Obrachunki fredrowskie/Polonistyka od pana Zagłoby

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Polonistyka od pana Zagłoby
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII. POLONISTYKA OD PANA ZAGŁOBY.

W poprzednim „obrachunku” naszkicowałem dzieje Moljera w Polsce, szukając w nich genezy szczególnie złej znajomości tego pisarza. Starałem się wskazać, że ów tradycyjny polonistyczny Moljer dziwnie mało miał wspólnego z prawdziwym Moljerem i że tem jedynie da się wytłumaczyć fakt, iż termin „komedja moljerowska” utarł się u nas w sensie niemal wzgardliwym. Dociekania fredro-moljerowskie skupiały się w mnożeniu formalnych analogji, często bardzo nieistotnych i pozbawionych perspektywy, przy równoczesnem przeoczeniu samej treści olbrzymiego zjawiska, jakiem był Moljer. Nic dziwnego, że tak pojęte badania prowadziły w ślepą uliczkę.
Aby to uzmysłowić, trzebaby może zrobić coś, na co w ramach tego rozdziału niema, niestety, miejsca, to znaczy zestawić, bodaj w głównych zarysach, koleje obu pisarzy. Okazałoby się, że niema chyba dwóch ludzi — a ostatecznie pisarz jest człowiekiem — którzyby mniej byli do siebie „podobni”, którzyby się tak głęboko różnili we wszystkiem. Plebejusz, wędrowny aktor, uczący się życia w upokorzeniach tułaczki, poznający świat od dołu, dźwigający się z nicości, aby, od pierwszej chwili zdobycia sobie posłuchu, podjąć walkę o swoją myśl, o swoją wewnętrzną treść, walkę, która skończy się aż z jego ostatniem tchnieniem, — cóż może mieć za podobieństwo z paniczem-kawalerzystą, bohaterem spod Moskwy i Lipska, ziemianinem-artystą z bożej łaski, osiadłym na roli a imającym się pióra i przedwcześnie porzucającym je z powodu paru szpileczek, które znalazły się wśród słów powszechnego zachwytu? Odwaga Moljera i nieustępliwość, jakie okazał w swojej karjerze paryskiej, to jego Galileuszowe „e pur si muove!“: bo też w wesołej napozór a w istocie niebezpiecznej i dramatycznej wojnie, którą toczył, ten tyraljer śmiechu był sojusznikiem najśmielszych myślą duchów epoki. Niema zakątka społeczeństwa, któregoby Moljer nie oświetlił swoim śmiechem, niema okna, któregoby nie wybił aby wpuścić powietrze. Nie każdemu powie to sam tekst jego komedyj, spowity w konwenans i w taktyczne ostrożności, które mogą dziś zmylić, ale które nie myliły współczesnych; dowodem burze, jakie towarzyszyły wielkiemu okresowi twórczości Moljera, bitwa o Szkołę żon, kilkoletnia walka o Świętoszka, niemożność utrzymania na scenie Don Juana, straszliwa gorycz Mizantropa. Trudno również ściśle odważyć na szali udział Moljera w przeobrażeniu się społeczeństwa, w kształtowaniu się nowego świata: ale niech tu posłużą za motto znane słowa pewnego wielkiego lekarza, który powiedział, że Moljer „drwinami swojemi z senesu i z puszczania krwi ocalił życie większej ilości ludzi, niż Jenner wynalazkiem szczepienia ospy”. Możnaby to przenieść na wszystkie dziedziny, które Moljer odkaził swoim śmiechem.
Nie robię, rzecz prosta, zarzutu Fredrze, że nie był tem wszystkiem: znaczyłoby to mieć pretensje do skowronka że nie jest jastrzębiem, lub do lipy że nie jest dębem: ale, skoro się już ciągle zestawia dwóch pisarzy, niepodobna ograniczać się do porównywania (bałamutnego, jak to zaraz wskażę) strony raczej formalnej, bez określenia ich zasadniczej postawy. Moljer rozsadza świat, w którym mu jest za ciasno i który dał mu się we znaki; Fredro, patrząc na świat z ganku swego dworu, niezbyt się interesuje mechanizmem społecznym, ma zawsze pewną wzgardę wojskowego dla zawodów cywilnych, pobłażliwy uśmiech ziemianina dla życia miejskiego. Satyra, która przesyca dzieło Moljera, małą rolę odgrywa w twórczości Fredry i dość jest tam niepewna. Pokazując Geldhaba w swojej najbardziej „moljerowskiej” komedji, Fredro smaga jego śmieszności a gotów jest wybaczyć (lub raczej przeoczyć) jego łajdactwa; dydaktyzm społeczny w Cudzoziemczyźnie dość jest sobie mizerny; a w Dożywociu, Orgon, sprzedając córkę wstrętnemu lichwiarzowi, pełni, z aprobatą Fredry, funkcje moralizatora („Świecie, ty krętoszu stary...”). Bo też królestwo Fredry jest zupełnie inne, i niema chyba komedji, któraby mniej miała wspólnego z Moljerem niż jego arcydzieła — Śluby panieńskie, Zemsta, a nawet — mimo powinowactw w głównej postaci — Dożywocie.
