Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin/Pyszna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Steczkowska
Tytuł Obrazki z podróży do Tatrów i Pienin
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pyszna. (Bystra).

Kiedy toporkiem człowiek wywinie,
To aż się stracha żeby nie zmącił
Jasnéj chmureczki w orléj dziedzinie,
Albo o samo niebo nie trącił!

W. P.

Po kilku dniach słotnych, uśmiechnął nam się najpiękniejszy ranek; wstaliśmy przed słońcem i zebrawszy się spiesznie, wsiedliśmy na wózki które nas odwiozły do karczmy w Kościelisku, jeszcze wówczas mieszkalnéj. Było nas pięć osób: rodzice moi, ja, siostra i X... który znając doskonale góry, ofiarował nam się za przewodnika. Za każdą bytnością w Zakopaném, bywaliśmy dwa, czasem nawet trzy razy w Kościelisku, a za każdym razem z uniesieniem radości i uwielbienia witaliśmy tę cudną dolinę, za każdym razem wydawała nam się piękniejszą. Dziś była taką istotnie.
Po kilkodniowych deszczach, Dunajec wezbrał znacznie; obfite wody jego w gwałtownym pędzie zamienione w śnieżną pianę, przewalały się wielkiemi bałwanami po granitowych progach; ze skał, boki doliny stanowiących, spływały w wielu miejscach piękne wodospady z głównym łącząc się potokiem. Dolina jeszcze była pogrążona w tajemniczym półcieniu, gdyż słońce dopiero najwyższe szczyty złociło swymi promieniami. Stopniowo jednak wznosząc się coraz wyżéj, zajrzało wkrótce i na dno doliny. Niebawem zalały ją potoki światła, którego promienie błyszczały jak dyjamenty w spienionych wodach potoku, jaśniały barwami tęczy w kroplach obfitéj rosy i pozłacały wysmukłych świerków gałązki. Pyszna jakby uszczęśliwiona widokiem wdzięczącéj się tylu powabami doliny, spoglądała na nię z jakąś wpół królewską, wpół macierzyńską dumą, a pogodnego jéj czoła najlżejszy nie zasępiał obłoczek.
Pełni radości i nadziei powodzenia, przebiegliśmy spiesznie dolinę i zatrzymaliśmy się dopiero na Ornaku. Posiliwszy się tutaj wyborném mlekiem, ruszyliśmy spiesznie w dalszą drogę, któréj cel, t. j. szczyt Pysznéj wznosił się majestatycznie tuż przed nami. Nigdzie może zwykłe w górach złudzenie zbliżające przedmioty nie jest tak wielkie jak tutaj. Patrząc z Ornaku na Pyszną, zdaje nam się że zielony kobierzec téj polany, dochodzi do samych stóp góry, że najdaléj za pół godziny, zaczniemy na nię wstępować; tymczasem dzieli nas jeszcze od niéj znaczny kawał dosyć przykréj drogi. Idzie się po większéj części lasem przechodząc kilka razy potok po kamieniach; prócz tego trudno uniknąć zamoczenia nóg na mokrzadłach które się po drodze napotyka. Gdy lato jest piękne, mokrzadła te wysychają.
W parę dopiero godzin przyszliśmy do lichego szałasu owczego, stojącego na małéj polance u samych stóp Pysznéj[1] i stąd dopiero zaczęliśmy wchodzić pod górę, trzymając się ścieżki prowadzącéj na lewo. Wstęp na wyniosłe i rozległe siodło, łączące Pyszną z turnią Babie nogi, zwłaszcza z początku jest wcale łatwy, pochyłość łagodna, tak że nawet konno przejeżdżają tędy na Liptów, którego granica przechodzi samym grzbietem góry. W miarę jak wznosimy się wyżéj, karłowacieją zarośla kosodrzewiny zrazu bardzo gęste, i ustaje roślinność już i tak dosyć uboga. Zmęczeni nie tyle drogą jak silnym, a coraz wzmagającym się wiatrem, stanęliśmy nareszcie na siodle (5762 st.), skąd już bardzo piękny i rozległy przedstawia się widok, ku północy na niektóre wierchy tatrzańskie i dolinę Kościeliską, ku południowi na Liptów i siniejące w dali pasmo Niżnych Tatrów. Spodziewając się nierównie wspanialszego widoku ze szczytu, nie rozpatrywaliśmy się nawet po okolicy, ale usiadłszy tak żeby się zachronić cokolwiek od uprzykrzonego wiatru, wypoczywaliśmy zajadając nasz podróżny obiad.
