Obłomow/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Obłomow, szlachcic z urodzenia, sekretarz kolegjalny według rangi, mieszkał w Petersburgu od dwunastu lat i ani razu nie opuszczał go. Z początku, póki rodzice żyli, mieszkał skromniej, zadowalniał się dwoma pokoikami wraz z Zacharem, którego zabrał ze wsi ze sobą. Po śmierci ojca i matki, został jedynym właścicielem trzystu pięćdziesięciu dusz, które mu się dostały w spadku w jakiejś dalekiej gubernji, prawie w Azji.
Zamiast pięciu, otrzymywał siedem do dziesięciu tysięcy rubli asygnacyjnych dochodu, a wówczas i życie jego popłynęło szerszem korytem. Wynajął lokal obszerniejszy, trzymał kucharza, miał parę koni i powóz.
Wówczas był jeszcze młodym i jakkolwiek wielką ruchliwością nie odznaczał się nigdy, miał jednak jakieś pragnienia, czegoś spodziewał się, czegoś oczekiwał od losu i od siebie samego. Przygotowywał się do odegrania jakiejś roli, przede wszystkiem na służbie rządowej, co spowodowało właściwie przyjazd jego do Petersburga. Myślał także o zajęciu pewnego stanowiska w towarzystwie, wkońcu, w dalekiej perspektywie, na przejściu już od lat młodzieńczych do dojrzałych, w wyobraźni jego błyszczało i uśmiechało się szczęście rodzinne.
Ale dnie mijały za dniami, lata szły za latami, młodzieńczy puch przemienił się w szorstką brodę, promienie oczu stały się dwoma ciemnemi punktami, całość zaokrągliła się, włosy poczęły nielitościwie wypadać, wydzwoniła trzydziestka, a on na żadnem stanowisku nie posunął się ani o krok naprzód, stał zawsze przed progiem swojej przyszłości, tak samo, jak przed dziesięciu laty.
Ciągle namyślał się i przygotowywał do rozpoczęcia życia, malując różnemi barwami własną przyszłość. Ale z każdym mijającym rokiem blakła w tem malowidle jakaś barwa.
Życie jego dzieliło się na dwie połowy: jedna składała się z pracy i nudów — w jego pojęciu były to synonimy, druga — ze spokoju i łagodnych rozrywek. Z tego powodu służba rządowa, już na samym początku, wydała mu się bardzo nieprzyjemną.
Wychowany w głębi prowincji śród łagodnych i serdecznych zwyczajów i obyczajów rodziny, przechodząc w ciągu dwudziestu lat z objęć w objęcia różnych krewnych, przyjaciół i znajomych, do tego stopnia był przepojony pierwiastkiem życia rodzinnego, że i przyszły urząd przedstawiał się mu jako coś podobnego do zajęć rodzinnych, w rodzaju, naprzykład, obojętnego zapisywania w książce przychodu i rozchodu, jak to czynił jego ojciec.
Zdawało mu się, że urzędnicy pewnej dykasterji tworzą coś podobnego do dobrze spojonego rodzinnego grona, żyjącego w ciągłej trosce, ażeby wszystkim było spokojnie i przyjemnie; że urzędowanie nie jest wcale obowiązkowem przyzwyczajeniem, którego trzeba pilnie i codziennie przestrzegać, że słota, upał lub wprost zwykła niedyspozycja mogą być zupełnie słusznym powodem do zaniedbania urzędu.
Kiedy spostrzegł, że tylko chyba trzęsienie ziemi mogło być przyczyną dostateczną do opuszczenia godzin służbowych, a od trzęsienia ziemi Petersburg, jak na nieszczęście, był wolny, chyba zatem powódź tylko mogła być przeszkodą, ale zdarzała się rzadko — bardzo się zasmucił.
Jeszcze bardziej niepokoiło Obłomowa, kiedy ujrzał przed swojemi oczyma pakiety z nadpisem: pilne, bardzo pilne, kiedy mu kazano robić różne dochodzenia, wypisy, przeglądać zeszyty różnych spraw, zapisywać zeszyty dwucalowej grubości, które jak na żart zwały się „notatnikami“, a wszystko miało być zrobione prędko; kiedy wydawało się, że wszyscy gdzieś się śpieszą, nie mając chwilki na czekanie, że ledwie jedna robota skończona, chwytać się trzeba za drugą, za trzecią — i tak bez końca.
Parę razy budzono go w nocy z rozkazem zrobienia jakiegoś raportu, lub kurjer wywoływał go z wizyty dla załatwienia jakiejś ważnej sprawy. Wszystko to budziło w nim przestrach i niechęć.
— Kiedyż żyć? Kiedyż żyć? — myślał mimowolnie.
O zwierzchniku swoim w domu jeszcze słyszał, że jest ojcem dla podwładnych i wyrobił sobie o nim najbardziej sympatyczne, rodzinne pojęcie. Wyobrażał go sobie czemś podobnem do łagodnego i dobrego ojca, który tylko o tem myśli, ażeby podwładnych swoich za pracę, a często i bez pracy odznaczać i pamiętać nietylko o ich potrzebach, lecz i o przyjemnościach.