Dodajmy zewnętrzne warunki. Moljer, dostawszy się do Paryża, znalazł się w środowisku skupiającem całe życie literackie, naukowe, towarzyskie, dworskie, jakże bujne w owym momencie. W Polsce, rozdartej świeżo, ubezwłasnowolnionej, gdzież było to życie? Sprawy i spory literackie w dużym stylu zaczęły się aż w kilka lat później i to między Wilnem a Warszawą, podczas gdy Fredro, wróciwszy z wojaczki, osiadł wpobliżu Lwowa, będącego wówczas raczej oberżą dla szlacheckich karnawałów niż jakąkolwiek stolicą. Życie społeczne było pod ciśnieniem zaborców, problemy jego rozstrzygały się poza nami. Ale dostateczną przyczyną inności byłby sam temperament szlachecki Fredry, skłonny do tradycjonalizmu, mało ciekawy nowinek, temperament artysty nie myśliciela, obcy konfliktom, które już dwieście lat wprzódy nurtowały komedję Moljera. Gdyby trzeba było wyłuskać z komedji Fredry czego ona żąda od świata, byłbym doprawdy w kłopocie... Żeby ceny na zboże były lepsze... Żeby posażne panny i wdowy, nie sprzeciwiając się woli rodziców, starały się jednak rezerwować swoją miłość i swoje posagi dla dzielnych ułanów z ręką na temblaku... Moljer patrzy w przyszłość i chce ją kształtować, Fredro zatrzymałby świat w miejscu, o ile nie cofnąłby go wstecz. Znamienne jest, że po pierwszych próbach dydaktyzmu, satyry, której składa daninę wedle komedjowych tradycyj, Fredro rozdrabnia się w żartach, błahostkach, kiedy zaś, w najdojrzalszej epoce twórczości, da najlepszego siebie, wówczas albo zamknie się w idylli wiejskiego dworku, albo cofnie się w szlachecką przeszłość, którą obejmie rzewnem i rozgrzeszającem spojrzeniem. Pomijam Pana Jowialskiego, którego sporne interpretacje rozważam na innem miejscu; zaznaczę tylko, że raczej widzę w nim Fredrę artystę, niż żrącego satyryka, jakiego starano się w autorze tej komedji dopatrzyć.
O ile te różnice, dzielące twórczość obu pisarzy, są tak głębokie i istotne, że nie można o nich zapominać ani na chwilę, o tyle dość sztuczne wydają mi się podziały natury estetycznej, jakiemi operuje nasza fredrologja, przekazując je sobie z ręki do ręki. Znacie ten kluczyk: Moljer to komedja typów, Fredro to już komedja charakterów; Moljer to syntetyczne ogólniki bez czasu i miejsca, Fredro to określone tło narodowe i t. d. Wszystko to są raczej złudzenia optyczne, wynikające z tego, że Fredro jest nam bliski, a Moljer odległy czasem i miejscem; że tło komedyj Fredry czujemy bezpośrednio, podczas gdy tło komedyj Moljera trzebaby sobie dopiero odtwarzać z epoki i z warunków jego twórczości. Wówczas okaże się, jak niewiele jest prawdy w tych sztywnych rozróżnieniach. Taki Alcest np. nie jest żadnym ogólnikiem wszelkiego „mizantropa”, ale jest nader ściśle umiejscowiony i określony problemem towarzyskości i dworności, problemem aktualnym właśnie we Francji, z początkiem panowania Ludwika XIV; Mizantrop to jest wykwit młodego Wersalu, a zarazem znak nowej potęgi, kobiety i jej salonu, gdzie niedawno rycerze z czasów Frondy zmieniali się w przymilnych dworaków, i gdzie dawny szlachcic weredyk, choćby najszlachetniejszy i pełen zalet, odgrywać musiał nawpół komiczną rolę. Że ta piękna komedja Moljera wyrosła ponad ów problem towarzyski, to tajemnica jego genjuszu, oraz tego, że włożył w nią tyle z bolów własnego serca i z własnych walk o swoją prawdę; — więc znowuż nie ogólnik! Podstarzała wykwintnisia Arsinoe taksamo nie jest ogólnikiem, jak nie jest nim Podstolina w Zemście, a Alcest i Filint są w kontraście swoim taksamo „charakterami” jak Cześnik i Rejent. Oront, magnat-grafoman, żebrzący pochwały dla swoich wierszy i mszczący się za jej odmowę, jest produktem określonego środowiska bardziej niż Papkin Fredry. Iluż takich Orontów musiało się dać we znaki samemu Moljerowi! To samo możnaby wykazać na innych komedjach Moljera: Uczonych białogłowach i t. d. Wprost przeciwnie natomiast, i z daleko większą słusznością, możnaby powiedzieć, że taka komedja jak Odludki i poeta Fredry to jest raczej ogólnik, bez obyczajowego odpowiednika w naszem ówczesnem życiu. Strzeżmy się schematów!
