Obrońca pokrzywdzonych/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Obrońca pokrzywdzonych
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 47
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 22.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Nr. 47. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
OBROŃCA POKRZYWDZONYCH
Plik:PL Lord Lister -47- Obrońca pokrzywdzonych.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI
2. 


Obrońca pokrzywdzonych
Raffles domyśla się prawdy

W pobliżu Shepherdsgush na Golhaeke Road stał mały domek, wyglądający z zewnątrz dość niepozornie.
Domek ten otoczony dużym ogrodem, robił dość dziwne wrażenie w tej dzielnicy starych arystokratycznych will. Szare jego mury przeświecały smutnie z pomiędzy zieleni drzew.
Pomimo skromnego wyglądu wnętrze willi kryło prawdziwą niespodziankę. Urządzona ona była z dużym przepychem. Właściciel, Holender, nazwiskiem van Brixen, nabył tę willę przed laty na licytacji. Choć bardzo bogaty nie mógł nawiązać w Londynie stosunków towarzyskich. Źródło jego olbrzymiej fortuny wydawało się mieszkańcom stolicy podejrzane. Udało mu się wreszcie przezwyciężyć początkowy opór. Był uprzedzająco miły dla swych sąsiadów i przyjęcia jego zyskały rozgłos.
Dzisiejszego wieczora willa Holendra przybrała wygląd świąteczny. Holender zaprosił sporo osób. Postanowił wydać bal z okazji zaręczyn córki swej Anetty ze swym dawnym wspólnikiem, Francuzem Józefem Fournier.
Narzeczony od szeregu lat mieszkał w Londynie, prowadząc wesoły tryb życia zamożnego kawalera. Miał on brata o pięć lat młodszego, który również mieszkał w stolicy Anglii. Bracia jednak różnili się, jak dzień od nocy. Moralnie i fizycznie dzieliła ich od siebie przepaść. Józef był człowiekiem zdeprawowanym, próżnym i skłonnym do intryg. Franciszek natomiast był prawym, skromnym i przyzwoitym. Jedyną ambicją Józefa było jaknajszybsze zrobienie majątku. Każda droga, prowadząca do tego celu, była dlań dobra. Franciszek zaś uważał, że należy ciężką pracą dochodzić do swego celu. Podczas, gdy brat spędzał dni całe na ryzykownych interesach, Franciszek pracował pilnie, jako buchalter w jednej z firm londyńskich.
Ludzie, z którymi stykał się Józef, należeli do niższych warstw towarzyskich Londynu. Bardzo pewny siebie i ambitny starał się początkowo nawiązać stosunki z ludźmi z lepszej sfery, ale nie udało mu się. Zraził wszystkich swymi manierami parweniusza. Drzwi, które mu otwarto, zatrzaśnięto mu szybko przed nosem. Niepowodzenie to odczuł dość boleśnie. Nie rozumiał jednak przyczyn tego towarzyskiego bojkotu.
W dniu dzisiejszym ambitny młody człowiek nie posiadał się z radości. Szczęśliwy przypadek zetknął go z jakimś jegomościem, należącym do arystokracji francuskiej.
Oto jak się to stało:
Józef siedział w kawiarni, w której był częstym gościem. Sąsiedni stolik zajął jakiś nieznajomy elegancko ubrany i mogący liczyć około lat pięćdziesięciu. Rozmawiał po francusku z młodzieńcem, młodszym odeń o kilka lat. Fournier zwrócił uwagę na wytworny wygląd jegomościa. Zainteresował go fakt, że rozmawiali po francusku. Dwukrotnie starał się nawiązać z nimi kontakt: raz prosząc starszego z panów o danie mu przeczytanej gazety, drugi raz dając mu ognia.
Wszystko, daremnie, gdyż nieznajomy zachowywał rezerwę.
Przypadek przyszedł Józefowi z pomocą. Gdy obydwaj nieznajomi wychodzili, starszy z nich włożył na siebie przez omyłkę płaszcz Fourniera.
Józef natychmiast postanowił Skorzystać z okazji.
— Bardzo przepraszam... Mam wrażenie, że wziął pan moje palto.
— Czyżby? Możliwe. Bardzo pana przepraszam, ale musiałem się omylić. Nasze palta podobne są do siebie jak bliźnięta.
— Pochodzą one bowiem od dobrych krawców — rzucił Józef, błogosławiąc w duszy przypadek, który ułatwił mu przełamanie lodu. — Zauważyłem, że pan oraz pański przyjaciel jesteście Francuzami.
— Istotnie.
— Czy z Paryża?
— Nie, z południa Francji. A pan?
— Z Paryża? — odparł Józef. — Od wielu lat mieszkam w Londynie.
— Czy jest pan zadowolony z pobytu?
— Jako tako. Kolonia francuska jest dość szczupła i z wyjątkiem ambasadora u którego bywam dość często, nie utrzymuję z nią bliższego kontaktu. Z tym większą radością witam w panu mojego rodaka. Czy jest pan kupcem?
— Nie. Przyjechałem tu dla przyjemności.
— Pozwoli pan, że się przedstawię: Józef Fournier.
— Markiz d’Armand. Pan Bellon z Bordeaux — dodał, przedstawiając swego towarzysza. Fournier nie potrafił ukryć swej radości. Nareszcie wysiłki jego, zmierzające w kierunku zbliżenia się do sfer arystokratycznych zostały uwieńczone pomyślnym rezultatem. Poznał wreszcie autentycznego markiza.
Trzej panowie wrócili z powrotem do cukierni i usiedli razem przy stoliku. Fournier nie posiadał się z radości. Miał wrażenie, że markiz stara się uprzejmością wynagrodzić swą poprzednią oziębłość. Na stole pojawiło się drogie wino. Języki rozwiązały się. Gdy żegnali się z sobą stosunki między nimi panowały jaknajserdeczniejsze. Tegoż wieczora całe otoczenie Fourniera wiedziało, o tym, że młody człowiek spędził cały dzień ze swym najlepszym przyjacielem markizem d‘Armandem, który niedawno przybył z Paryża.
Następnego dnia, Fournier, który zazwyczaj udawał się do kawiarni dopiero o godzinie piątej po południu, zjawił się już tam o pierwszej. Pod żadnym pozorem nie chciał stracić okazji spotkania tam markiza. Czekał około czterech godzin. Cierpliwość jego została wynagrodzona. Ujrzał wreszcie dwóch zbliżających się rodaków. Zerwał się od stolika i podszedł do markiza, akcentując głośno jego tytuł.
Usiedli przy stole i wszczęli ożywioną rozmowę. Radość z zawartej tak imponującej znajomości, spędziła Fournierowi sen z powiek. Całą ubiegłą noc przewracał się na łóżku, zadając sobie pytanie, w jaki sposób może najwłaściwiej znajomość tę wykorzystać. Nadarzała mu się ku temu odpowiednia okazja. Jego ślub z córką van Brixena, Anettą, miał się odbyć za parę dni. Anetta była nietylko ładną i miłą dziewczyną, ale była również finansowo doskonałą partią. Fournier wpadł na pomysł, aby poprosić markiza d’Armand o zaszczycenie tej uroczystości swoją obecnością. Dla tych, którzy zamknęli przed nim swoje drzwi byłby to policzek nielada.
Zręcznie sprowadził rozmowę na ten temat. Ku jego wielkiej radości markiz odrazu przyjął propozycję.

Jeszcze w ciągu tego samego tygodnia van Brixen wydał nowe przyjęcie z okazji zaręczyn swej córki. Pomiędzy zaproszonymi gośćmi byt markiz d’Armand i towarzysz jego pan Bellon z Bordeaux. Holender dumny był z obecności arystokratycznego gościa. Wyszedł na jego spotkanie i ceremonialnie przedstawił go reszcie zaproszonych.
W zimowym ogrodzie, za grupą palm, stała malutka ławeczka. Miejsce to stanowiło doskonałą kryjówkę dla tych, którzy chcieli przez chwilę pozostać sami. Na ławeczce tej siedzieli dwaj mężczyźni. Starszy z nich nosił w klapie fraka rozetkę Legii Honorowej. Białą wypielęgnowaną ręką gładził niewielką bródkę. Z trudem tłumił ziewanie.
— Chciałbym stąd uciec, Charley, jaknajprędzej. Towarzystwo jest tu bardzo mieszane i niesłychanie nudne. Przyszedłem tu, ponieważ miałem wrażenie, że w przeszłości Fourniera i naszego gospodarza kryją się jakieś tajemnice. Widać jednak, że się pomyliłem.
Młody człowiek, którego towarzysz nazywał Charleyem chciał coś odpowiedzieć. W tej samej chwili markiz, bowiem on to był właśnie, przysłonił mu ręką usta, drugą ręką wskazując na drzwi, prowadzące do sali balowej.
Stanęli w nich właśnie Fournier i Brixen. Chcieli widocznie udać się do miejsca, w którym znajdowali się obaj nasi przyjaciele, lecz zatrzymali się w połowie drogi, w pobliżu fontanny.
— O, nie, Geercie. Nigdy się na to nie zgodzę — rzekł Fournier.
Van Brixen położył łagodnie rękę na ramieniu młodego człowieka.
— Bądź rozsądny, Józefie... Pomiędzy takimi starymi przyjaciółmi jak my... znasz mnie chyba dosyć.
— Tak — odparł Fournier — dlatego, że cię znam żądam, abyś wpłacił mi obiecane pięćdziesiąt tysięcy funtów gotówką, najpóźniej w przeddzień ślubu.
— Ależ to absurd, Józefie. Na dzień przed ślubem otrzymasz gotówką dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów, stanowiących posag mej córki. Resztę otrzymasz...
— Właśnie do reszty przywiązuję jaknajwiększe znaczenie. Czy sądzisz, że za głupich dwadzieścia tysięcy funtów, zgodzę się uwolnić cię od twej córki? Żądam właściwego odszkodowania za moją piękną starokawalerską egzystencję. Nadszedł czas, abyśmy zlikwidowali przeszłość i uregulowali nasze rachunki.
Holender westchnął głęboko.
— Ponieważ nie mam wyboru, niech i tak będzie. Ale pieniądze te nie przyniosą ci szczęścia.
— Wiedziałem, że wrócisz do rozsądku — odparł Fournier łagodniejszym tonem. — Oto ręka — dodał, wyciągając do Brixena prawicę.
Brixen wyciągnął swoją rękę dość niechętnie. Pogodziwszy się obydwaj mężczyźni wrócili do salonu.
Markiz d’Armand słuchał tej rozmowy z prawdziwym zainteresowaniem.
— Przypadek naprowadził nas na ślad ciekawej tajemnicy — rzekł do Charleya. — Ci, którzy nam donieśli, że teść i zięć byli kiedyś wspólnikami w pierwszej karierze, mieli rację. Jakieś poważne względy musiały skłonić starego do dania Fournierowi pięćdziesięciu tysięcy funtów sterlingów.
Po chwili drzwi otwarły się szybko i dwie młode dziewczyny weszły do zimowego ogrodu. Usiadły na ławeczce, stojącej pod palmami nie spodziewając się, że jakiś mężczyzna ukryty wśród zieleni nie spuszcza z nich wzroku.
— Ach Maud... Jestem taka nieszczęśliwa....
Skarga ta wypłynęła z ust wyższej z dziewcząt. Jednocześnie oparła ona na ramieniu swej towarzyszki swą złotą główkę i załkała.
Towarzyszka jej mogła liczyć około dziewiętnastu lat. Na twarzy jej malowała się jednak niezwykła powaga.
— Ależ Anettko — rzekła — Jeśli ci się aż tak nie podoba, nie poślubiaj go. Nikt cię do tego nie może zmusić.
— Nie znasz mego ojca, To, co postanowił musi być spełnione. Raczej skoczę do wody razem z Franciszkiem, niż poślubię tego człowieka.
Wstała i chusteczką poczęła ocierać oczy. Młodszą dziewczyna otoczyła ją ramieniem.
— Uspokój się Anettko. Mógłby cię ktoś zobaczyć! Zaufaj mi. Już ja coś wynajdę, aby nie dopuścić do tego małżeństwa. A teraz wytrzyj oczy i chodź zemną. Nasza długa nieobecność mogłaby się wydawać podejrzaną.
Anettka przytuliła się do swej towarzyszki jak małe dziecko i obydwie weszły do salonu.
— Brawo miss Maud — zawołał markiz. — Kocham ludzi zdecydowanych i myślących. Powiedz mi Charley, czy nie mógłbyś wydobyć o tej dziewczynie wiadomości?
Któż to taki ten Franciszek, z którym nasza biedna Anettka postanowiła wspólnie popełnić samobójstwo.
— Bardzo chętnie, jeśli ci to tylko potrzebne.
— Wyjaśnienie to jest mi konieczne — odparł lord Lister. — Wydaje mi się, że nasz gospodarz i jego czcigodny wspólnik zasługują całkowicie na naszą uwagę. Zajmij się więc chwilowo Maud i wyciągnij od niej trochę szczegółów o tym Franciszku. Maud oprócz rozsądku posiada śliczną twarzyczkę i zgrabną figurkę. Nie stracisz czasu w jej towarzystwie.
W tej chwili orkiestra zagrała tango.
— Zaproszę ją do tańca — rzekł Charley. — Wyciągnąwszy rękę do swego przyjaciela oddalił się szybko.
Markiz przez kilka chwil jeszcze pozostał na ławce, również udał się do salonu.
Na wargach jego pojawił się sarkastyczny uśmiech.
— Rafflesie, Rafflesie! Oto coś dla ciebie! — szepnął do siebie po cichu. —