Teraz dopiero mogliśmy zmierzyć okiem długą drogę jaka nas jeszcze czekała grzbietem góry wznoszącym się zwolna do samego szczytu, który sterczał dumnie w południowo-zachodniéj stronie. Pochyłość siodła Pysznéj na południe t. j. na Liptów jest jeszcze położystsza niż od północy, lecz sam szczyt spada ku wschodowi zupełnie pionową, głębokiemi szczelinami podartą ścianą. Patrząc z siodła na ten grzbiet długi a wązki, niby krawędź owéj stroméj ściany wznoszącéj się nad przepaścią, mimowolnie przejmowała nas jakaś obawa, którą zwiększał wiatr coraz silniejszy. Rzeczywiście jednak niema żadnego niebezpieczeństwa, gdyż grzbiet ten nie jest znowu tak wązkim jak się zdala wydaje; góra nie spada także tak nagle na obie strony, aby tuż pod stopami widzieć przepaście. W ogólności wstęp na szczyt Pysznéj jest wcale łatwy i nie trudzący, byle tylko trafić na czas nie wietrzny, gdyż to ciągłe pasowanie się z wiatrem, ten świst i szum ogłuszający jakiego doświadczaliśmy w téj wycieczce, bardzo nas męczył, odurzał i utrudniał wchodzenie pod górę.
Uderzającą różnicę przedstawia północna pochyłość Pysznéj z południową. Pierwszą t. j. północną okrywa nikła, spalona trawa zaledwie owcom mogąca wystarczyć na paszę; gdy tymczasem na południowéj stronie porasta bujna i gęsta murawa na któréj wypasają się piękne woły węgierskie, przypędzane tutaj na lato z dziedzin czyli wsi słowackich na południowych stokach Tatrów położonych.
Już w bliskości szczytu zgubiliśmy przez nieostrożność ścieżkę która dotąd bardzo dobrze nas prowadziła i musieliśmy się wdzierać dosyć stromo pod górę po kamieniach upłożących się pod nogami. To wspinanie się, a więcéj jeszcze wiatr nie uciszający się ani na chwilę, tak zmęczył moich rodziców, że już nie mieli chęci iść daléj. Usiedliśmy dla wypoczynku, spoglądając z żalem na szczyt sterczący tuż przed nami, który zasłaniał nam dalszy widok. X... zrobił uwagę, że na szczycie z pewnością niema wiatru. To zapewnienie trafiło nam bardzo do przekonania, bo mieliśmy niezmyśloną ochotę dopiąć zamierzonego celu, a po dłuższym wypoczynku, przybyło sił i odwagi. Poszliśmy więc daléj, i z największą łatwością dostaliśmy się wkrótce na szczyt, gdzie rzeczywiście zupełna panowała cisza.
Nie potrzeba podobno opisywać z jaką radością stanęliśmy na wierzchołku Pysznéj; zbytecznémby było mówić że wszystkie trudy poszły w zapomnienie gdyśmy potoczyli okiem dokoła. Znakomita wysokość góry (7230 st.), kazała się spodziewać bardzo rozległego i wspaniałego widoku. Jakoż jest takim rzeczywiście.
Na wschód niby olbrzymi, odwieczny gród, niezdobyta twierdza graniczna, dźwigają się w niebo potężne Tatrów spizkich turnie; śnieg wielkiemi płatami na ich bokach bieleje, a najwyższych szczytów czepiają się mgły, niby z wiatrem igrające sztandary. Przed nimi najbliżéj nas w stronie południowo-wschodniéj, niby rycerz w stalowéj przyłbicy, stoi na straży Krywań wspaniały (7913 st.), który stąd widać w całéj wysokości od stóp aż do szczytu srebrzącego się śniegiem. Na oko zaledwo parę godzin drogi oddziela Pyszną od liptowskiego olbrzyma. Na zachód, głęboką oddzielona doliną, wznosi się piramidalna turnia Stara robota (7000 st.) co do wysokości nie wiele ustępująca Pysznéj, a daléj, w tym samym kierunku, występują jedne z za drugich szczyty gór orawskich, wśród których łatwo rozróżnić trzy zębate, dziko poszarpane, granitowe wierchy Rohaczy (6596 st.).