Czyż można zresztą mówić ryczałtem o „komedji Moljera”? Moljer odbył w ciągu swojej karjery scenicznej tak ogromną drogę, przebył tyle etapów i uprawiał tyle rodzajów, że zawsze dobrze byłoby określić, o której komedji i o którym Moljerze się mówi: inaczej, szukając nawyrywki argumentów, można w istocie dowieść tego co się komu podoba. Faktem jest, że w utworach Moljera razporaz zdarza się coś co jest okolicznościowe; że jest w nich pełno rysów aktualnych, autentycznych. Był w Moljerze, od pierwszej komedji do ostatniej, pamflecista, którego nie było nic we Fredrze; wszak w Uczonych białogłowach wywlókł na scenę, pod zmienionem przejrzyście a zjadliwie nazwiskiem (Trissotin) znanego wszystkim księdza Cottin, podał na pośmiewisko własny jego autentyczny sonet i sprawił to, że szanowny dotąd i ceniony (nędzny zresztą) literat stał się przedmiotem drwin i wzgardy. Ale, wraz z nim i w jego osobie, zła i mizdrząca się literatura, ciesząca się wprzód uznaniem; bo w tym gwałtownym ataku nie szło o sprawy osobiste, ale o drogi literatury. Współcześni podnoszą zabójczość śmiechu Moljera: na kogo spadła jego ręka, ten ginął od śmieszności. Pokazywano palcem jego markizów, jego lekarzy, jego literatów, pedantów, świętoszków... Że to wszystko, w trzysta lat potem, w obcym kraju, komuś słabo znającemu Moljera wydaje się ogólnikiem, to być może, ale sąd taki nie ma nic wspólnego z istotną, pierwotną prawdą.
Zabawne jest, że do utrwalenia tych bałamutnych antytez przyczynił się poniekąd — sam Fredro. Znany jest i powtarzany dość bezkrytycznie przez komentatorów ów wypad Ludmira — przez którego mówi sam autor — w pierwszym akcie Pana Jowialskiego:
Tak, od dziś dnia porzucam złocone komnaty, przenoszę się pod skromne strzechy. Ukształcenie za gęstym już werniksem przeciągnęło wyższe towarzystwa. Wszystkie charaktery jednę powierzchowność wzięły; niema wydatnych zarysów. Co świat powie, to jest teraz duszą powszechną... Zazdrosny gryzie wargi milczy. Tchórz mundur przywdziewa. Tyran się pieści: słowem, wszystko zlewa się w kształty przyzwoitości. W każdym człowieku dwie osoby! sceny musiałyby być zawsze podwójne jak medale, mieć dwie strony. Komedja Moljera koniec wzięła...

Otóż, jedno z dwojga: albo Fredro mówi tutaj o komedji nietyle Moljera ile o komedji „moljerowskiej”, to znaczy o komedji francuskich i polskich moljeroidów, Krasickich i Bohomolców i tym podobnych bastardów muzy Moljera, albo i on z nałogu widzi raczej kukłę moljerowską niż autentycznego Moljera. Bo przecie te postulaty Ludmira, jeżeli kto wypełnił, to właśnie Moljer. On porzucił — może niezupełnie dobrowolnie — Paryż, aby przez kilkanaście lat wędrować z tobołkiem po miasteczkach Francji... jak Ludmir, któryby nie znalazł swojej Jowiałówki. A ta dwoistość charakterów? „Zazdrosny gryzie wargi i milczy”.. ależ na tem polega komizm Arnolfa w Szkole żon, niezłego kompana, anegdociarza, niestarego i wcale dwornego człowieka, który „gryzie wargi”, zazdrości swojej dając upust jedynie w monologach, tak że do końca dowiaduje się o niej jedynie publiczność. „Tyran, który się pieści”... ależ to don Juan, łączący wdzięk i junactwo z cynizmem i niegodziwością. To właśnie — wspominałem już — owa teza dwoistości charakterów, o którą walczy Moljer w Krytyce Szkoły żon. Tak więc, sądzę, że tę butadę Ludmira trzebaby brać z niejaką ostrożnością.