Podpis

— Wszystko odbyło się tak, jak z góry przewidywałem — rzekł markiz do Charleya. Nic z twarzy jego nie przypominało wczorajszego markiza. Policzki jego były gładko wygolone, a nad górną wargą widniał ciemny wąsik, tylokrotnie opisywany przez policję w listach gończych wysyłanych za Rafflesem.
Tajemniczy Nieznajomy zajmował wraz ze swym sekretarzem, apartament składający się z trzech pokojów w jednym z najelegantszych hoteli londyńskich.
Siedząc wygodnie w fotelu, palił papierosa i słuchał sprawozdania Charleya Branda.
— Nie spocznę, dopóki nie wymierzę obydwu łotrom należytej kary.
Raffles był zdenerwowany. Rzucił do popielniczki niedopałek papierosa i wielkimi krokami począł przechadzać się po swym gabinecie.
Charley zdobył niezbite dowody, że Holender van Brixen od wielu lat zajmował się handlem żywym towarem, i na tym procederze zrobił swój majątek. Józef Fournier był jego zausznikiem i współpracownikiem. Ażeby zapewnić sobie całkowitą dyskrecję Brixen postanowił ożenić go ze swą córką.
Fournier żądał pieniędzy. Pięćdziesiąt tysięcy funtów sterlingów. Van Brixen nie mógł odmówić z miejsca chciwemu pretendentowi do ręki córki. Kierowały nim dwa względy. Po pierwsze obawiał się, że rewelacje Fourniera mogłyby go zgubić, po drugie zależało mu na jaknajszybszym pozbyciu się z domu córki.
Pomimo swych sześćdziesięciu pięciu lat van Brixen zakochał się beznadziejnie w Rosjance, niejakiej Tatianie Mirów. Była to diva operetkowa, i jakkolwiek nie pierwszej już młodości, była dla starego Holendra uosobieniem wszystkich czarów. Dla starzejącej się już divy małżeństwo z Holendrem przedstawiało cały szereg wielkich korzyści. Pieszczotami wymogła na nim obietnicę, że zabierze ją w podróż dokoła świata i że nadto pozbędzie z domu swej córki.
Anettka okazywała kochance swego ojca zupełnie wyraźną wrogość.
Tego rodzaju informacje uzyskał Charley Brand. Dowiedział się nadto, że Anettka zaręczyła się pokryjomu z bratem Józefa Fourniera, Franciszkiem. Młoda para spotkała się przypadkiem na przyjęciu na które Józef zabrał swego brata. Podczas, gdy Józef rozmawiał z przyszłym swym teściem o interesach, młodzi pozostawieni byli sami sobie. Od pierwszego wejrzenia odczuli, że łączy ich wzajemna sympatia.
Od tej chwili poczęli spotykać się pokryjomu. Uczucie sympatii przerodziło się w serdeczną miłość. Przyrzekli sobie, że nic ich nie rozłączy. Dopiero później ogłoszone zostały zaręczyny Anettki z Józefem. Gdy wiadomość ta dotarła do Franciszka, spalił wszystkie listy, pochodzące od niewiernej i postanowił więcej się z nią nie spotykać. Był zbyt dumny, aby żądać jakichkolwiek wyjaśnień.
Lord Lister przerwał swój spacer po pokoju, i zamyślonym wzrokiem spojrzał na swego przyjaciela.
— Obydwaj zostaną ukarani, przyczym kara Brixena będzie surowsza — odparł. — Ugodzę ich w to, co mają najdroższego.
— Wytłumacz się jaśniej.
Rafles wzruszył ramionami.
— Chwilowo nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Nie mamy chwili do stracenia. Jeszcze dziś musimy wymierzyć karę Fournierowi.
Tajemniczy Nieznajomy wyjaśnił Charleyowi swój plan. Charley zaakceptował go i natychmiast przystąpił do przebrania się.
Nikt nie poznałby w szoferze, który po kilku chwilach zszedł ze schodów eleganckiego sekretarza lorda Listera. Raffles spojrzał na zegarek.
— Czas na mnie — szepnął.
Teraz on skolei stanął przed trójskrzydłowym lustrem i przystąpił do starannej charakteryzacji twarzy. Po chwili lord Lister zniknął, a zastąpił go markiz d‘Armand.
Markiz odsunął zasuwę od drzwi, które zamknął ostrożnie po wyjściu Charleya. Nie wyszedł jednak odrazu z pokoju. Oczy jego kilkakrotnie podniosły się w kierunku, wiszącego na ścianie zegara. Widocznym było, że czekał na kogoś.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
Służący wręczył markizowi kartę wizytową jakiegoś pana, który chciał się z nim widzieć.
— Prosić — rzekł markiz, rzuciwszy okiem na kartę.
Po kilku chwilach służący wprowadził do pokoju Józefa Fournier. Fournier miał na sobie eleganckie wizytowe ubranie. W butonierce tkwiła wspaniała gardenia.
Markiz wyciągnął do gościa serdecznie rękę
— Hola przyjacielu — rzekł. — O ile mi wiadomo jest pan w przededniu ślubu. Wygląda pan jednak dzisiaj tak, jakgdyby udawał się pan na podbój kobiet.
— Nie jest to zupełnie ścisłe — odparł śmiejąc się. — Ale nic tak nie przypomina ślubu, jak pogrzeb. Dziś wieczorem wyprawiam stypę pogrzebową mego kawalerskiego żywota.
— Ach tak!
— Przy tej okazji zaprosiłem kilku przyjaciół na kolację. Płeć piękna również będzie reprezentowana. Przy mym stole zasiędą najpiękniejsze i najbardziej wydekoltowane kobiety Londynu. Nakazem obowiązującym będzie bezwzględna swoboda. Mam nadzieję, że i pana ujrzę w liczbie mych przyjaciół.
— Niestety — odparł markiz.
Nie zdążył dokończyć zdania.
— Rozumie się że proszę, pana wraz z panem Bellon, — przerwał mu Fournier.
— Niestety, mój przyjaciel nie będzie mógł skorzystać z pańskiego miłego zaproszenia. Wyjechał na pewien czas w podróż, a ja sam już inaczej rozporządziłem mym wieczorem.
Fourneir zrobił zawiedzioną minę.
— Czy mógłby pan, drogi markizie, wpaść do mnie choć na krótko, późną nocą?
— Nie mogę panu z góry nic obiecywać — odparł markiz. — Ale jeśli „wówczas jeszcze“ pojawienie moje sprawi panu przyjemność, postaram się przyjść.
Markiz w dziwny sposób zaakcentował słowa „wówczas jeszcze“. Zaskoczyło to Fourniera, który z trudem powstrzymał się od zadania niedyskretnego pytania.
— Pozostawmy więc tę sprawę — podjął dalej markiz — Jeśli pan sobie życzy, jestem gotów towarzyszyć panu do pańskiego przyszłego teścia. Chciał pan przecież, abym był obecny podczas załatwiania waszych spraw formalnych.
— Jestem panu prawdziwie wdzięczny... Mój teść będzie zachwycany...
— Nie jestem tego tak bardzo pewny — odparł markiz. — Przy tego rodzaju rozmowach lepiej mieć jaknajmniej świadków. W imię przyjaźni, która nas łączy, gotów jestem oddać panu tę przysługę. Idziemy. Widzę właśnie, że moje auto zatrzymało się przed drzwiami hotelu.
Wychodzili już, gdy nagle markiz uderzył się w głowę.
— Przypominam sobie, że chciał pan zostać członkiem naszego klubu.
— O tak — przytaknął gorąco Józef.
— Mówiłem już o tym z naszym prezesem. Musi pan złożyć podanie. Będąc w klubie zredagowałem je dla pana, zechce pan podpisać, a ja jeszcze dziś wieczorem złożę je na ręce zarządu.
Mówiąc to, markiz zbliżył się do swego biurka.
Wziął podwójną kartkę papieru, której tylko pierwsza strona była zapisana.
Położył ją przed Fournierem. Fournier chwycił pióro, chcąc położyć swój podpis.
W tej samej chwili markiz zatrzymał lekko jego rękę.
— Wybacz mi mój drogi — rzekł. — Muszę panu zwrócić uwagę na pewien szczegół, który pominął pan w pośpiechu. Nasz klub jest bałwochwalczo przywiązany do etykiety. Jak panu prawdopodobnie wiadomo, wszelkie pisma mające charakter zlekka oficjalny powinny być podpisywane dopiero na trzeciej stronie.
Jakkolwiek Fournier nie słyszał nigdy o podobnym zwyczaju, położył posłusznie podpis na wskazanym przez markiza miejscu.
Arystokrata złożył w czworo i włożył je do kieszeni.
— Doskonale — rzekł. — A teraz chodźmy do notariusza.
— Do notariusza?
— Tak. Wiadomo panu przecież, że wszelkie tego rodzaju podania muszą być zaświadczone notarialnie.
O tym również Fournier nie wiedział. Oświadczył jednak z całą stanowczością, że przepis ten jest mu znany.
Obydwaj wsiedli do auta stojącego przed hotelem.
Po poświadczeniu podpisu markiz kazał szoferowi jechać do domu van Brixena. Fournier nie posiadał się z radości. Za chwilę miał dostać pięćdziesiąt tysięcy funtów!
Gdyby wiedział, że podanie o przyjęcie go w poczet członków klubu pisane było specjalnym atramentem, który ulotnił się po dwuch godzinach, i gdyby wiedział, że markiz znajduje się w posiadaniu pustego blankietu, opatrzonego jego podpisem, poświadczonym notarialnie, dobry jego humor znikłby niewątpliwie.