Wszystkie góry zachodnich Tatrów do których należy i Pyszna, różnią się bardzo kształtem od wschodniéj części tego łańcucha, którąto różnicę widać najwyraźniéj z takiéj wysokości na jakiéj stoimy. Nie są to, wyjąwszy Rohacze, owe pionowe, skaliste, nagie, dziko poszarpane iglice, jakiemi się odznaczają Tatry spizkie i wschodnia część liptowskich; ale wierchy te, przy znacznéj także wysokości, mają kształty więcéj zaokrąglone, pagórkowate i do samych prawie wierzchołków są okryte trawą lub szaremi porostami. Wstęp na nie, łatwiejszy nierównie niż na tamte.
Z pod stóp Pysznéj rozbiegły się w różnych kierunkach głębokie doliny. Od północy leży dolina Kościeliska, wyglądająca niezmiernie dziko ze swemi wyniosłemi, fantastycznych kształtów skałami, ale obok tego wdzięcząca się świeżą zielenią polan i lasów, jéj boki strojących. W północno-wschodniéj stronie zwierciedli się staw Smreczyński. Od południa wybiega na liptowskie równiny dolina Kamienista, przeciwległa Kościeliskiéj, różniąca się całkiem od ostatniéj; nie tak dzika, ale za to nie tak malownicza. Jestto raczéj długi, głęboki, jednostajny wąwóz, którego boki stanowią kamieniste upłazy. Na nich szarzeją gdzieniegdzie mchy i trawy, rosną kępy kosodrzewia, a niżéj czernią się lasy. Na dnie doliny widać dwa małe stawki. Podobny charakter mają i inne liptowskie doliny, jakoto dolina oddzielająca Pyszną od Staréj roboty i druga wybiegająca na wschód ku Krywaniowi.
Pobujawszy po téj krainie niebotycznych szczytów, oko wędrowca wybiega swobodnie na równiny, rozścielające się szeroko po za tém gniazdem skalistych olbrzymów. Od północy widzimy cały obszar nowotarskiéj doliny którą ogranicza w oddali pasmo Bieskidów z Babią górą na czele. Na południe widok jeszcze rozleglejszy, a przynajmniéj rozmaitszy. Tu roztacza się przed nami część Węgier zwana hrabstwem liptowskiém. Wśród lasów, ciemniejących wielkiemi płatami na téj rozległéj równinie, widać łany dojrzewającego zboża i gęsto rozsiane dziedziny słowackie, każda z murowanym kościołkiem. Gościńce i potoki przerzynają w różnych kierunkach tę piękną równinę dochodzącą do samych stóp Niżnych Tatrów, których pasmo rysuje się wyraźnie na krańcach widnokręgu.
Przeszło pół godziny zbiegło nam jak jedna chwila na szczycie Pysznéj, a jeszcze nie było ochoty schodzić na dół, jeszcze trudno było oderwać oczy od tego cudnego widoku. Pożegnaliśmy go nareszcie ostatniém, długiem, tęskném spojrzeniem i zabraliśmy się do powrotu. W miarę jak spuszczaliśmy się niżéj, wiatr znowu czuć się dawał; słychać było jak huczał w dolinach, a z przeraźliwym jego świstem, mięszał się łoskot staczających się w przepaście kamieni. Długi wypoczynek pod szczytem, bardzo opóźnił powrot, bo już zmrok zapadał gdy przybyliśmy do szałasu u stóp góry. Pomimo pośpiechu, oglądałam się ciągle po za siebie na Pyszną, która w tych chwilach przejścia z dziennego światła do ciemności nocy, prawdziwie czarodziejski przedstawiała widok. Na ciemniejącym błękicie niebios rysowały się wspaniałe jéj kształty, oblane złoto-purpurowém światłem jakby łuną dalekiego pożaru. Zaiste, to chwila dla malarza! Ale jakżebyto trudno było uchwycić ten koloryt tak świetny a jednak tak łagodny, tak harmonizujący z tłem nieba i otaczającemi przedmiotami, które tożsamo światło najrozmaitszym opromieniało odblaskiem!
Przy coraz grubszym zmroku, najtrudniejszą była przeprawa przez mokrzadła, a zwłaszcza przez potok; odbyliśmy ją bez przypadku i szczęśliwie dostaliśmy się na Ornak. Cisza panowała na polanie, ognie jaśniały po szałasach, psy strzegące bydła zamkniętego w koszarach, powitały nas szczekaniem. Poczciwi górale poznali po głosie zapóźnionych podróżnych i pozdrowili przyjacielsko życzeniem szczęśliwéj drogi.