Taksamo i metoda, która, zaniedbując głębokie różnice duchowe dzielące obu pisarzy, rzuca się na zewnętrzne podobieństwa i wyciąga z nich konkluzje, wydaje mi się nader wątpliwa. Postawmy to jako zasadę, że niepodobna dojść do żadnych dorzecznych wniosków, porównywając artyzm dwóch pisarzy na odległość stu pięćdziesięciu lat; porównywając tego, który tworzył nowoczesny teatr, z tym, który korzysta już swobodniej ze zdobyczy nietylko owego wielkiego poprzednika, ale i tylu jego następców... Gdyby wreszcie wyciągać wnioski z postępów techniki, trzebaby uznać, że Moljer nie jest godzien butów czyścić panu Scribe, nie mówiąc już o panu Sardou. Farsa Pani prezesowa jest wobec Moljera cudem techniki, choćby dlatego, że operuje sześciorgiem drzwi, podczas gdy Moljer, na swojej scenie zapchanej przez złotą młodzież, nie miał do rozporządzenia drzwi ani jednych.
Taksamo w ocenianiu siły komicznej obu pisarzy popełnia nasza fredrologja zadziwiające naiwności. Nie wdaję się tu w meritum sprawy (o ile ta sprawa ma jakie „meritum”); chcę tylko zwrócić uwagę, że nie można zestawiać siły komicznej, jaką ma dla nas Fredro kreśląc swojskie i bliskie nam typy, z siłą komiczną typów i scen Moljera, dalekich nam czasem i miejscem. Nas bawi Kasper z Nikt mnie nie zna bardziej niż, dajmy na to, pan Pourceaugnac, który znów bardziej ubawi Francuzów. Sama nazwa miasta Limoges budzi we Francji wesołość podobną jak u nas Pacanów, która to nazwa nicby znów nie powiedziała Francuzowi. A to samo, co tu stwierdzam dla drobniejszego rodzaju komizmu, odnosi się z pewnością i do wielkiego.
Natomiast wciąż zdałoby się pamiętać w tych zestawieniach o duchu nie o literze. Trzeba pamiętać, że Moljer, ośmieszając swoich lekarzy-scholastyków, torował drogę przemianie nauki, walczył o medycynę nowoczesną, np. o teorję krążenia krwi, która była wówczas herezją; — Fredro natomiast, wprowadzając doktora Fulgencjusza w Dyliżansie, nie walczy o nic, daje poprostu setną odbitkę tradycyjnie komicznej figury. Moljer, wyszydzając zazdrość i tyranję męską, współdziała z potężnym ruchem feministycznym swojej epoki, przygotowuje doniosłą przemianę obyczajów; Fredro, bawiąc się kosztem zazdrosnego Orgona, powtarza odwieczny żarcik bez konsekwencyj. Do czegóż mogą tu doprowadzić drobiazgowe zestawienia scen?
Zaznaczmy, że wszystkie te seminaryjne analogje, w rodzaju szkolarskich porównań Grażyny z Aldoną, które mogłyby się zdawać daremnem ale niewinnem psuciem papieru, są tutaj, wprost przeciwnie, szczególnie szkodliwe i niebezpieczne. Sprowadzają one przemocą Fredrę na teren Moljera; zmuszają go do współzawodnictwa, w którem Fredro musi przegrać, podczas gdy on ma królestwo własne, królestwo uroczej fantazji poetyckiej w śmiechu, — w którem nie lęka się nikogo, gdzie jest sam dla siebie, bez rywala. Fałszuje się ducha Fredry, a nawet, jak wskazałem, i tekst, poto aby z niego robić gwałtem „polskiego Moljera”, którym nie jest i nie będzie, będąc — polskim Fredrą. A zaraz wykażę do jakich wybryków szowinizmu dochodzi ta nasza historja literatury, którą pozwalam sobie nazwać polonistyką od pana Zagłoby, jako że głównym jej „naukowym” celem jest wykazywanie, iż „polską nację Pan Bóg w miłosierdziu swojem osobliwie nad inne przyozdobił”.