Wypadek z autem

Van Brixen nie ucieszył się bynajmniej na widok markiza wchodzącego z jego przyszłym zięciem. Oczekiwał, że dziś właśnie w przededniu ślubu Fournier zjawi się po swoje pięćdziesiąt tysięcy funtów. Miał nadzieję, że perswazją i groźbą skłoni go do przyjęcia mniejszej sumy. Widząc markiza zrozumiał, że musi zrezygnować z tego planu. Nie pozostawało nic innego, jak zrobić dobrą minę do zlej gry i wręczyć Fournierowi pełną sumę w gotówce i papierach wartościowych.
Józef pokwitował i poprosił markiza, aby kontrasygnował pokwitowanie.
Markiz zgodził się z ochotą.
Ponieważ wizyta miała charakter raczej handlowy, zakończyła się szybko i szczęśliwy narzeczony wraz ze swym rzekomym przyjacielem opuścił dom swego przyszłego teścia.
W chwili, gdy wsiadali do auta, markiz po cichu szepnął szoferowi.
— Wszystko poszło dobrze, teraz na ciebie kolej.
Auto jechało już przeszło pół godziny. Fournier począł się niepokoić. Odwrócił się do swego towarzysza wygodnie rozpartego na poduszkach’ auta i zapytał:
— Czy daleko jeszcze do Banku Angielskiego?
— Wydaje mi się, że czas się panu dłuży w moim towarzystwie. — odparł markiz.
Józef zaprzeczył śpiesznie. Nie mógł się jednak powstrzymać od częstego spoglądania przez szybki auta na ulicę. Było jednak tak ciemno, że trudno się było zorientować w okolicy.
Minęło nowe pół godziny. Fournier zniecierpliwił się.
— Obawiam się, panie markizie, że pański szofer zbłądził.
— To niemożliwe — odparł arystokrata.
Na wszelki wypadek kazał mu się zatrzymać.
Szofer przyznał ze wstydem, że nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje. W oddali majaczył jakiś wielki budynek. Zdecydowano, udać się tam po informacje. Szofer wysiadł z auta. Po chwili wrócił oświadczając, że budynek ten to szpital dla umysłowo chorych w Hanwell.
Dobrzeby było cię tam zamknąć — mruknął do siebie markiz. — Zawracamy czemprędzej.
Szofer, którego zmyliła gęsta mgła, ruszył w kierunku przeciwnym. Zamiast pojechać na wschód i jechać wzdłuż Hyde Parku, ruszył na zachód.
— Zechce mi pan wybaczyć nieuwagę tego chłopca — odparł markiz. —
— To małe spóźnienie nie ma znaczenia — odparł Fournier. —
Wyraz jego twarzy zadawał kłam tym słowom. Nie mógł powstrzymać się od wyznania markizowi, że jego mała przyjaciółka Lulu, po którą miał wstąpić po drodze zrobi mu okropna scenę.
— Może mi pan uwierzyć, albo nie — rzekł — ta mała zdolna jest do wydrapania mi oczu. To prawdziwy demon. Dziś zwłaszcza w dniu naszego rozstania, nerwy jej mogą wypłatać mi figla.
Markiz d’Armand rozpływał się w przeprosinach. Zamierzał właśnie polecić szoferowi, aby jechał szybciej, gdy nagle auto zatrzymało się.
Sytuacja przedstawiała się tragicznie. Dokoła nie widać było żywej duszy. Okolica była zupełnie pusta.
Fournier wyskoczył z wozu.
— Co się stało? — zapytał szofera. —
— Opona „nawaliła“ — odparł flegmatycznie.
Tego było już zbyt wiele dla przyjaciela panny Lulu. Dał ujście swej złości i począł wymyślać szoferowi. Szofer jednak oświadczył, że naprawa nie potrwa długo i auto za kilka chwil będzie gotowe do drogi. Fournier postanowił więc wrócić do auta, zwłaszcza, że mgła gęstniała coraz bardziej i zacinał ostry deszcz.
Reperacja zajęła prawie całe pół godziny, które wydały się Fournierowi wiekiem.
Markiz nie posiadał się z żalu. Chcąc powetować swemu przyjacielowi stratę czasu, zaofiarował mu swe usługi.
— Zechce mnie pan odwieźć bezpośrednio do Luli — rzekł Józef — nie mogę pozwolić czekać jej dłużej. Muszę zrezygnować ze złożenia pieniędzy w dniu dzisiejszym w banku.
Markiz wydał szoferowi odpowiednie dyspozycje.
— Nie zamierza pan chyba, drogi przyjacielu, nosić przy sobie przez cały wieczór tak poważnej sumy.
— Jest mi naprawdę bardzo przykro, ale nie mogę pójść do banku. Wie pan przecież jak długo trwa załatwienie tych formalności. Pozostało mi już zaledwie kilka minut czasu.
— Niechże się pan zastanowi: z całą pewnością zabawi się pan dzisiejszej nocy wesoło. Zebranie przeciągnie się dość długo, a potym rozpoczniecie włóczęgę po dancingach i kawiarniach. Popełnia pan wielką nieostrożność.
— Co robić — rzekł. —
— Jeśli sądzi pan, że mogę panu pomóc, proszę mną dysponować. Gdyby zechciał pan powierzyć mi pieniądze, mógłbym sam zanieść je do banku.
— Trudno mi zgodzić się na pańską propozycję.
— Rozumiem, że waha się pan powierzyć mi tak wielką sumę.
— Myli się pan. Powierzyłbym panu, bez wahania cały mój majątek.
— A więc zgoda. Proszę mi dać pieniądze, a ja zapewniam pana słowem honoru, że natychmiast po pożegnaniu się z panem złożę je w banku.
Markiz Armand nie pozostawił mu czasu do namysłu. Wyciągnął z kieszeni notesik I wieczne pióro.
— Wypiszę panu pokwitowanie — rzekł. —
— To zbyteczne — odparł Fournier. —
— O nie, wszystko musi się odbyć prawidłowo.
Zanim Fournier zdążył wypowiedzieć słowo, markiz wręczył mu kwit na pięćdziesiąt tysięcy funtów, które jednocześnie wsunął do kieszeni.
Auto zatrzymało się przed domem Lulu.
Markiz zaczekał, aż Fournier zniknie w sieni domu i rzekł do szofera.
— Musimy dotrzymać słowa honoru, Charley! Do Banku Angielskiego.