Słuszném i potrzebném rzeczywiście było to życzenie, bo przebywając dolinę Kościeliską w nocy, o przypadek nie trudno. Droga bowiem tak jest kamienistą, że nawet idąc w dzień, trzeba uważać żeby się nie potknąć, a cóż dopiero w ciemności? My jednak przebyliśmy ją szczęśliwie, i wyznam szczerze iż gdyby nie obawa zbytecznego utrudzenia dla rodziców, bardzoby mię była cieszyła ta wędrówka nocną porą, ukazująca dolinę Kościeliską w nowéj a cudnéj szacie.
Bo téż to była jedna z tych nocy letnich, których majestat jakieś uroczyste i niewysłowione czyni wrażenie. Oko tonie w ciemném przestworzu, myśl gubi się w nieskończoności, w tym labiryncie słońc i światów, któremi Bóg, niby gorejącemi głoskami wypisał na niebie swą mądrość i potęgę. Od tego jaśniejącego sklepienia, bardzo często zdawała się odrywać gwiazdka, sunąc szybko wśród swych sióstr patrzących na nię nieruchomie, a zostawiwszy przez chwilę świetną smugę, gasła w ciemnych przestrzeniach[2]. Chociaż astronomowie tłómaczą nam zjawisko gwiazd spadających, budzi ono zawsze smutne i rzewne uczucia. Oko ściga z żalem biedną gwiazdkę, niby strąconego z nieba anioła, który już nigdy, nigdy na opuszczone nie ma powrócić miejsce. Patrząc w ten przestwór w którem utonęła, dusza otwiera się mimowolnie poważnym, smutnym i głębokim myślom, zapada w niewysłowioną tęsknotę, w jakiś stan zachwycenia, póki otaczające przedmioty nie sprowadzą jéj znowu na ziemię.
Ależ bo było co widzieć i na ziemi! Skały otaczające dolinę, pod tém gwiaździstém niebem, zolbrzymiały jakoś, wspanialszą przybrały postać, tworząc fantastyczną budowę, nibyto gród starodawny najeżony basztami i strzelnicami; niby odwieczną świątynię, któréj kolumny dumnie pną się ku niebu; niby miasto jakiéś w gruzy upadłe, o którego dawnéj wspaniałości, świadczą niestrawione jeszcze zębem czasu posągi, arkady, pomniki i olbrzymich murów odłamy. O zaiste, trzeba tu zawołać wraz z ludem: to Kościelisko![3] A wśród tych zwalisk, a po zakątach téj czarodziejskiéj budowy, przemykają cienie owych istót tajemniczych, nadziemskich, które wyobraźnia ludu w tak pełne życia i poetyczne niekiedy zaklęła postacie. To duchy opiekuńcze tych gór, to stróże ukrytych w nich skarbów, to biedni pokutnicy którzy winy ziemskiego życia okupują błądząc wśród skał i urwisk niedostępnych, jęczą i płaczą szumem potoku, szepczą szelestem liści poruszanych wiatrem.
Droga kamienista mogąca lada chwila przyprawić o niebezpieczne potknięcie, nie dozwalała myśli błądzić swobodnie w tym świecie duchów, który otwierał jéj tajniki swoje i wabił ku sobie nieopisanym urokiem.
Pierzchły téż wkrótce widziadła, a rzeczywistość miejsce wymarzonych światów zajęła. Pomimo utrudzenia wędrowaliśmy wesoło i byliśmy wszyscy dobréj myśli, jakkolwiek niepokoiła nas obawa, czy téż w karczmie kościeliskiéj zastaniemy jeszcze zamówiony wózek; gdyż w przeciwnym razie wypadałoby nocować w brudném, odartém karczmisku, lub téż milę jeszcze iść do Zakopanego. Młodszym, nie tyle czującym zmęczenie, nie zważającym wreszcie na nie, uśmiechałaby się może myśl dłuższéj wędrówki w noc tak cudnie piękną; ale dla starszych byłby to trud nad siły. Z niemałą więc radością dochodząc do karczmy, dowiedzieliśmy się że poczciwy góral czekał na nas z wózkiem.