*

Że przyozdobił, to pewne! Każdego, kto zastanawiał się nad literaturą polską i jej rolą międzynarodową, musiał z pewnością oblegać problem, który możnaby nazwać sobkostwem albo sobiepaństwem naszej literatury. Jest oczywisty niestosunek między przepychem naszego piśmiennictwa a siłą jego promieniowania nazewnątrz. Gdzież jest taka wspaniała komedja romantyczna jak Fantazy, taki klejnot jak Zemsta, taki fenomen jak teatr Wyspiańskiego? Ale faktem jest, że mamy to wszystko dla siebie i tylko dla siebie. Jakie są tego przyczyny? Jedna, — kto wie czy nie najistotniejsza, — to przewaga poezji w naszej literaturze; poezja jest z natury rzeczy o wiele mniej przenośna niż proza, siła jej staje się jej słabością. Ale i z prozą jest podobnie, dość wspomnieć Żeromskiego. Wystarczyło natomiast Conradowi wydobywać się z urocznego kręgu polskości, aby stać się jednym z największych obywatelów literatury świata. Ale to za obszerny i za skomplikowany temat, aby go tu wprowadzać. Chcę tylko zaznaczyć, że stosunek nasz do tych spraw nie jest dość jasny ani dość szczery.

Objawia się to nader znamiennie w naszej literaturze fredrowskiej. Faktem jest, nie ulegającym dla mnie wątpliwości, że Fredro jest jednym z największych komedjopisarzy świata, jednym z niewielu urodzonych genjuszów komedji; i z drugiej strony faktem jest, że jest on nim tylko dla nas, że wkład jego w dorobek wszechświatowy jest żaden. W niczem go to nie obniża. Dzieli w tem los największych naszych twórców. Nastręcza to jedynie pewne refleksje w związku z ulubioną paralelą Fredro — Moljer. Uderza mnie, w przeciwieństwie do Fredry, zjawisko wielkiej powszechności i przenośności Moljera. Moljer podbił świat w lichych przeróbkach. Skąpca można grać w bylejakim przekładzie; cóż zostanie z Dożywocia bez jego cudownego upojenia słowem? Jest w sztuce Fredry jakiś delikatny zapach, który się ulatnia. Można grać od biedy Świętoszka nawet prozą, ale niech kto spróbuje przełożyć Zemstę! Można znaleźć odpowiednik dla wszystkich sławnych powiedzeń Moljera, ale któż zdoła przenieść w obcy język cudowną w swojej nibyto rubasznej finezji muzykę jakiegoś fredrowskiego: „Co skłoniło Podstolinę, — wdówkę tantną, wdówkę gładką”... To jest bardzo pozytywny sprawdzian, że sama esencja komedji Fredry tkwi całkiem w czem innem niż istota komedji Moljera i że wszelkie próby mierzenia tych dwu pisarzy wspólnym łokciem paralel estetycznych są zasadniczą omyłką. Jasne powiedzenie sobie tego oszczędziłoby wielu nieporozumień i wielu niezbyt ładnych chwytów.
Bo oto co mnie uderza w naszej literaturze fredrowskiej: jakieś obłudne podgryzanie się pod Moljera, wytrwałe próby — wśród ciągłych, oczywiście, reweransów — obniżania go, do czego licha znajomość Moljera dość wydatnie pomaga. Bez zaznaczenia że dziedziny obu tych pisarzy są różne, że porównywania ich są czcze, że Moljer na swoim terenie nieskończenie przewyższa Fredrę (o ile ma się ten nietakt, aby tam Fredrę niepotrzebnie ściągać), tak jak znów Fredro na swoim jest bez rywala, uprawia się dość pocieszne „półgębkowe” wywyższanie Fredry ponad Moljera, to przy pomocy kryterjów technicznych (co, jak pozwoliłem sobie zauważyć, jest absurdem), to znów etycznych, ale opartych na etyce, dziwnego, zaiste, nabożeństwa!