Ilji Iljiczowi zdawało się, że zwierzchnik do tego stopnia wchodzi w położenie podwładnego, że troszczy się o to, czy dobrze noc przepędził, dlaczego oczy ma mętne i czy nie boli go głowa.
Ale ciężko się rozczarował zaraz pierwszego dnia swego urzędowania. Jak tylko zwierzchnik przyjechał do biura, rozpoczynała się gorączkowa bieganina, wszyscy chodzili zaaferowani, potrącając jeden drugiego. Niektórzy wprost oglądali sami siebie, ażeby się jak najlepiej sprezentować zwierzchnikowi.
Później spostrzegł Obłomow, że niebrak zwierzchników, którzy ujrzawszy przed sobą zalęknionego urzędnika, widzą w tem pewien szacunek dla siebie, a nieraz pilność i zdolność do „służby“.
Ilja Iljicz nie potrzebował lękać się swego zwierzchnika, który był dobrym i łagodnym w obejściu człowiekiem. Nikomu nigdy nic złego nie zrobił, podwładni byli z niego zadowoleni i nie życzyli sobie lepszego. Nikt nie usłyszał nigdy od niego przykrego słowa, ani krzyknięcia, ani podniesienia głosu. On nigdy nic nie żądał, ale prosił. Każdego traktował przez pan.
Ale wszyscy niepokoili się w jego obecności. Na jego łagodne słowa odpowiadali głosem trochę przelękłym, jakim zwykle nie przemawiali.
Ilję Iljicza także lęk ogarniał, gdy zwierzchnik zbliżał się do niego. I on tracił głos właściwy, który nabierał intonacji uległej i brzydkiej.
Nacierpiał się Ilja Iljicz w urzędzie od strachu i smutku przy dobrym i niewymagającym zwierzchniku. Bóg wie, coby się z nim stało, gdyby miał pracować pod surowym i wymagającym!
Na tym urzędzie spędził Obłomow ze dwa lata; być może, byłby i dalej ciągnął, gdyby osobliwy wypadek nie zmusił go do opuszczenia stanowiska.
Kiedyś bardzo ważny akt urzędowy wysłał do Astrachania zamiast do Archangielska. Sprawa się wyjaśniła. Poczęto poszukiwać winowajcy.
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali, jak zwierzchnik przywoła Obłomowa i swoim zimnym spokojnym głosem zapyta: „czy to pan wysłałeś ten akt do Archangielska?“ — Jakim głosem odpowie Ilja Iljicz?
Niektórzy przypuszczali, że mu wcale nie odpowie — nie zdoła!
Widząc przestraszone twarze innych, Ilja Iljicz i sam się przeląkł, chociaż myślał, jak i inni, że zwierzchnik ograniczy się do wymówki. Sumienie bardziej mu ciążyło, niż spodziewana wymówka.
Obłomow nie czekał na zasłużoną karę, wrócił do domu i przysłał — świadectwo lekarskie.
Świadectwo brzmiało: „ja, niżej podpisany, świadczę wraz z odbiciem mojej pieczęci, że Sekretarz kolegjalny Ilja Iljicz Obłomow jest chory na otłuszczenie serca z rozszerzeniem lewej jego połowy (hypertrophia cordis cum dilatione ejus ventriculi sinistri), połączone z chronicznym bólem wątroby (hetitis), co przy dalszym rozwoju choroby zagraża jego życiu. Przyczyną tego jest, jak się zdaje, codzienne urzędowanie. Skutkiem tego dla uniknięcia powtórnych przypadków, jakoteż wzmożenia się choroby, uważam za rzecz konieczną, ażeby Obłomow na czas jakiś przerwał urzędowanie i wogóle polecam mu wstrzymanie się od zajęć umysłowych i jakiejkolwiek działalności.“
Ale to pomogło tylko na czas krótki. Trzeba było przecież wyzdrowieć, a zatem w perspektywie było także codzienne urzędowanie. Obłomow nie wytrzymał i podał się do dymisji. Tak się zakończyła narazie, ale już się nie rozpoczynała, jego karjera służbowa.
Nie lepiej mu się powiodła rola w towarzystwie.
W pierwszych latach pobytu jego w Petersburgu, w latach młodzieńczych, spokojne zwykłe rysy jego twarzy ożywiały się często, oczy błyszczały ogniem życia. Promieniowały one światłem życia, nadziei, siły. Marzył, jak i inni, miewał różne nadzieje, bawił się w sposób dziecinny i cierpiał, jak dziecko.
Ale to wszystko było bardzo dawno, w tych szczęśliwych chwilach, kiedy się w każdym człowieku widzi przyjaciela, kiedy się człowiek kocha w każdej kobiecie i każdej gotów jest oddać swoją rękę i serce, co też nieraz ktoś zrobi, czego potem żałuje przez całe życie.