Była już godzina 11, ale pomimo tak spóźnionéj pory, ani w Kościelisku, ani w drodze do Zakopanego, nie postała nam w myśli najmniejsza obawa jakiejś napaści, jakkolwiek Tatry do niedawna jeszcze, a nawet i teraz, w mniemaniu niektórych osób, uchodzą za siedlisko zbójców, z którymi spotkanie jeżeli nie życiem, to przynajmniéj zrabowaniem przypłacić można[4].





  1. Hala pod Pyszną należy do wsi Klikuszowéj z téj tu strony Nowegotargu położonej. Klikuszowianie użytkują z niéj w ten sposób, że połowa wsi wysyła tu swoje owce; pozostałe pasą się około wsi. W następnym roku pierwsze pozostają we wsi, drugie zaś idą w góry. W tym lichym niepozornym szałasie, robią najlepsze sery, owe bruski o których wspominałam opisując pasterstwo w Tatrach. Na środku bruska bywa wyciśnione na serze imię Jezus, po drugiéj stronie imię Maryja. Po tych znakach można odróżnić bruski pyszniańskie od podobnych serów robionych we wsiach około Nowegotargu, które bywają jałowe i nie tak smaczne.
  2. Byłto dzień 10 sierpnia, peryjod gwiazd spadających.
  3. Nazwę Kościeliska wyprowadzają niektórzy od kości któremi mieli zasiać tę dolinę pogromieni tutaj Tatarzy; inni od kościołka który tu miał istnieć w czasie gdy w téj dolinie prowadzono roboty górnicze na wielkie rozmiary. Pierwsze przypuszczenie upada zupełnie, gdy zważymy że w czasie pierwszego napadu Tatarów na Polskę (1241 r.) i bytności ich w tych stronach, Podhale, z wyjątkiem niewielu osad, zalegały odwieczne lasy. Trudno zatém przypuścić aby ta dzicz zapędzała się aż tutaj za ubogimi mieszkańcami, którzy bez wątpienia schronili się w te niedostępne góry i lasy. Co do wsi Kościeliska i kościołka, te prawdopodobnie mogły nadać nazwę dolinie tatrzańskiéj; pomimo to ośmielam się podać tu nowe przypuszczenie wysnute z bujnéj wyobraźni tutejszego ludu.
    Przed kilku laty Jędrzéj Wala, ów zawołany przewodnik w Tatry, idąc z nami na daleką wycieczkę, tłumaczył nam nazwy szczytów, zwracając uwagę na ich trafność. Utrzymywał on, że nazwę Kościeliska nadano téj przecudnéj dolinie dla jéj podobieństwa do kościoła, gdyż otaczające ją skały, kształtem swoim przypominają posągi, kolumny, ołtarze, pomniki, a całość najwspanialszą tworzy świątynię. Czy to jest osobiste zapatrywanie się Wali, czy rzeczywiście taki jest początek nazwy Kościeliska, powiedzieć nie umiem, podaję jedynie to co słyszałam na miejscu.
  4. Muszę tu ostrzedz, aby nie puszczać się w góry bez przewodnika. Do Kościeliska, do Pisanéj i na Ornak, zaprowadzi każdy góral a nawet sama droga; na Pyszną jednak nie radzę się puszczać bez przewodnika znającego miejscowość. Patrząc z Ornaku na tę piękną górę któréj grzbiet z ostrą krawędzią wydaje się jakby naturalną drogą na sam szczyt wiodącą, zdaje się że tutaj niepodobna pobłądzić i że każdy trafi bez przewodnika. A jednak podobną nieroztropność przed kilku laty przypłacił życiem pewien górnik z Liptowa, który tutaj właśnie zmyliwszy drogę, natrafił na urwiska i zginął w przepaściach. Trupa jego znaleźli pasterze następnéj wiosny.
    Jednę jeszcze zrobię tutaj uwagę. Każdemu kto dłuższy czas zwiedzeniu Tatrów poświęcić zechce, i czuje się na siłach do odbywania dalekich wycieczek, życzę nie pomijać Pysznéj, bo ręczę że nie pożałuje trudu. W przeciwnym jednak razie, t. j. gdyby komu zbywało na czasie, odwadze lub siłach do wchodzenia na szczyty, lepiéj zachować się na Czerwony Wierch, skąd widok nierównie piękniejszy, a wstęp także nie zbyt trudny i o wiele krótszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Steczkowska.