„Akcję tę umie Fredro przeprowadzić z talentem scenicznym, na którym widocznie zbywało Moljerowi, skutkiem czego Moljer widział się zniewolonym radzić sobie inaczej”... ten cytat, wyjęty z uczonej książki, to próbka podkopów „porównawczych” naszej fredrologji. Jeden bąknie, że siłą komiczną Fredro przewyższa Moljera; drugi że „Fredro ma wszystkie niemal przymioty Moljera, a tę wyższość, że”... i t. d. Inny, snując ryzykowną analogję między Panem Jowialskim a... Mizantropem, konkluduje, że „genjusz naszego autora sięga na wyżyny, na których nawet Moljer królował wyjątkowo”. Inny odkryje, że Fredro przewyższa Moljera architektoniką, biorąc sobie za przedmiot do tej demonstracji Mieszczanina szlachcicem, widowisko dworskie, stanowiące, jak wiadomo, pretekst do „ceremonji tureckiej”, komedjobalet wcale nie pisany jako samoistna komedja! Inny: „Każda z właściwości Pana Geldhaba mogłaby posłużyć Moljerowi czy moljerystom (!) za temat do odrębnej postaci”... „W Ślubach panieńskich — czytamy znów — zrealizował Fredro najwyższy ideał artystyczny, jakiego nawet Moljer nie osiągnął”... Ówdzie znów Fredro „przewyższył Moljera co do intrygi”... Inny, zaznaczając zmianę metrów w Ślubach panieńskich, obwieszcza z dumą wyższości, że „redukowania wiersza nigdy u Moljera nie spotykamy”... (Zapomniał nieborak o Amfitrjonie, chyba że go zna tylko z... Zabłockiego, który istotnie wiersza w Amfitrjonie nie redukował). I dowód to wielkiego zaparcia się siebie, jeżeli prof. Chrzanowski, sugerując w iluż miejscach swojej monografji wyższość Fredry nad Moljerem, wykrztusi wreszcie w dwóch wierszach: „Miejmy odwagę powiedzieć sobie, że, jako obserwator śmieszności ludzkiej, Moljer miał kąt widzenia daleko szerszy niż Fredro”... Ja sądzę, że możnaby „mieć odwagę” różne jeszcze rzeczy powiedzieć o Moljerze, nie ubliżając w niczem naszemu poecie. I czy nie lepiej byłoby poprostu powiedzieć, że Fredro jest nam szczególnie miły i bliski i drogi, niż dopuszczać, aby to szlachetne wino godziwej miłości do Fredry kwaśniało w jakiś ocet pseudo-naukowo-porównawczy, którym napawa się Moljera?
Dlaczego tę robotę nazywam „podkopywaniem się”? Bo temu wszystkiemu brak jest lojalnej konkluzji. Wszyscy nasi fredrologowie, mimo niewielkiej sympatji do Moljera, godzą się, że to jest jeden z największych genjuszów świata. Otóż, wyobraźmy sobie, coby powiedział na to cudzoziemiec. „Jakto, wykrzyknąłby, — więc wy macie pisarza, który tego olbrzyma Moljera niemal pod każdym względem (jak powiadacie) przewyższa, a conajmniej mu dorównywa, i taki sobie siedzi u was za piecem i nikt go nie zna i nawet nie próbujecie pokazać go światu, i powiadacie, że to jest zupełnie niemożliwe? Coś tu jest nie w porządku”. Cudzoziemiec — (a może i nie cudzoziemiec, np. młody a myślący Polak) — pokręciłby głową i wzruszyłby ramionami. Bo istotnie rzecz jest niezrozumiała, przez to, że jest fałszywie postawiona. Jeżeli się dowodzi wyższości Fredry nad Moljerem, lub jego równowartości, jeżeli się ich mierzy temi samemi kategorjami — wówczas siedzenie Fredry za piecem jest anomalją niedopojęcia i słusznie budzącą nieufność. Jeżeli się natomiast zrozumie jego głęboką i zupełną inność, wówczas można nawet z pewną dumą i satysfakcją myśleć, że my mamy sobie takiego wspaniałego Fredrę, który jest dla nas, i tylko dla nas. Niekoniecznie człowiek musi chcieć się dzielić tem co bardzo kocha.
Przejdźmy wreszcie do objawów, w których ta „polonistyka od pana Zagłoby” przekracza miarę przysłowiowej cierpliwości papieru. Przykro mi, ale muszę stwierdzić, że pod tym względem znów prym trzyma prof. Kucharski. Weźmy jego książkę Fredro a komedja obca, znajdziemy tam dziwne rzeczy. Kiedy prof. Kucharski pisze (str. 246): „Mam wrażenie, że Fredro nietylko posiada wyższy ideał życia od Moljera (to mi się wydaje całkiem pewne), ale że lepiej od niego istotę życia rozumie”, jest to subjektywny pogląd, z którym niema powodu dysputować; można jedynie dziwić się brakowi perspektywy historycznej tego sformułowania. Ale kiedy o dziesięć stronic wstecz (str. 236) prof. Kucharski posuwa się do takiego zdania, jak: „Dobro innych, poświęcenie, ofiara, entuzjazm dla rzeczy wzniosłych i szczytnych — wszystko to są kategorje etyki najzupełniej obce komedji Moljera, Goldoniego i innych poprzedników Fredry”, tutaj trzeba już pohamować zapał zbyt gorliwego fredrologa.
