tego wcale, ażeby ktoś do nas miał urazę lub na nas narzekał.
W oczach pani Mukensznablowej przebijała radość, chcąc jednak jeszcze wzmocnić pozycyę, podeszła prawie aż do pani Kondelikowej, podniosła prawicę i lewicę z torebką wymówiła jak Sybilla:
— Nietylko narzekać, moja pani Kondelikowa, przeklinaćbym was musiała! A wie pani chyba, że nie jest szczęśliwą droga do ołtarza, wybrukowana przekleństwami niewinnej, okłamanej, uwiedzionej dziewczyny...
— Uwiedzionej! — wykrzyknęła pani Kondelikowa.
Matrona, opierając rękę o ramię pani Kondelikowej przyciszonym, przenikliwym głosem mówiła:
— Są na to dowody piśmienne.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — wołała pani Kondelikowa. — Niech mnie już pani opuści.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pani Kondelikowa nie zauważyła nawet, że pozostała już sama w pokoju, siedziała na krześle, patrząc przed siebie jakby szklanym wzrokiem i szeptem powtarzała.
— Więc Wejwara, ktoby to był pomyślał, ktoby to był pomyślał!
W tej pozycyi zastała ją Pepcia, która za pół godziny powróciła.
— Co ci jest, mamusiu? — zapytała zdziwiona.
Pani Kondelikowa machnęła ręką na stos pokrajanego płótna i wstrzymując płacz, mówiła żałośnie:
— Złóż to, córeczko, zamknij, nasza praca skończona.
Potem opowiedziała córce, kto tu był i czego żądał.
Ale już po kwadransie żałowała, że tak uczyniła. Trzeba było przecież poczekać na małżonka i jemu się najpierw zwierzyć, trzeba było potem z Kondelikiem wysłuchać Wejwarę.
Serce jej się ściskało, gdy patrzyła na płaczącą córkę. I jedyne słowo promieniało jej jak gwiazda nadziei, słowo, które wymówiła Pepcia w swoim żalu, wołając kilkakrotnie:
— To jest może jakiś podstęp, mamusiu, to jest jakiś podstęp!
— Podstęp! Ach, gdybyż to był podstęp! — prosiła pani Kondelikowa Boga. — No, niechaj tylko przyjdzie Wejwara! Oby tu już był!

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ignát Herrmann i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.