Przed Bankiem Angielskim zatrzymała się wspaniała limuzyna. Wysiadł z niej wytwornie ubrany cudzoziemiec. Po pewności, z jaką przekroczył próg wspaniałego gmachu, można było poznać z łatwością, że był tego banku stałym klijentem. Zostawił swe futro w szatni i przeszedłszy przez hall udał się do jednego z licznych gabinetów, przeznaczonych dla klijenteli, mającej coś ważnego do napisania. Zabawił tam kilka minut, zajęty redagowaniem jakiegoś listu, poczym udał się do głównej kasy.
Nieznajomy wyjął z kieszeni dokument i okazał go urzędnikowi. Po zapoznaniu się z nim, urzędnik udał się z nieznajomym do innego okienka i poprosił, aby zechciał na niego poczekać przez chwilę.
Okazany dokument wywołał w całym banku poruszenie. Urzędnicy rozmawiali z sobą po cichu i z ciekawością zerkali w stronę nowego klijenta.
Nieznajomy nie zdawał sobie sprawy z zainteresowania jakie wzbudził. Usiadł w wygodnym fotelu i począł z zainteresowaniem czytać, wyciągniętą z kieszeni gazetę. Dokument, który wzbudził zainteresowanie był dyspozycją wypłaty sumy czterdzieści tysięcy funtów szterlingów z konta bankowego Fourniera na rzecz owego cudzoziemca. Dokument był podpisany własnoręcznie przez Fourniera, a prawdziwość jego podpisu zaświadczona została przez notariusza Longwooda.
Nieznajomy jaknajspokojniej czytał w dalszym ciągu swoją gazetę. Był tak pochłonięty lekturą, że nie usłyszał, jak kasjer wywołuje jego nazwisko. Podniósł się szybko. Gdy poproszono go, aby okazał swój dowód osobisty, wyciągnął paszport oraz dokument urzędowy, stwierdzający, że jest delegatem Francji do rokowań handlowych z Anglią.
Po załatwieniu wszystkich formalności, markiz otrzymał czterdzieści tysięcy funtów i pożegnawszy się chłodno z urzędnikami opuścił Bank Angielski.
Wygalowany portier podbiegł do drzwi limuzyny i skłonił się nisko. Nieznajomy wsunął mu w rękę dwa szylingi.
Auto zatrzymało się przy pierwszym zakręcie. Cudzoziemiec wysiadł i zbliżywszy się do szofera zapytał:
— Charley, czy ostrzegłeś Franciszka Fourniera?
— Nie mogłem tego zrobić, gdyż nie wiedziałem, czy plan się uda.
— Dobrze, sam do niego zatelefonuję. Poczekaj tu na mnie. Za chwilę będę z powrotem i zaraz pojedziemy na Goldhawke Road.
Nieznajomy znikł za drzwiami restauracji. Wrócił po kilku minutach. Wsiadł do auta, które natychmiast ruszyło z miejsca.
Z daleka majaczył lasek, znajdujący się w pobliżu siedziby van Brixena.
Jakkolwiek ulica o tej porze była pusta, dwa cienie ludzkie szukały kryjówki pod osłoną drzew. Musiały one czekać na kogoś, ponieważ spojrzenie ich kierowało się nieustannie w stronę Hyde Parku.
W oddali ukazało się jakieś światełko, które rosło z każdą chwilą.
— To — napewno on — szepnął jeden z ludzi. — Światło rosło coraz bardziej i wkrótce widać było latarnię automobilu, zbliżającego się z dużą szybkością.
— Daj umówiony znak, Edwardzie.
Przeraźliwy gwizd przerwał ciszę nocną. Usłyszał go widać szofer, gdyż wóz zwolnił i zatrzymał się na rogu ulicy Woodlane. Jakiś człowiek zbliżał się szybkim krokiem.
— Nareszcie... Czy to pan, panie Franciszku? Pozwolił pan długo czekać na siebie.
Nowoprzybyły uścisnął wyciągnięte ku sobie dłonie.
— Proszę mi wybaczyć panie markizie, ale nie mogłem przybyć wcześniej. Gdy otrzymałem pański telefon nie śmiałem uwierzyć w to, co mi pan powiedział. Wiedziałem o przygotowaniach jakie pan uczynił dla przeprowadzenia swego planu. Opowiadał mi o nich pan Bellon. Obawiałem się jednak, że wszystko w ostatniej chwili zawiedzie.
— O nie drogi Franciszku — zawołał markiz d‘Armand. — Powiodło się znakomicie i w pół godziny pańskie sny staną się jawą.
Młody człowiek chciał podziękować.
— Niech pan poczeka z podziękowaniem aż będziemy u celu — odparł markiz. — Teraz każda minuta jest droga. Do pracy!
Trzej mężczyźni przeszli przez ulicę i skierowali się w stronę domu van Brixena.
— Czy jest pan pewny, że van Brixena nie ma w domu?
— Dziś rano otrzymałem od Anettki kartkę, w której zawiadamia mnie, że ojciec jej wyjechał. Przykro mu było podobno opuszczać dom w przededniu ślubu córki, ale sprawa należała do poważnych i niecierpiących zwłoki. Przed wyjazdem zapewnił Anettkę, że wróci dziś o północy.
— Jeszcze jeden powód do pośpiechu — rzekł markiz. —
Drzwi od ogrodu zamknięte były na kłódkę. Trzej mężczyźni otworzyli ją bez trudu i po chwili znikli wśród gęstej zieleni.
Dom wydawał się pusty. Tylko w jednym oknie błyszczało światło.
Dał się słyszeć krzyk sowy.
Za oświetloną szybą ukazała się sylwetka kobieca.
Przez kilka chwil stała nieruchomo, poczym otwarła okno i szybko wyrzuciła coś do ogrodu.
Markiz zapalił kieszonkową lampkę. Był to bilet, przywiązany do kamienia.
Anettka donosiła, że nie może wyjść z domu, ponieważ gospodyni zamknęła na klucz drzwi wejściowe, a biedna dziewczyna w żaden sposób nie może znaleźć klucza. Franciszek nie posiadał się z oburzenia. Markiz uspokoił go jednym słowem.
— To nam nie stanie na przeszkodzie — oświadczył. —
Wyciągnął z kieszeni swego płaszcza sznur opatrzony hakiem. Skinął na Anettkę i zarzucił sznur chcąc zahaczyć go o oparcie okna. Nie udało mu się. Sznur upadł głośno na żwir ścieżki.
Trzej mężczyźni cofnęli się przerażeni. Obawiali się, że hałas obudzi domowników. Dokoła panowała jednak niezmącona cisza.
— W ten sposób do niczego nie dojdziemy — szepnął markiz.
Rzucił swe cenne futro na trawę i pobiegł w stronę piorunochronu. Dwaj jego towarzysze wstrzymywali oddech. Markiz chwycił kabel oburącz i rozpoczął niebezpieczne wspinanie się. Szybko wdrapał się na wysokość pierwszego pietra, gdzie znajdowało się okno pokoju Anettki. Chwytając się występów muru oraz żaluzji, zbliżył się do okna młodej dziewczyny. Przez chwilę widać było jednak sylwetkę na oświetlonym tle, poczym zniknął on w głębi pokoju.
Nie tracąc czasu przywiązał sznur do instalacji centralnego ogrzewania i przerzucił drugi jego koniec przez okno. Na widok nocnego gościa Anettka drgnęła. Wiedziała, że przynosił jej wolność. Mimo to przerażał ją jego stanowczy wyraz twarzy. Trudno byłoby walczyć z takim przeciwnikiem.
— Niestety nie mogę zaofiarować pani wygodniejszych schodów — rzekł — ale niech mi pani zaufa. Podczas, gdy pani zajmie się przygotowaniem do drogi, pozwoli pani załatwić pewną sprawę prywatną. Zechce mi pani wskazać, gdzie znajduje się gabinet pani ojca.
Anettka zadrżała.
— Proszę nie sądzić — rzekł markiz, — że knuję coś złego. Mam na myśli poprostu niewinny żart.
Dziewczyna dała mu żądane informacje, Markiz znikł, i wrócił po paru minutach.
— Czy jest pani gotowa? — zapytał.
Nie dając jej czasu na odpowiedź, wziął ją na plecy, przesadził parapet i zsunął się na dłoniach na sam dół.
Franciszek pochwycił swą narzeczoną za ramiona
— Nareszcie jesteś przy mnie.
Doszli do auta ukrytego za kępą drzew. Charley usiadł przy kierownicy.
— Na dworzec „Victoria“ — zawołał markiz. —
Ustalono, że Franciszek wraz ze swą narzeczoną udadzą się do Francji i zamieszkają w Paryżu. Tam, też miał się odbyć ich ślub.
Markiz kupił na stacji dwa bilety i wręczył je szczęśliwej parze. Wyciągnął z kieszeni elegancki portfel.
— Jak pani wiadomo, Anettko, ojciec pani przeznaczył jej posag w wysokości dwudziestu tysięcy funtów. Ponieważ małżeństwo pani z Józefem Fournierem zostało zerwane, nie widzę powodu, dla którego miałby on zatrzymać pieniądze. Skłoniłem go do tego, aby mi je zwrócił. Zbędnym będzie chwilowo wyjaśnić wam, w jaki sposób to zrobiłem. Znajdzie pani swój posag w tym, oto portfelu.
Młodzi ludzie nie wierzyli własnym uszom. Oczekiwała ich jednak nowa niespodzianka. Markiz sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wyjął z niej niewielkie pudełko.
— Podczas, gdy byłem w gabinecie pani ojca, znalazłem w nim ten oto naszyjnik. Sądzę, że ojciec pani chciał go podarować pani, jako prezent ślubny. Dając go wypełniam tylko jego wolę.


Dziwne przygody w dniu ślubu

Świtało. Józef Fournier przewracał się niespokojnie na swym łóżku. Noc spędził wesoło, lecz wbrew przewidywaniom sen omijał go. Zasnął na krótko, obudził się i w żaden sposób nie mógł zasnąć powtórnie.
Dziś miał się odbyć jego ślub. W gruncie rzeczy nie wiedział sam, po co się żeni? Jego główny cel został już osiągnięty. Otrzymał tytułem posagu dwadzieścia tysięcy funtów, wzamian za „utratę“ kawalerskiego życia.
Niewątpliwie Anettka była ładną dziewczyną. Po co jednak zawracać sobie głowę kobietami. Lulu była równie ładna, jak jego narzeczona, a była o tyle wygodniejsza, że można ją było porzucić w każdej chwili bez formalności.
Nagle zadźwięczał telefon.
— Cóż u licha — pomyślał. — Któż mógłby do mnie dzwonić o tak wczesnej porze? Spewnością jakiś niesmaczny żart. Sprzykrzy mu się to telefonowanie...
Odwrócił się do ściany, starając się napróżno odnaleźć wątek swych myśli. Telefon dzwonił w dalszym ciągu. Fournier postanowił wreszcie dać za wygraną i wyjść z łóżka.
— Kto mówi? — zawołał. —
— Tu markiz d’Armand —
— Ach to pan, panie markizie. — rzekł — Czemu zawdzięczam zaszczyt tak wczesnego telefonu?
— Chciałem panu złożyć życzenia z okazji pańskiego ślubu. Oczywiście, jeśli w dalszym ciągu żywi pan te zamiary.
Fournier pomyślał sobie, że markiz widocznie pił dużo w nocy, i że zdanie to wypowiedział jeszcze pod wpływem alkoholu.
— Z pańskiego milczenia wnoszę, że mnie pan zrozumiał — rzekł markiz. — Chciałem poprostu dowiedzieć się — czy kocha pan Anettkę van Brixen, miłością tak dalece bezinteresowną, że zgodziłby się pan poślubić ją nawet bez posagu. Jak panu zapewne wiadomo, jestem w posiadaniu posagu pańskiej narzeczonej, a ponadto podjąłem z pańskiego konta w Banku Angielskim sumę czterdziestu tysięcy funtów. Przyrzekłem panu wczoraj udać się natychmiast do Banku Angielskiego, a ponieważ posiadałem podpis pański zalegalizowany przez notariusza, a umieszczony na dole pustej kartki papieru, bez trudu udało mi się otrzymać wypłatę.
Na ten żart odpowiedział Fournier trochę wymuszonym śmiechem.
— Nie widzę najmniejszego powodu do radości — odparł markiz. — Powiedziałem panu szczerą prawdę. Może przywiąże pan więcej wagi do mych słów jeśli się pan dowie, że rzekomy markiz d’Armand, to Raffles...
Fournier zbladł. Słuchawka wypadła mu z rąk. Chwycił się oparcia krzesła, aby nie upaść.
Ubrał się śpiesznie, wyszedł z domu i pierwszą napotkaną taksówką pojechał do van Brixena.
W willi wszyscy jeszcze spali. Musiał dzwonić kilka razy zanim mu otworzono. Nie odpowiadając na ukłon lokaja, kilku susami przesadził schody i rzucił się w stronę pokoju Holendra.
Van Brixen wrócił późno w nocy. Silny wstrząs wyrwał go z głębokiego snu. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą zmienioną twarz Józefa Fournier. Nieprzytomny jeszcze ze snu, nie mógł w żaden sposób zrozumieć sensu nieskoordynowanego opowiadania swego zięcia. W tej samej chwili do pokoju wpadł służący wołając z przerażeniem, że z okna pokoju panienki zwisa jakiś sznur.
Niedobre przeczucie ścisnęło serca obydwuch. Słaba nadzieja, że padł ofiarą niesmacznego żartu ustąpiła miejsca okrutnej rzeczywistości.
Van Brixen pobiegł do swego gabinetu Tam zgotowano mu nową niespodziankę. Jakiś list leżał na widocznym miejscu.