W tych błogosławionych chwilach na Ilję Iljicza padało niejedno miękkie, aksamitne, namiętne spojrzenie z tłumu piękności, przypadło mu w udziale niemało wiele obiecujących uśmiechów, kilka przygodnych całusów i jeszcze więcej przyjacielskich uścisków ręki, tak mocnych, że aż łzy wyciskały.
Zresztą, nigdy nie ulegał on pięknościom, nie był ich niewolnikiem ani nawet pilnym wielbicielem, chociażby dlatego, że wszelkie bliskie stosunki z kobietami zawsze sprowadzają wiele kłopotów.
Rzadko los stykał go w towarzystwie z kobietą któraby zdołała porwać go choć na kilka dni i przekonać, że jest zakochanym. Wszelkie jego intrygi miłosne nie kończyły się romansem. Zatrzymywały się na samym początku, a swoją prostotą i czystością nie ustępowały zupełnie romansom pierwszej lepszej, starszej nieco pensjonarki.
Najbardziej unikał bladych, smutnych dziewic z czarnemi oczyma, w których błyszczą „męczące dnie i grzeszne noce“, dziewic z niewiadomemi nikomu radościami i smutkami, które zawsze mają zrobić jakieś zwierzenia, coś powiedzieć, a kiedy wypadnie mówić — drżą, zalewają się łzami, potem zarzucają ręce na szyję przyjaciela, patrzą mu w oczy, potem w niebo, opowiadają, że życie ich skazane na nieszczęścia, a niekiedy nawet mdleją. Dusza jego była jeszcze czysta i dziewicza. Może czekała jeszcze na swoje ukochanie, swoje oparcie, na swoją patetyczną namiętność, ale z latami zaprzestała, zdaje się, czekać i zrezygnowała.
Ilja Iljicz jeszcze chłodniej pożegnał się z gromadą przyjaciół. Natychmiast po pierwszym liście starosty, zawiadamiającym go o niedopłatach i nieurodzajach, zamienił starego swego przyjaciela kucharza na kucharkę, potem konie sprzedał i pozbył się innych „przyjaciół“.
Nic go nie wywabiało z domu i codziennie coraz wytrwałej przesiadywał w swoim pokoju.
Z początku przykrem mu się wydawało chodzić cały dzień w zwykłem ubraniu, potem lękał się proszonych obiadów, najchętniej zaś przebywał w kawalerskiem towarzystwie, gdzie można było zdjąć krawatkę, rozpiąć kamizelkę, siedzieć bezceremonjalnie, a nawet godzinkę wypocząć.
Wkrótce sprzykrzyło mu się wychodzenie wieczorem — trzeba wciągać frak, golić się codziennie.
Wyczytał gdzieś, że ranne powietrze zdrowe, wieczorne szkodliwe — i począł obawiać się wilgoci.
Nie zważając na te wszystkie dziwactwa, przyjacielowi jego, Sztolcowi, udawało się wyciągać go na wizyty. Ale Sztolc często podróżował — jeździł do Moskwy, do Niżnego-Nowogrodu, na Krym, a niekiedy i zagranicę. W czasie jego nieobecności Obłomow znowu pogrążał się w odosobnienie i samotność, z których wyrwać by go mogła tylko jakaś nadzwyczajna okoliczność. Ale nic podobnego nie było i nie przewidywało się.
Do tego wszystkiego przyplątała się do niego zczasem dziecinna bojaźliwość, oczekiwanie jakiegoś niebezpieczeństwa i czegoś złego od wszystkiego, co wchodziło w sferę jego codziennego życia, — było to zwykłe następstwo odzwyczajenia się od wszelkich zewnętrznych wpływów.
Nie przestraszało go naprzykład wcale pęknięcie sufitu w mieszkaniu, do którego przyzwyczaił się i nie przychodziło mu do głowy że powietrze nie odświeżane w pokoju, jest szkodliwe, a ciągłe przebywanie w takiem powietrzu jest bardziej dla zdrowia niebezpieczne, niż chłód wieczorny; że przepełnianie codzienne żołądka jest pewnego rodzaju powolnem zabijaniem siebie, ale on do tego przyzwyczaił się i nie lękał się.
Ale nie przyzwyczaił się do ruchu, do życia, do stykania się z tłumem ludzi. W tłumie czuł brak powietrza, do łódki siadał z myślą, ażeby jak najrychlej znaleźć się na drugim brzegu, w karecie siedząc, myślał o tem, że konie poniosą i zabić się może.
Nietylko strach nerwowy ogarniał go, lękał się on otaczającej go ciszy, a często wprost nie wiedział, dlaczego ogarnia go drżenie. Czasem trwożliwie spoglądał do ciemnego kąta, jakby oczekując w swej wyobraźni, że musi się tam ukazać coś nadzwyczajnego.
Tak zakończyła się jego rola w towarzystwie. Niedbale machnął ręką na wszystkie młodzieńcze marzenia, które go zawiodły lub które on zawiódł, na wszystkie miłe i jaśniejsze wspomnienia, które niekiedy i u starych wywołują mocne bicie serca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.