Samo wymienienie jednym tchem komedji Goldoniego i Moljera niewiele przynosi zaszczytu smakowi krytycznemu naszego specjalisty. Ale trzebaby tu uczynić jedno rozróżnienie: czy mowa o postaciach Moljera, czy o samym teatrze Moljera, bo zdanie sformułowane jest nieco dwuznacznie. Jeżeli mowa o postaciach, możnaby przypomnieć prof. Kucharskiemu (bo widocznie zapomniał o nim) Alcesta, tę najbardziej reprezentatywną figurę moljerowską, w której świat cały nawykł oddawna widzieć właśnie symbol poświęcenia i entuzjazmu dla rzeczy wzniosłych i szczytnych. A jeżeli wziąć Moljera jako autora, to czyż trzeba przypominać, że całe jego życie było walką o rzeczy wzniosłe i szczytne, walką, w której stawiał na kartę swoją karjerę, swój byt, niemal swoją głowę! Czyż trzeba przypominać choćby Don Juana, którego musiał Moljer zdjąć ze sceny, którego nigdy nie mógł wydać drukiem, a gdzie, w obliczu najwyżej urodzonej publiczności, w XVII w., ten wędrowny niedawno komedjant, zawisły od łaski dworu, grzmi temi słowami do swego audytorjum: „Dowiedz się, że szlachcic, który żyje niegodnie, jest istnem monstrum w przyrodzie; że cnota jest pierwszym tytułem szlachectwa. Co do mnie, mniej zważam na nazwisko, niż na czyny; więcej wart dla mnie syn tragarza, będący uczciwym człowiekiem, niż syn monarchy, któryby żył tak jak ty”.
Moljer przezornie wkłada te słowa w usta staremu ojcu don Juana, ale nie zmniejsza to ich szlachetnej odwagi. W tem świetle zrozumiała stanie się anegdota o magnacie, który, nibyto ściskając Moljera, rozorał mu twarz brylantowemi guzami. Powiedzieć, że ideał życia był Moljerowi obcy, jest śmieszne: a co do sposobów, jakiemi o ten ideał walczył — te trzeba zostawić jego wyborowi. A „dobro innych”? Przytoczę tu tylko te dwa wiersze: „Nie pragnę życia młodych zatruwać goryczą — która sprawia, że dzieci dni swych ojców liczą“ — słowa, w których mieści się najdonioślejszy program przebudowy ówczesnego życia rodzinnego!
Wszystkie te podkopy prof. Kucharskiego mają, oczywiście, na celu gloryfikację Fredry i... usunięcie mu z drogi urojonego rywala. Ale jakże niezręcznego ma Fredro adwokata w naszym profesorze. Przeciwstawiając Moljerowi świat fredrowski, rekapitulując Geldhaba, Męża i żonę i Cudzoziemczyznę, zauważa prof. Kucharski, że „wszędzie tam występują ludzie zakrojeni na dużą miarę — dusza ich jest światem psychicznie rozrosłym i rozległym”. Uśmiechamy się mimowoli: rozległy psychicznie świat Radosta, Astolfa i Zofji z Cudzoziemczyzny! Ale okazuje się, że, obszedłszy galerję figur fredrowskich, znajduje nasz profesor w rezultacie jedynie dwóch sprawiedliwych. „Spomiędzy długiego szeregu jego postaci męskich — pisze na str. 234 — są właściwie dwie tylko, które, nie będąc ideałem, do ideału poety najbardziej się zbliżają: to Gustaw i kapitan Barski z Dwóch blizn. Obaj przedstawiają nietylko duchowość w pełni wyposażoną, ale są naturami czynnemi, pełnemi energji”.