„Drogi Panie!
Dzięki skrupulatnemu zbadaniu pańskiej przeszłości, przekonałem się niezbicie, że doszedł pan do majątku przestępczymi drogami. Pański przyjaciel Fournier nie jest wart więcej od pana. Postanowiłem w konsekwencji zachować część majątku, który zarobił pan na krzywdzie biednych kobiet i obrócić go na ulżenie ich losowi. Jest pan do tego stopnia pozbawiony sumienia, że chciał pan połączyć życie swej córki z życiem swego byłego wspólnika. Pierwszym moim obowiązkiem było przeszkodzenie temu planowi i dlatego pomogłem w ucieczce panny Anetty z człowiekiem, który jest bratem pańskiego ex-wspólnika. Wręczyłem przyszłej pani Franciszkowej Fournier dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów, które przeznaczył pan na jej posag. W ten sposób młode małżeństwo będzie przez czas pewien wolne od kłopotów finansowych. Pozostałą część sumy odebranej Fournierowi, a mianowicie: trzydzieści tysięcy funtów, oraz czterdzieści tysięcy funtów podjętych z jego konta w banku rozdzielę pomiędzy biednych Londynu. W ten sposób wyrównane zostaną rachunki z Józefem Fournier. Z panem obrachuję się później.
„John C. Raffles, alias markiz d‘Armand“.

„P. S. — W szufladzie pańskiego biurka znalazłem wspaniały naszyjnik. Sądząc z listu, leżącego obok, był on przeznaczony dla pańskiej przyjaciółki Tatiany Mirow. Biorąc pod uwagę sytuację pańskiej córki, ten podarunek wydał mi się bardzo nie na miejscu.Pozwoliłem sobie dać go w pańskim imieniu pańskiej córce, oświadczając, że był dla niej kupiony. Nie miałem możności szczegółowego zbadania pańskich szuflad oraz zawartości żelaznej szafy. Uprzedzam, że dokonam tego w najbliższej przyszłości.
Van Brixen przeczytał ten list półgłosem. Ostatnie nadzieje Fourniera prysły. Opadł on bezsilnie na krzesło.
Van Brixen zachował całkowity spokój. Strata jego była stosunkowo niewielka. Naszyjnik posiadał olbrzymią wartość. Ale czy mogło to mieć znaczenie dla niego, multi — milionera! Warunek postawiony przez Tatianę został spełniony. Anetta opuściła dom i należało się spodziewać, że nigdy do niego nie wróci. Ruiną przyjaciela nie przejmował się.
Fournier udał się do Banku Angielskiego. Tam znalazł całkowite potwierdzenie obu listów. Rozpacz jego zamieniła się w wściekłość. Skierował się prosto do Scotland Yardu i zgłosił się do Baxtera. Nazwisko inspektora znał z gazet. Inspektor zainteresował się nowym wyczynem genialnego awanturnika. Postanowił zrobić wszystko co będzie w jego mocy, aby go schwytać. Schwytanie bowiem lorda Listera uważał za swój punt honoru. Ponieważ przypuszczano, że Raffles z łupem uda się zagranicę, obstawiono policją wszystkie dworce kolejowe i porty.

„Ratuj moje dziecko“

Chociaż dochodziła zaledwie godzina piąta po południu, zapadał już zmierzch. Gęsta mgła wzmagała jeszcze ciemności. We wszystkich sklepach i biurach zapalono już oddawna światła. Nagle mgła zaczęła przybierać odcień czerwony.
— Pożar! Pożar! — rozległo się ze wszystkich stron. —
Płonęły dwa największe budynki w tej okolicy. Strażacy byli już przy pracy. Pobliskie uliczki zapchane były ludźmi. Nagle jakieś auto zatrzymało się przed miejscem wypadku. Szofer zawiadomił swych pasażerów, że niestety nie będą mogli ruszyć dalej i trzeba będzie udać się piechotą do hotelu.
— Jeszcze tego brak, przy tej psiej pogodzie — rzekł niższy z pasażerów, starając się przecisnąć przez ciżbę.
Musiał się jednak zatrzymać po kilku krokach.
— Proszę mi pozwolić przejść przed sobą, panie Fournier — rzekł inspektor Baxter.
— Baxter mężnie począł się rozpychać na prawo i lewo. Po kilku chwilach udało mu się dotrzeć do posterunkowego policji. Baxter okazał mu swą legitymację. Posterunkowy zasalutował i przepuścił ich naprzód. Znajdowali się o kilka kroków od hotelu, w którym mieszkał markiz d‘Armand. Należało już tylko przejść na drugą stronę, gdy nagle pchnięto Baxtera tak silnie, że omal się nie przewrócił.
Odwrócił się. Fournier wyciągnął rękę w stronę trotuaru.
— Raffles — zawołał.
Baxter zwrócił wzrok w kierunku wskazanym przez Fourniera. Żadna z twarzy nie przypominała Rafflesa.
— Przyśniło się panu — rzekł wzruszając ramionami.
Począł torować sobie drogę naprzód, gdy nagle usłyszał za sobą odgłos upadającego ciała.
Fournier pochłonięty widokiem Tajemniczego Nieznajomego, nie spostrzegł na ziemi, leżącego węża do pampy strażackiej. Potknął się i wywrócił jak długi. Baxter pomógł mu przy podnoszeniu się. Ta krótka chwila wystarczyła, aby Tajemniczy Nieznajomy zniknął w tłumie.
— Widzi pan, co to znaczy marzyć o niebieskich migdałach — rzekł Baxter — Śniło się panu, że widzi pan Rafflesa.
— Zapewniam pana, że go widziałem. — oświadczył Fournier. — Poznałem go odrazu po jego brodzie i rozetce.
Weszli do hotelu.
— Pan markiz d‘Armand — zapytał inspektor portiera?
— Przed chwilą właśnie opuścił nasz hotel — Kazał nam zachować korespondencję, oświadczył, że w tych dniach ja zabierze. —
Baxter pochylił głowę.
— Nie mamy tu nic do roboty — rzekł Fournier. — Miejmy nadzieję, panie inspektorze, że innym razem lepiej się panu powiedzie.
— To wcielony diabeł — mruknął Baxter. —
Gdy wyszli z hotelu sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej. Obydwa domy były już podobne do płonących głowni. Pobliskie ulice lśniły czerwonym odblaskiem. A na sąsiednich kamienicach tańczyły olbrzymie czarne cienie widzów i strażaków. Tłum począł się niepokoić. Słychać było tu i owdzie płacz kobiet.
Udało się uratować mieszkańców zagrożonych domów i straży zależało teraz przedewszystkiem na zlokalizowaniu ognia. Ogień jednak ogarnął sąsiedni budynek. Przerażone twarze ukazały się na górnych piętrach.
Przyniesiono drabiny i rozpoczęto akcję ratowniczą. Jakiś strażak schodził z drabiny, niosąc na rękach zemdloną kobietę. Rozległy się oklaski. Kobietę ułożono na ziemi i oddano sanitariuszom. Strażak oświadczył, że zbadał dokładnie całe mieszkanie i że prócz tej kobiety nie było tam nikogo.
W tej chwili młoda kobieta otworzyła oczy.
— Moje dziecko! Gdzie jest moje dziecko?!
Z rozpaczą padła na kolana przed swym zbawcą i krzyczała wśród łkań.
— Ratujcie moje dziecko!
Strażak należał do ludzi odważnych. Nie po raz pierwszy spoglądał w oczy śmierci, podniósł wzrok do góry i potrząsnął głową.
Ratunek był niemożliwy. Wszelkie usiłowanie musiałoby tylko zwiększyć liczbę ofiar.
Fournier zbliżył się do Baxtera.
— Nasz markiz jest człowiekiem wysoce przewidującym... Udało mu się uniknąć podwójnego niebezpieczeństwa.
Gdy kończył te słowa, jakiś człowiek, przedarł się przez tłum i zbliżył do płonącego domu.
Roztrącił silnym ruchem strażaków, broniących dostępu do domu i szybko przedostał się do drabiny opartej o okno mieszkania. Na widok człowieka, wspinającego się po drabinie, z piersi tłumu wyrwał się potężny okrzyk. Następnie zapanowała śmiertelna cisza. Tłum w milczeniu oczekiwał na dalszy przebieg wypadków.

Strażacy zrozumieli jakie były intencje bohatera. Przysunęli do fasady domu drugą drabinę i puścili potężny słup wody na tę część drabiny, którą ogarnęły już płomienie. Mężczyzna zdawał się nie zwracać uwagi na te środki ostrożności. Gdy doszedł do dwuch trzecich drabiny, nagle zwrócił się na lewo. Stopy jego zwisały nad przepaścią. Schwycił się dłońmi za występ muru. Z kocią zręcznością przedostał się po sztukaterii na piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie nieszczęśliwej matki. Przez krótką chwilę sylwetka jego zarysowała się na tle okna.

— Więcej wody — usłyszano krzyk. —
Po tych słowach zniknął on w płomieniach.
Nastąpiły minuty pełnego napięcia oczekiwania. Pompy wyrzucały strumienie wody w kierunku drabiny i okna. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk.
Na górze ukazał się człowiek z małym dzieckiem w ręku. Ogień nie puszczał swej ofiary. Płomienie lizały go swymi językami, osmalały włosy, zapalały ubranie. Strażacy spostrzegli niebezpieczeństwo. Silny prąd wody zrzuciłby niewątpliwie z drabiny dziecko i jego zbawcę. Należało działać ostrożnie. Skierowali w ich stronę rzęsisty deszcz kropel. Pod jego osłoną bohaterski mężczyzna, wraz z dzieckiem, zszedł spokojnie z drabiny. Znajdował się w odległości kilku metrów od ziemi, gdy nagle, dał się słyszeć przeraźliwy huk. Przednia fasada domu runęła.
Baxter i Fournier wypchnięci zostali przez ciekawy tłum aż do pierwszego rzędu. W oślepiającej jasności, która w tej chwili zalała plac można wyraźnie było dostrzec rysy nieznajomego. Z piersi ich wyrwał się ten sam okrzyk:
— Raffles!
Bohaterstwo nie odgrywało dla nich najmniejszej roli. Ożywiała ich ta sama myśl. Chcieli za wszelką cenę dostać go w swe ręce.
Baxter poinformował o wszystkim dyżurnego policjanta i okazując mu nakaz aresztowania, zażądał zatrzymania nieznajomego mężczyzny.
W tym momencie Raffles zeskoczył na ziemię i oddał dziecko w ręce plączącej ze szczęścia matki. Otoczono go dokoła. Nagle uczuł czyjąś rękę na swym ramieniu. Odwrócił się i spostrzegł Baxtera w towarzystwie dwuch policjantów.
— W Imieniu Prawa i Króla zatrzymuję pana — rzekł inspektor. —
Tłum zdumiał się. W tej samej chwili wydarzył się dziwny wypadek. Płonąca belka oderwała się od domu i spadła na ziemię pociągając za sobą strażaka. Rozległ się okrzyk zgrozy.
Baxter, Fournier i policjanci odskoczyli w tył. Gdy uspokoili się, więźnia już nie było...

