Obrońca pokrzywdzonych/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Obrońca pokrzywdzonych
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 29.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Ratuj moje dziecko“

Chociaż dochodziła zaledwie godzina piąta po południu, zapadał już zmierzch. Gęsta mgła wzmagała jeszcze ciemności. We wszystkich sklepach i biurach zapalono już oddawna światła. Nagle mgła zaczęła przybierać odcień czerwony.
— Pożar! Pożar! — rozległo się ze wszystkich stron. —
Płonęły dwa największe budynki w tej okolicy. Strażacy byli już przy pracy. Pobliskie uliczki zapchane były ludźmi. Nagle jakieś auto zatrzymało się przed miejscem wypadku. Szofer zawiadomił swych pasażerów, że niestety nie będą mogli ruszyć dalej i trzeba będzie udać się piechotą do hotelu.
— Jeszcze tego brak, przy tej psiej pogodzie — rzekł niższy z pasażerów, starając się przecisnąć przez ciżbę.
Musiał się jednak zatrzymać po kilku krokach.
— Proszę mi pozwolić przejść przed sobą, panie Fournier — rzekł inspektor Baxter.
— Baxter mężnie począł się rozpychać na prawo i lewo. Po kilku chwilach udało mu się dotrzeć do posterunkowego policji. Baxter okazał mu swą legitymację. Posterunkowy zasalutował i przepuścił ich naprzód. Znajdowali się o kilka kroków od hotelu, w którym mieszkał markiz d‘Armand. Należało już tylko przejść na drugą stronę, gdy nagle pchnięto Baxtera tak silnie, że omal się nie przewrócił.
Odwrócił się. Fournier wyciągnął rękę w stronę trotuaru.
— Raffles — zawołał.
Baxter zwrócił wzrok w kierunku wskazanym przez Fourniera. Żadna z twarzy nie przypominała Rafflesa.
— Przyśniło się panu — rzekł wzruszając ramionami.
Począł torować sobie drogę naprzód, gdy nagle usłyszał za sobą odgłos upadającego ciała.
Fournier pochłonięty widokiem Tajemniczego Nieznajomego, nie spostrzegł na ziemi, leżącego węża do pampy strażackiej. Potknął się i wywrócił jak długi. Baxter pomógł mu przy podnoszeniu się. Ta krótka chwila wystarczyła, aby Tajemniczy Nieznajomy zniknął w tłumie.
— Widzi pan, co to znaczy marzyć o niebieskich migdałach — rzekł Baxter — Śniło się panu, że widzi pan Rafflesa.
— Zapewniam pana, że go widziałem. — oświadczył Fournier. — Poznałem go odrazu po jego brodzie i rozetce.
Weszli do hotelu.
— Pan markiz d‘Armand — zapytał inspektor portiera?
— Przed chwilą właśnie opuścił nasz hotel — Kazał nam zachować korespondencję, oświadczył, że w tych dniach ja zabierze. —
Baxter pochylił głowę.
— Nie mamy tu nic do roboty — rzekł Fournier. — Miejmy nadzieję, panie inspektorze, że innym razem lepiej się panu powiedzie.
— To wcielony diabeł — mruknął Baxter. —
Gdy wyszli z hotelu sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej. Obydwa domy były już podobne do płonących głowni. Pobliskie ulice lśniły czerwonym odblaskiem. A na sąsiednich kamienicach tańczyły olbrzymie czarne cienie widzów i strażaków. Tłum począł się niepokoić. Słychać było tu i owdzie płacz kobiet.
Udało się uratować mieszkańców zagrożonych domów i straży zależało teraz przedewszystkiem na zlokalizowaniu ognia. Ogień jednak ogarnął sąsiedni budynek. Przerażone twarze ukazały się na górnych piętrach.
Przyniesiono drabiny i rozpoczęto akcję ratowniczą. Jakiś strażak schodził z drabiny, niosąc na rękach zemdloną kobietę. Rozległy się oklaski. Kobietę ułożono na ziemi i oddano sanitariuszom. Strażak oświadczył, że zbadał dokładnie całe mieszkanie i że prócz tej kobiety nie było tam nikogo.
W tej chwili młoda kobieta otworzyła oczy.
— Moje dziecko! Gdzie jest moje dziecko?!
Z rozpaczą padła na kolana przed swym zbawcą i krzyczała wśród łkań.
— Ratujcie moje dziecko!
Strażak należał do ludzi odważnych. Nie po raz pierwszy spoglądał w oczy śmierci, podniósł wzrok do góry i potrząsnął głową.
Ratunek był niemożliwy. Wszelkie usiłowanie musiałoby tylko zwiększyć liczbę ofiar.
Fournier zbliżył się do Baxtera.
— Nasz markiz jest człowiekiem wysoce przewidującym... Udało mu się uniknąć podwójnego niebezpieczeństwa.
Gdy kończył te słowa, jakiś człowiek, przedarł się przez tłum i zbliżył do płonącego domu.
Roztrącił silnym ruchem strażaków, broniących dostępu do domu i szybko przedostał się do drabiny opartej o okno mieszkania. Na widok człowieka, wspinającego się po drabinie, z piersi tłumu wyrwał się potężny okrzyk. Następnie zapanowała śmiertelna cisza. Tłum w milczeniu oczekiwał na dalszy przebieg wypadków.