To są rzeczy zaledwie do uwierzenia; tej polonistyki i pan Zagłobaby się wyparł! Gucio ze Ślubów panieńskich i kapitan Barski wyprowadzeni na pohańbienie Moljera, jako ów wyższy ideał życia, który autorowi Mizantropa jest „najzupełniej obcy”! Nie będę wracał do Gucia, o którym już mówiłem. Bardzo miły chłopiec, ale że, wyspawszy się po balu pod Złotą Papugą, swadą swoją, wyćwiczoną na lwowskich pięknościach, podbił serce ładnej i niebiednej panienki, przeznaczonej mu przez rodzinę, w tem nie widzę jeszcze cudu. Przejdźmy do kapitana Barskiego. Nie wiem, czy czytelnik dobrze pamięta Dwie blizny, komedyjkę o treści wziętej (jak autor objaśnia w podtytule), z jakieś powieści francuskiej, a zapewne przez Fredrę obyczajowo spolonizowanej. Czynem kapitana Barskiego jest to, że, wyparowawszy bez trudu nikłego współzalotnika, żeni się z panią Malską, młodą wdową po starym generale. Domyślamy się, że, skoro ją wydano za starego generała, musiał ten generał być bogaty i wdowa musiała po nim odziedziczyć majątek, zostawił jej też zapewne niezłą pensję wdowią; nareszcie tedy mogłaby pani Malska żyć wedle swojej myśli i wybrać sobie męża wedle swego serca. Gdzietam! już ta młoda osoba pozwala się swatać ciotce, której jest sukcesorką, z jakimś facetem, o którym nic nie wie i którego nie widziała na oczy. Doprawdy, to już prostytucja posunięta do amatorstwa! — pomyślałby dzisiejszy człowiek, ale pośpieszmy zaznaczyć, że Fredro te rzeczy odczuwał inaczej, że ten obyczaj wydawał mu się zupełnie naturalny, taksamo jak jego współczesnym[1].
Ale zjawia się kapitan Barski. Pokazuje się, że i on kroczył podobną drogą. Raz w życiu (powiada) „poszedł za głosem rozsądnej niby rachuby” ożenił się (zapewne z posagiem) i był nieszczęśliwy, ale niebawem owdowiał: — „Bogu dzięki”, jak mówi... I przekpiwa przed tymi obcymi ludźmi swoją nieboszczkę w sposób dość bezceremonjalny. Miała nosek wgórę i była zła jak trzysta djabłów. On jest człowiek honoru (powiada o sobie), „świadczą o tem jego szlify”. — „I jestem dobrym — na honor dobrym!... Zrobię, co pani każesz — pozostanę w służbie, albo ją porzucę; zamieszkamy w mieście, albo na wsi”... I oto między tą parą grobowych utrzymanków zawiązuje się następująca rozmowa:

PANI MALSKA z wesołością Dziwne podobieństwo naszych losów. I ja rok temu drugi owdowiałam.
KASZTELANOWA Może pan kapitan służyłeś pod rozkazami jenerała Malskiego, jej męża?
BARSKI Nie, pani. Znałem go wszakże z widzenia.
PANI MALSKA Byłby doskonałością, gdyby nie jedna wada.
BARSKI To jest?
PANI MALSKA Był nudziarzem nad wszelki wyraz i pojęcie. Moje sześciomiesięczne z nim pożycie było ciągłą męczarnią.
BARSKI Którą jednak okupił sowicie szlachetnym czynem.
PANI MALSKA Jakim czynem?
BARSKI Swoją śmiercią.
PANI MALSKA O! Ja tak dalece...
BARSKI I trzeba mu przyznać, że umarł dość prędko, a nudziarze zwykle decydują się z wielką trudnością...

To jest owa podniosła czynna atmosfera „pełni duchowej”, którą prof. Kucharski przeciwstawia z tryumfem brakowi ideału u autora Mizantropa.
Oczywiście, nie miejmy o to pretensji do Fredry, który, pisząc tę błahostkę, nie przeczuwał, że znajdzie się ktoś, kto z niej uczyni taran... przeciw Moljerowi. A ideał życia? Mieszcząc w ten sposób swoje ideały, nasz apologeta daje miarę nie Fredry — jedynie chyba swoją.
Takie są wybryki owej polonistyki od pana Zagłoby — począwszy od niewinnych aż do bardzo ciężkich. A największą wadą jej jest, że, obniżając i dyskredytując — ex cathedra — Moljera, równocześnie... obrzydza Fredrę. Dwa ptaszki (i to jakie!) ubić na jeden strzał, to się nazywa sukces. Można powinszować.





  1. Jeszcze w r. 1877, po premjerze Wielkiego człowieka do małych interesów recenzent warszawski, charakteryzując bohatera sztuki, tak go chwali: „Karolowi przypatrzywszy się bliżej, dopiero poznajemy ten grunt szlachetny, na którym przy stosunkach szczęśliwszych mogłaby wyrość chluba dla ogółu; każda nawet z jego śmieszności usprawiedliwia o nim to zdanie, kiedy np. nie mając żalu do Jenialkiewicza, którego niedołęstwu, zapewne wprawdzie przy własnej nieoględności, zawdzięcza utratę majątku, szuka po starych herbarzach jakiej prababki ciotecznej, aby, zbogacony jej spadkiem, mógł stanąć do konkursu o rękę Matyldy”...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.