Nieoczekiwany powrót

— Kto ma dzisiaj dyżur na Goldhawke Road?
— Dodge — panie inspektorze.
Inspektor policji Baxter sprawdził na tablicy tę informację.
Po wypadku Fourniera, van Brixen postanowił przedsięwziąć pewne kroki zapobiegawcze.
Umieścił w rozmaitych bankach swą gotówkę oraz walory. Ponieważ wybierał się z Tatianą Mirow w podróż naokoło świata i nie miał zaufania do swej służby prosił policję, aby otoczyła opieką jego dom.
Władze policyjne zadośćuczyniły temu żądaniu tym chętniej, że spodziewały się wizyty Rafflesa w tym domu w czasie nieobecności właściciela. Ponieważ wszystko, co dotyczyło Tajemniczego Nieznajomego, należało do resortu Baxtera, powierzono mu i tę sprawę. Baxter postanowił ustawić na dzień posterunek przed willą, na noc zaś podwoić straże.
Dwa miesiące upłynęły od czasu wyjazdu van Brixena i żadne specjalne wypadki nie zaszły. Straż przed willą sprawował policjant Dodge. W czasie, gdy przechadzał się przed willą tam i z powrotem dostrzegł, że przed wejściem zatrzymuje się jakieś auto.
Policjanta uderzył wygląd szofera: za kierownicą bowiem siedział Murzyn. Jego ubranie koloru khaki i czerwony fez, podkreślały jeszcze czarnotę jego twarzy.
W chwili gdy wóz się zatrzymał, policjant stał w odległości zaledwie kilku kroków od niego. Spostrzegł, że Murzyn zeskoczył lekko ze swego miejsca i otworzył drzwiczki pomagając wysiąść swemu panu.
Osoba siedząca wewnątrz auta, poruszała się niesłychanie ciężko. Upłynęło sporo czasu, aż zdołała stanąć na chodniku. Najpierw bowiem mężczyzna wręczył szoferowi obie kule, na których się wspierał następnie zaś wysunął ostrożnie nogi i opierając się ostrożnie na klamce, wysunął górną część tułowia. Otulony byt kocem i głowę jego otaczały bandaże. Drobnym krokiem zbliżył się do bramy ogrodu, wspierając się na ramieniu Murzyna, który rzucał dokoła niespokojne spojrzenia.
Dodge zatrzymał się w pobliżu drzwi. Był zdecydowany bronić wejścia do mieszkania. Nowoprzybyły skinął mu przyjaźnie głową i wyciągnął ku niemu rękę.
— Co słychać Dodge? Nic nowego? Jak widzicie jestem ciężko chory i musiałem wrócić o wiele wcześniej niż zamierzałem. Proszę pozdrowić inspektora Baxtera i poprosić go, aby zechciał odwiedzić mnie tutaj jaknajszybciej ponieważ mam mu do zakomunikowania bardzo ważne rzeczy. Oczywiście byłbym to uczynił sam, gdyby mi na to pozwalało zdrowie. W każdym razie proszę mu podziękować serdecznie za trudy.
Van Brixen potrząsnął przyjaźnie ręką policjanta.
Dodge zadowolony ze zwolnienia z posterunku, udał się do Scotland Yardu, aby złożyć swemu szefowi sprawozdanie z tego, co się wydarzyło. Zastał Baxtera w biurze.
Inspektor zdziwił się niezmiernie na wieść o tym że Brixen nie uprzedził go o swym powrocie. To zachowanie znajdowało swe usprawiedliwienie w nagłej chorobie Holendra. Postanowił więc udać się doń natychmiast. Gdy inspektor zadzwonił do drzwi swego protegowanego cofnął się z przerażeniem. Zamiast fertycznej pokojówki w drzwiach ukazał się murzyn o czarnej twarzy.
Przypomniał sobie raport Dodge’a: Holender przywiózł sobie z podróży czarnego służącego.
Inspektor oświadczył, że pragnie mówić z panem domu. Na twarzy Murzyna pojawił się jakiś grymas, który miał prawdopodobnie oznaczać uśmiech.
— Jak się nazywasz — zapytał obcesowo. —
Baxter zmieszał się tym przyjęciem, nie dał jednak tego poznać po sobie.
— Timmy, zapytać swego pana, czy jest dla ciebie w domu.
Zamknął inspektorowi drzwi przed nosem. Baxter zadawał sobie pytanie, czy powinien się gniewać, czy też śmiać. Wybrał to ostatnie. Cierpliwość jego wystawiona została na poważną próbę. Upłynęło dobrych pięć minut, zanim czarna głowa znowu ukazała się w drzwiach.
Van Brixen oczekiwał gościa w swym gabinecie.
Pokój pogrążony był w półcieniu. Van Brixen siedział w dużym fotelu z jedną nogą na taborecie. Owinięty był do połowy kocem, pod głową miał miękką poduszkę. Z pod bandaża widać mu było jedynie czubek nosa. Gdy Baxter i Timmy weszli do pokoju, czarny służący rzucił się w kierunku swego pana i chwytając spory wysuszony liść palmy począł nim wachlować.
Inspektor uścisnął rękę chorego. Chciał się nad nim pochylić i zapytać o zdrowie Timmy potrząsnął nad nim tak groźnie wachlarzem, że Baxter odskoczył przerażony. Van Brixen przeprosił ruchem ręki za niezręczność swego służącego, wyjaśniając, że choroba jego między innymi objawia się w dość przykrej i udzielającej się gorączce.
Baxter słysząc te słowa, oddalił się szybko od fotela.
— Niech się pan nie boi panie inspektorze — rzekł chory. — Na tę odległość gorączka nie udziela się łatwo. Tylko bezpośredni kontakt jest zaraźliwy.
Dziwna rzecz, której nauka w żaden sposób wytłumaczyć nie może: tylko czarny nie jest skłonny do zarażenia się. Dlatego też zabrałem ze sobą Timmy. Żaden biały nie mógłby przyjąć u mnie teraz służby.
Słowa te, jakkolwiek uspokoiły trochę Baxtera wywarły na nim dość silne wrażenie.
— Będę potrzebował — ciągnął dalej van Brixen — pańskiej rady i pańskiej pomocy. Zdaniem lekarzy potrzebny mi jest klimat umiarkowany. Muszę więc jaknajprędzej zmienić miejsce mego pobytu. Chory oddychał z trudem. Temperatura jego podniosła się znowu. Timmy z wściekłym zapałem poruszał zaimprowizowanym wachlarzem. Po kilku chwilach chory odzyskał znowu siły.
— Trudno myśleć o stratach materialnych, kiedy życiu człowieka zagraża niebezpieczeństwo. Postanowiłem sprzedać wszystko z licytacji, wszystko co się tu znajduje... Nie mogę przecież zabrać ze sobą tych rzeczy.
— Mam do pana pewną prośbę.
— Jaką drogi inspektorze?
— Jak panu wiadomo, jestem zapalonym kolekcjonerem. Poproszę pana o zawiadomienie mnie o dacie licytacji, abym mógł nabyć kilka rzeczy, które mi się specjalnie podobają.
— Ależ bardzo chętnie, drogi Baxterze. Zrozumiałe, że przy tej okazji muszę myśleć o mych przyjaciołach. Nie idzie mi o to, aby wyciągnąć z tych rzeczy korzyść pieniężną, ale o to, aby dostały się we właściwe ręce.
Nie wiem co robić z samą nieruchomością? Czy sądzi pan, że uda mi się ją łatwo spieniężyć? Nie mogę czekać długo, ponieważ muszę opuścić Anglię jaknajszybciej.
— Ponieważ prosi mnie pan o radę, drogi panie van Brixen będę szczery... Pański dom, choć wspaniale urządzony i umeblowany, jest stary i dość zniszczony. Któż zechce kupić go w tym stanie.
— To samo i ja sobie pomyślałem. Rozumie pan jednak, że chciałbym wyciągnąć z niego możliwie jaknajwięcej pieniędzy. Teren będzie mógł być później sprzedany przez notariusza. W jaki jednak sposób mógłbym odrazu wydostać pieniądze?
— Znam tylko jeden: sprzedać dom na rozbiórkę.
Zadowolony z odpowiedzi, chory oparł się o poduszki:
— Ma pan rację. Czy mogę pana prosić o przysługę?
Baxter oświadczył gotowość do wszelkich usług. Brixen poprosił go, aby dał odpowiednie wzmianki do gazet. Ustalono datę sprzedaży na pojutrze. Van Brixen chciał wręczyć inspektorowi pewną sumę na ogłoszenie. Inspektor dumnie odmówił jej przyjęcia.
— Wyłożę pieniądze tymczasem, a rachunki zrobimy później — rzekł. —
Pożegnał się z Brixenem, który wyciągnął do niego serdecznie rękę. Inspektor dotknął ją końcem palców, unikając zetknięcia się z chorym.

Fournier traci głowę

Fournier szedł ulicą Oidkent Road udając się do kawiarni. Robił wrażenie człowieka, który zestarzał się nagle. Włosy na jego skroni posiwiały, spojrzenie miał mętne. Od chwili, gdy lord Lister pozbawił go pieniędzy, w każdym przechodniu widział gentlemana włamywacza.
Wchodząc do kawiarni Fournier natknął się na Baxtera. W trakcie rozmowy inspektor oznajmił mu o powrocie van Brixena. Wkrótce rozstali się i Fournier wszedł do środka. Obrzucił uważnym spojrzeniem zebranych gości, przekonał się, że lorda Listera nie ma wśród obecnych i spokojnie zabrał się do czytania gazety, Myślami jednak bawił daleko. Nie rozumiał ani słowa z tego, co czytał.
A więc van Brixen wrócili, że nie zawiadomił go o swym powrocie, wydawało się młodemu człowiekowi zupełnie naturalnym. Od czasu gwałtownej sprzeczki obydwaj przyjaciele nie widzieli się więcej. Jakaż jednak mogła być przyczyna powrotu Brixena? Czyżby natrafił na ślad Rafflesa? Tak, to musiał być właściwy powód. Oczy jego zabłysły. Postanowił natychmiast odwiedzić van Brixena, aby dowiedzieć się jak stoją sprawy.
Zawołał kelnera, zapłacił i wyszedł. Na ulicy wsiadł do taksówki i kazał szoferowi jechać na Goldhawke Road.
Minął dobrze mu znane podwórze i zadzwonił do drzwi wejściowych. Ponieważ zdaniem jego otwierano mu drzwi zbyt powoli, postanowił wejść tak, jak dotychczas bez zaanonsowania się. Nie liczył się jednak z Timmym.