Strażacy zrozumieli jakie były intencje bohatera. Przysunęli do fasady domu drugą drabinę i puścili potężny słup wody na tę część drabiny, którą ogarnęły już płomienie. Mężczyzna zdawał się nie zwracać uwagi na te środki ostrożności. Gdy doszedł do dwuch trzecich drabiny, nagle zwrócił się na lewo. Stopy jego zwisały nad przepaścią. Schwycił się dłońmi za występ muru. Z kocią zręcznością przedostał się po sztukaterii na piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie nieszczęśliwej matki. Przez krótką chwilę sylwetka jego zarysowała się na tle okna.

— Więcej wody — usłyszano krzyk. —
Po tych słowach zniknął on w płomieniach.
Nastąpiły minuty pełnego napięcia oczekiwania. Pompy wyrzucały strumienie wody w kierunku drabiny i okna. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk.
Na górze ukazał się człowiek z małym dzieckiem w ręku. Ogień nie puszczał swej ofiary. Płomienie lizały go swymi językami, osmalały włosy, zapalały ubranie. Strażacy spostrzegli niebezpieczeństwo. Silny prąd wody zrzuciłby niewątpliwie z drabiny dziecko i jego zbawcę. Należało działać ostrożnie. Skierowali w ich stronę rzęsisty deszcz kropel. Pod jego osłoną bohaterski mężczyzna, wraz z dzieckiem, zszedł spokojnie z drabiny. Znajdował się w odległości kilku metrów od ziemi, gdy nagle, dał się słyszeć przeraźliwy huk. Przednia fasada domu runęła.
Baxter i Fournier wypchnięci zostali przez ciekawy tłum aż do pierwszego rzędu. W oślepiającej jasności, która w tej chwili zalała plac można wyraźnie było dostrzec rysy nieznajomego. Z piersi ich wyrwał się ten sam okrzyk:
— Raffles!
Bohaterstwo nie odgrywało dla nich najmniejszej roli. Ożywiała ich ta sama myśl. Chcieli za wszelką cenę dostać go w swe ręce.
Baxter poinformował o wszystkim dyżurnego policjanta i okazując mu nakaz aresztowania, zażądał zatrzymania nieznajomego mężczyzny.
W tym momencie Raffles zeskoczył na ziemię i oddał dziecko w ręce plączącej ze szczęścia matki. Otoczono go dokoła. Nagle uczuł czyjąś rękę na swym ramieniu. Odwrócił się i spostrzegł Baxtera w towarzystwie dwuch policjantów.
— W Imieniu Prawa i Króla zatrzymuję pana — rzekł inspektor. —
Tłum zdumiał się. W tej samej chwili wydarzył się dziwny wypadek. Płonąca belka oderwała się od domu i spadła na ziemię pociągając za sobą strażaka. Rozległ się okrzyk zgrozy.
Baxter, Fournier i policjanci odskoczyli w tył. Gdy uspokoili się, więźnia już nie było...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.