Murzyn stał w drzwiach z skrzyżowanymi rękami. Na jego widok Fournier doznał podobnego, jak Baxter uczucia. Timmy rzucił swoje zwykłe pytanie:

— Jak się nazywasz?
Młody człowiek wzruszył ramionami i chciał przejść. Nie udało się... Timmy uderzył go pięścią w żołądek, tak, że zachwiał się. Następnie przewracając oczami i zgrzytając zębami zapytał powtórnie:
— Jak się nazywasz?
Nie było rady. Fournier wymienił swoje nazwisko. Murzyn chwycił go za ramiona, wystawił go na schody i zamknął za nim drzwi.
Upływały minuty, a czarny nie zjawiał się. Fournier, już poprzednio zdenerwowany, straci! teraz zupełnie panowanie nad sobą. Ponieważ nikt się nie zjawiał począł walić pięściami w drzwi.
Hałas wywołał wreszcie pożądany rezultat. Drzwi otwarły się i ukazał się w nich Murzyn.
— Mój pan jest chory — rzekł. — Jeśli będziesz hałasował, Timmy nauczy cię rozumu.
Potrząsnął groźnie pięścią. Fournier nie uląkł się. Przeskakując po kilka schodów naraz, wszedł do gabinetu van Brixena.
Holender wciąż jeszcze siedział w swym fotelu.
Fournier rzucił się ku niemu i zapytał ze zdenerwowaniem.
— Czyś trafił na ślad Rafflesa?
Chory nie odpowiedział.
Milczenie van Brixena zirytowało jeszcze więcej jego przyjaciela.
— Cóż to wszystko znaczy? — zapytał. — Czyż nie możesz mi odpowiedzieć poprostu na pytanie? Kto wywołał między nami spór? Ty sam. Pytam cię raz jeszcze, czyś natrafił na ślad Rafflesa?
Uśmiech zjawił się na wargach Holendra.
Ten człowiek, robiący wrażenie złożonego niemocą, wyprostował się nagle w całej swej okazałości i zapytał dźwięcznym głosem:
— I ty pytasz mnie gdzie jest Raffles?
Fournier cofnął się przerażony. Rozszerzonymi oczami wpatrywał się w rzekomego van Brixena. Wyciągnął rękę, jak gdyby szukając ratunku. Przez parę chwil nie mógł wydobyć z siebie głosu. Wreszcie z gardła wyrwał mu się okrzyk.
— Raffles! Sam Raffles! Na pomoc!
Nic więcej nie powiedział. Doskoczył doń Timmy i położył mu rękę na ustach. Rzekomy van Brixen stał przed Fournierem i śmiał się na całe gardło. Następnie wyciągnął z kieszeni mocne sznury i związał nimi ręce i nogi swego gościa. Murzyn zakneblował mu usta i obydwaj zanieśli go do pokoju sypialnego, gdzie ułożyli na łóżku.
Gdy Raffles — bowiem on udawał van Brixena — wrócił do gabinetu zwrócił się ze śmiechem do Murzyna.
— A teraz Charley, gdy już go mamy w ręku, czy nie moglibyśmy przypadkiem unieszkodliwić go przy pomocy naszego przyjaciela Baxtera?
— Obawiam się, Edwardzie, że ten nowy kawał może przysporzyć nam mnóstwo kłopotów.
— Tchórzu — zaśmiał się Raffles — i połączył się telefonicznie ze Scotland Yardem.
— Tu inspektor Baxter — odezwał się głos po drugiej stronię.
— Tu van Brixen. Panie inspektorze, muszę się znowu uciec do pańskiej pomocy. Wielkie nieszczęście wydarzyło się w mym domu. Nie mogę panu więcej powiedzieć telefonicznie. Prosiłbym bardzo aby zechciał pan jaknajprędzej przyjść. Baxter przyrzekł.
Raffles odłożył słuchawkę i zapalił papierosa.
— Będzie tutaj w ciągu pół godziny — rzekł — Zobaczysz jak się ubawimy wspaniale.
Po upływie kwadransa rozległ się dzwonek.
Raffles otulił się szybko swoim kocem i usiadł fotelu. Charley, przebrany za Murzyna, pobiegł do drzwi.
Tuż przy wejściu uderzył Baxtera zmieniony wyraz twarzy Timmyego. Zapytał go, co się stało? Timmy pogrążył swe ręce w wełnistej fryzurze.
— O panie! — zawołał. — On zwariował, zupełnie zwariował. Mówi straszne rzeczy.
— Kto taki? — czy Brixen — zapytał Baxter przerażony.
— O, nie panie... Ten drugi, mały człowieczek.
Odpowiedzi czarnego nie wyjaśniły bynajmniej sytuacji. Baxter wszedł szybko do gabinetu van Brixena.
Van Brixen był dziwnie wzburzony.
— Drogi inspektorze! — zawołał, wznosząc ręce do nieba. — Co za nieszczęście! Co za nieszczęście. I cóż mam robić, ja biedny, chory człowiek?
— Cóż się stało?
— Ach prawda, pan o niczym nie wie! Niech więc pan słucha. Przed kilku godzinami złożył mi wizytę Józef Fournier, mój stary znajomy. Poczciwina dowiedział się prawdopodobnie że jestem chory, i pragnął dowiedzieć się, czy nie może mi pomóc. Opowiedziałem mu o swym zamiarze sprzedania mych ruchomości i prosiłem, aby wybrał sobie rzeczy które mu się podobają. Chciałem, aby wziął je sobie na pamiątkę. Do tej chwili wszystko szło dobrze. Spostrzegłem jednak u swego przyjaciela objawy dziwnego zdenerwowania. Otworzył tę szafę i zajrzał do środka. Nagle chwycił tę oto wazę i rzucił ją na ziemię: „Raffles, Raffles“. Nie wiedziałem co się stało. Podniosłem się i zapytałem: Co ci się stało, Fournier?
Odwrócił się wówczas gwałtownie w moją stronę, chwycił mnie za gardło i począł dusić. Krzyczał przy tym bezustanku: „Raffles, Raffles! Ty jesteś Raffles”. Gdyby nie pomoc mego wiernego Timmyego, nieszczęsny, który nagle stracił zmysły, byłby mnie zamordował.
Chory opadł na poduszki.
Spodziewałem się tego — odparł inspektor, — Nie może pan sobie poprostu wyobrazić, ile razy Fournier był u mnie w Scotland Yardzie, pytając czyśmy jeszcze nie schwytali Rafflesa. Tego rodzaju niecierpliwość wskazywała na pewien nienormalny stan umysłu.
— Tak, to prawda. — szepnął chory.
— Cóż pan zrobił z tym nieszczęśliwcem?
— Timmy obezwładnił go i związał. Leży teraz w sąsiednim pokoju. Zdaje się, że atak minął, gdyż chory zachowuje się spokojnie.
— Nie można pod tym względem wierzyć chorym — odparł Baxter. — Lada chwila może nastąpić nowy atak.
Jakby na potwierdzenie tych słów z drugiego pokoju rozległy się głośne krzyki.
— Oszust! Kanalia! Na pomoc!
Wołania te zatrzęsły całym domem.
— Byłem tego pewny — odparł inspektor.
Poczciwy Baxter nie zauważył, że Timmy wysunął się dyskretnie do drugiego pokoju, aby wyjąć z ust Fourniera knebel.
Po chwili ciszy Baxter oświadczył.
— Musimy najpierw obejrzeć chorego a po tym postanowimy, co mamy uczynić.
Van Brixen któremu chodzenie sprawiało dużą trudność oparł się na ramieniu Timmyego. Wszedł za inspektorem do sąsiedniego pokoju. Na jego widok szał Fourniera wzmógł się.
— Oto on! — zawołał. — Panie inspektorze, zatrzymajcie go, to Raffles!
Baxter potrząsnął głową i rzekł cicho do Brixena.
— Niech pan wyjdzie... Pańska obecność denerwuje go. Postaram się go uspokoić, udając, że zgadzam się z jego urojeniami. Nie wolno przecież przeczyć szaleńcom.
Van Brixen obrzucił go smutnym spojrzeniem.
— Biedny Fournier — szepnął. —
Oparty na ramieniu Timmyego ciężko wyszedł z pokoju.
Fournier nie rozumiał dlaczego inspektor nie zwalniał go z więzów. Począł się niepokoić.
— Niech mu pan nie pozwala uciec — krzyczał — Widzi pan dobrze, że to Raffles. Czemu pan mnie nie zwalnia? Czy pan oszalał?
Baxter pochylił się nad nim i rzekł tonem pełnym przyjaźni.
— Tak tak, drogi przyjacielu. To Raffles. Poznałem go odrazu. Oczywiście, zaaresztuje go natychmiast. Weźmiemy auto policyjne i przewieziemy go do więzienia.
Fournier utkwił w inspektorze błędny wzrok.
— A teraz — ciągnął dalej Baxter — powinien pan leżeć spokojnie.
Z temi słowy wyszedł z pokoju.
Fournier nie zamierzał bynajmniej usłuchać rady Baxtera. Począł krzyczeć na cale gardło, aż trzęsły się mury willi.
— Wypadek jest o wiele poważniejszy niż myślałem — rzekł inspektor. — Nieszczęśliwy zdradza objawy szału. Musimy założyć mu na usta knebel, aby uniknąć na ulicy kompromitujących scen. Wydaja mi się, że będziemy go musieli przewieźć wprost do szpitala.
Van Brixen ukrył twarz w dłoniach:
— Biedny chłopiec! — mruknął. —
Baxter udał się na ulicę i zagwizdał na alarm. Podbiegł do niego policjant.
— Sprowadźcie mi tu natychmiast auto policyjne! — rzekł. —
Fournierowi zakneblowano usta. Policja wniosła go bez pardonu do zamkniętej karetki.
Baxter pożegnał się z van Brixenem i opuśł willę.
Raffles poczekał kilka chwil. Wstał z fotelu i skierował się w stronę okna.
Auto ruszyło właśnie z miejsca. Raffles uśmiechnął się wesoło.
Po chwili pełen żalu uśmiech pojawił się na jego ustach.
— Szkoda! — rzekł. — Ten nie był najgorszy z tej pary.
Na myśl o prawdziwym van Brixenie, podróżującym spokojnie po świecie, Raffles zacisnął pięści. Postanowili sobie w duchu, że i jego dosięgnie zasłużona kara. Ale kiedy i jak, jeszcze nie wiedział.

Burzyciele przy pracy

Nadszedł dzień sprzedaży. Od wczesnego ranka tłumy zaczęły napływać do willi van Brixena. Ogłoszenia, które Baxter umieścił w najpoczytniejszych pismach, zrobiły swoje. Skutek był nadspodziewany. Inspektor Baxter znalazł się w liczbie najwcześniejszych przybyszów. Wyjaśnił van Brixenowi, że umyślnie przybył tak wcześnie, ponieważ pragnął wybrać sobie przedmioty, które chciałby nabyć.
Pan domu przyjął go bardzo uprzejmie i rzekł:
— Drogi inspektorze! Oddał mi pan tyle przysług, że pod żadnym pozorem nie mogę od pana przyjąć pieniędzy. Proszę niechże pan zechce wybrać z pośród mebli oraz innych rzeczy wszystko na co ma pan ochotę. Proszę uważać je, za należące do pana.
Baxter ucieszył się. Był jednak zdumiony, gdyż Holender uchodził za człowieka niezbyt hojnego.
Wybrał więc zegar wiszący, w stylu Ludwika XV, na który zwrócił uwagę już w czasie pierwszej swej wizyty u Brixena, przybór na biurko z weneckiego bronzu, kilka sewrskich figurek, trzy lampy i wszystko to kazał zanieść na dół do automobilu. Każdemu z tych przedmiotów wyznaczył już z góry miejsce, bądź w swym biurze, bądź też w prywatnym mieszkaniu i z góry cieszył się z efektu, jaki będą wywoływać.
W kilka chwil później przed przybyciem komornika, mającego wywoływać ceny, van Brixen pożegnał się z Baxterem.
Czuł się zbyt słabym, aby móc być obecnym w czasie sprzedaży. Powierzył nadzór nad przeprowadzaniem tej czynności swemu służącemu, który jak na Murzyna zdradzał niezwykłą orientację i prawdziwą inteligencję.
Po wyprzedaniu dzieł sztuki, poszły na licytację meble, łóżka, portiery, zbroje, obrazy, dywany i t. d.
W sześć godzin po rozpoczęciu sprzedaży, willi Holendra pozostały już tylko nagie ściany.
Ostatni nabywcy opuścili już willę.
Wówczas rzekomy Brixen wyszedł z pokoju, w którym się schronił i rzekł do Timmyego.
— Nie możemy niestety pójść do hotelu. Byłoby to już igranie z ogniem. Z drugiej strony nie możemy tu dłużej pozostać. Mogłoby to sprowadzić na nas jeszcze większe niebezpieczeństwo. Pozostała nam jedna rada: musimy uciec stąd jaknajprędzej naszym autem.

Charley wyszedł, aby przygotować auto do drogi. Znajdowała się w nim spora waliza, zawierająca rzeczy potrzebne obojgu do kompletnego przebrania się.

Stary van Brixen wszedł do auta, opierając się na ramieniu swego służącego. Timmy zajął miejsce przy kierownicy i auto ruszyło z miejsca.
Holender zatrzymał się jeszcze przed biurem przedsiębiorcy, któremu powierzył rozbiórkę domu. Posłał na górę swego szofera i pod pozorem, że ciężko mu wysiąść z auta polecił sprowadzić przedsiębiorcę na dół.
Charley wykonał polecenie. Mały pękaty człowieczek zbliżył się z uniżonym ukłonem do drzwi auta.
— Oto klucze — rzekł rzekomy van Brixen wyciągając ku niemu rękę w czarnej rękawiczce. — Niech jutro od samego rana robotnicy przystąpią do pracy.
Załatwiwszy w ten sposób ostatnią sprawę, dał znak szoferowi, aby odjechał.

Sześć miesięcy upłynęło od chwili wyjazdu autentycznego van Brixena z Londynu.
Stary Holender wyruszył, wraz ze swą przyjaciółką Tatianą Mirow, w podróż dokoła świata. Pewnego ranka z pociągu idącego z Southampton wysiadło na dworcu londyńskim dwoje podróżnych.
Był to Brixen ze swoją damą serca.
Ponieważ przed wyjazdem odprawił całą swoją służbę, zdecydował się zajechać do hotelu.
W czasie podróży Tatiana wymogła na swym przyjacielu, obietnicę poślubienia jej. W końcu jednak uległ. Postanowiono, że ślub ich odbędzie się wkrótce po powrocie do Londynu.
Podróżni zjedli właśnie z apetytem śniadanie.
Tatiana, zmęczona podróżą, weszła do swego pokoju. Van Brixen wydał dyspozycje, aby sprowadzono mu auto. Pragnął bowiem udać się do swojej willi na Goldhawke Road.
Wygodnie rozparty na poduszkach auta, zapalił wonnego papierosa i pogrążył się w myślach.
Nie zauważył, pochłonięty myślami, że auto skręciło w ulicę, na której mieszkał. Zdziwił się, że zwalnia ono bieg i że przystaje.
— Nie mogę znaleźć numeru, który mi pan wskazał. — rzekł szofer. —
Słowa te wyrwały van Brixena z zadumy. Wyskoczył na chodnik.
— Cóż się tu stało?
Domy, z lewej i prawej strony, były domami jego sąsiadów. Nie ulegało kwestii, że znajdował się na Goldhawke Road. Tuż przed nim ciągnął się niezabudowany plac... Zdawało mu się, że widzi ślady swego ogrodu. Ale gdzie dom? Gdzie jego willa?
Uszczypnął się, aby się przekonać, że nie śni. Czyż padł ofiarą halucynacji? A może to były czary?
Szofer, którego zapytał o przyczynę zniknięcia domu, nie potrafił udzielić mu żadnych wyjaśnień.
Van Brixen należał do ludzi o szybkiej decyzji. Przed wyjazdem polecił policji londyńskiej sprawowanie pieczy nad jego domem. Teraz zastał, na miejscu gdzie stała willa, pustą przestrzeń. Postanowił udać się natychmiast do Baxtera, aby zażądać wyjaśnień.
Wsiadł do auta i polecił szoferowi jechać, do Scotland Yardu.
Gdy ukazał się w biurze inspektora policji Baxter zerwał się z fotela i wybiegł na jego spotkanie.
— Cóż widzę? Pan van Brixen? A więc wyzdrowiał pan całkowicie? Nie śmiem wierzyć własnym oczom. Wygląda pan doskonale!
Holender spojrzał na Baxtera ze zdumieniem. Nie rozumiał z tego ani słowa.
— Czy ma pan zamiar osiedlić się znów w Londynie — ciągnął dalej Baxter — będzie pan mógł znów odbudować willę na tym samym miejscu. O ile wiem, teren ten nie został jeszcze sprzedany.
Tego było Brixenowi zbyt wiele. Drżąc z hamowanej złości zbliżył się do inspektora.
— Czy pan oszalał? — zawołał. —
Nagle spojrzał na biurko Baxtera. Mrugnął kilkakrotnie powiekami, przetarł oczy. Nie to nie byt sen. Jednym skokiem przebył przestrzeń, dzielącą go od biurka.
— Skąd pan wziął te przedmioty? — zapytał. —
Wskazywał na zegar i przybór do pisania, stojący na biurku. Baxter nie potrafił sobie wytłumaczyć dziwnego zachowania van Brixena.
W pewnej chwili przyszło mu na myśl, że Brixen dotknięty jest tą samą chorobą, co Fournier. Rzekł więc:
— Ależ panie van Brixen, przecież sam pan mi podarował te rzeczy.
— Ja panu podarowałem zegar i przybór do pisania? Pan bredzi! Nigdy mi do głowy nie przyszło nic podobnego. Zresztą kiedy, może mi pan zechce wytłumaczyć.
— Trzy miesiące temu. Kiedy pan sprzedał swoje ruchomości, oraz zbiory sztuki i kazał pan rozebrać swój dom.
Skolei van Brixen począł się dziwić. Zamilkł i spoglądał na Baxtera w osłupieniu.
— Na Boga! — Co pan opowiada? Ja miałbym być tutaj trzy miesiące temu? Ależ trzy miesiące temu znajdowałem się akurat w Japonii. Wróciłem do Londynu zaledwie, dzisiaj rano.
Serce Baxtera ścisnęło złe przeczucie. Nie chciał podzielić się swymi obawami z Holendrem.
Przeczucia te miały potwierdzić się niebawem.
Dwa dni temu na ręce Baxtera nadszedł list zaadresowany do van Brixena. Na kopercie listu znajdował się dopisek: „Zachować aż do chwili powrotu adresata“.
Baxter wręczył ten list van Brixenowi. Holender przeczytał go śpiesznie. Nagle z ust jego wydarł się okrzyk wściekłości. Van Brixen bezsilnie opadł na fotel.
Inspektor podniósł zmięty papierek, wyprostował go i przeczytał:

„Panie van Brixen!

Gdy kilka miesięcy temu zabrałem z pańskiego biurka naszyjnik, aby ofiarować go w pańskim imieniu córce, jako ślubny prezent, zapowiedziałem, że otrzyma pan za swe czyny należną karę, tak, jak otrzymał ją Fournier.
Ten nieszczęśnik zmusił mnie, przez swą głupotę i ciekawość do dania mu nowej lekcji w czym pomógł mi dzielnie inspektor policji Baxter, odstawiając osobiście Fourniera do domu wariatów, gdzie leczą go na monomanię.
Otóż monomania Fourniera, polegała na tym, że on jedyny poznał w rzekomym van Brixenie Tajemniczego Nieznajomego, poszukiwanego oddawna przez policję.
Kara, która pana spotkała jest surowa, lecz zasłużona. Dom pański zrównany jest z ziemią. Zbiory sztuki rozproszone na cztery wiatry. Zostało z nich parę sztuk, które znajdują się w posiadaniu Baxtera.
Pozwalam sobie prosić autentycznego van Brixena, aby zechciał respektować dyspozycje wydane przez jego sobowtóra i zostawił inspektorowi Baxterowi przedmioty, które tak bardzo lubi. Zasłużył na nie, nie przez swą spostrzegawczość, lecz przez oddanie usługi.
Ponieważ pański majątek został nienaruszony, będzie pan mógł z łatwością pokryć poniesione szkody. Po raz pierwszy prawdopodobnie został pan ukarany za swe haniebne sprawki.
Niechaj ta przygoda nauczy pana rozumu“
— I mnie również — szepnął Baxter...

Koniec.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
  46. KONTRABANDA BRONI.
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.