Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Nikotyna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NIKOTYNA

LEW Tołstoj twierdził podobno, że człowiek, który nigdy w życiu swem nie zapalił papierosa, niezdolnym jest do prawdziwej zbrodni w całem znaczeniu tego słowa. Jest w tem zdaniu pewna przesada, bo wiadomo że n. p. w Europie choćby, na długo przed wprowadzeniem tytoniu, ludzie mordowali się niezgorzej. Może dopomagał im w tem alkohol — czort wie — nie mojem zadaniem jest pisać historję narkotyków całego świata. Zresztą — kiedyś nie było też alkoholu. Ale jak tylko daleko sięgnie się w dzieje ludzkie, zawsze na jakieś „omany narkotyczne“ natrafić można. Widocznie świadomość, doprowadzona do pewnego stopnia wyostrzenia, nie mogła wprost znieść samej siebie wśród metafizycznej potworności Istnienia i czemś musiała łagodzić swą własną perspikację. Używanie narkotyków połączone było zawsze z obrzędami religijnemi, było częścią integralną różnych kultów. Religja i sztuka też były przecież kiedyś zasłonami dla zbyt okropnie jaskrawo świecącej z czarnej otchłani Bytu, Wiecznej Tajemnicy. Dopiero począwszy od Grecji rozpoczyna się pojęciowa walka z tajemnicą tą — walka, która musi skończyć się oczywiście porażką. My żyjemy w epoce wielkiego przełomu. Wszystkie elementy przeszłości i zarysowującej się przyszłości są w naszych czasach pomięszane. Sądzę, że na tle społecznego uspokojenia, do którego zdążamy, zbliża się czas końca wszelkich omanów, a z nim także końca narkotyków. Dzisiejsza klęska narkomanji jest też ich ostatnim przedśmiertnym podrygiem, na tle pomięszania przeszłości z przyszłością. Ponieważ lepiej jest aby coś już zgangrenowanego i niezdolnego do życia odpadło prędzej, chcemy niniejszą pracą przyczynić się do przyspieszenia tego procesu. Co dawniej było na miejscu, było czemś twórczem, dziś może być balastem, utrudniającym skonsolidowanie się przyszłego ustroju ludzkości. Do takich balastów należą bezwzględnie narkotyki, jakkolwiek rola niektórych (nikotyny i alkoholu) może wydawać się pewnym ludziom narazie społecznie dodatnią. Mimo przesady w rzekomem zdaniu Tołstoja, twierdzę, że nikotyna może być doskonałym wstępem do alkoholizmu i wszelakiego omamienia: stwarza pewien typ mechanizmu psychicznego, który daje się zastosować do każdego innego nałogu. Człowiek palący znajduje się już na tej równi pochylej, z której w dowolną przepaść stoczyć się można, a na dnie której może znaleźć się i zbrodnia, nawet jeśli ku niej żadnych specjalnych predyspozycji nie było. Mało jest notorycznych pijaków, którzyby wcale nie palili. Pod pojęciem prawdziwego pijaka, rozumiem kogoś stale, codziennie używającego alkoholu do końca życia — chyba jeśli strach przed śmiercią zabronił mu już w ostatniej nieomal chwili przed wypełnieniem się jego życia, używać zabójczego płynu i przedłużyć trochę w ten sposób zmarnowane wogóle istnienie. Ludzie nie palący, a pijący, co jak twierdzę rzadko stosunkowo się zdarza, przestają zwykle pić wporę, przed czasem krytycznym, mniej więcej koło czterdziestki i są w stanie dokończyć swych istnień we względnej jasności ducha. Przykładem klasycznym tego typu jest Boy, który przecie pisał kiedyś hymny pochwalne na cześć alkoholu, a teraz używa go czasem jedynie, w wypadkach prawdziwie wielkich uroczystości. Dlatego wydajność jego nie słabnie i ma on możność rozwoju wewnętrznego aż do końca dni swoich.
Jest w człowieku pewne nienasycenie istnieniem samem, nienasycenie pierwotne, związane z samym faktem koniecznym istnienia osobowości, które nazywam metafizycznem i które, o ile nie jest zabite nasycaniem nadmiernem uczuć życiowych, pracą, wykonywaniem władzy, twórczością i t. p. może być złagodzone jedynie przy pomocy narkotyków. „Für elende Müssiggänger ist Opium geschaffen” — powiedział zdaje się ktoś. Pozorna sprzeczność tego twierdzenia z następnemi wywodami na temat „społeczności” nikotyny i alkoholu (o ile są używane w dawkach nie przekraczających pewnych granic) w związku ze społeczną mechanizacją, będzie wyjaśniona w dalszym ciągu. Wogóle dzielę narkotyki na pozornie społeczne i wyraźnie a-społeczne ale — o tem później. Otóż nienasycenie to, o którem była mowa wyżej, a które polega na ograniczoności każdego indywiduum w Czasie i Przestrzeni i na przeciwstawieniu się jego nieskończonej całości Istnienia, nazwałem kiedyś uczuciem metafizycznem. Występuje ono w najrozmaitszych związkach z innemi stanami i uczuciami, tworząc różne z niemi amalgamaty a opiera się o bezpośrednio daną jedność naszego „ja”, naszej osobowości. Może ono być jako takie motorem różnych działań i może nadawać specjalne zabarwienie czynnościom, nie będącym bezpośrednim jego przejawem. Jeśli dominuje w psychice danego osobnika, jest przyczyną twórczości religijnej, artystycznej, lub filozoficznej. Jeśli jest tylko podrzędną składową całości danej psychiki, może być powodem umetafizycznienia dowolnych sfer działalności odpowiedniego osobnika, lub nadawać tylko specyficzny charakter jego przeżyciom wewnętrznym. Nie będę tu przedstawiał w skrócie moich poglądów filozoficznych i estetycznych. Ostatnie znalazły wyraz w książkach już wydanych: „Nowe Formy w malarstwie”, „Szkice estetyczne” i „Teatr”. Co do filozofji, możliwem jest, że ogłoszę niedługo podstawową moją pracę na ten temat. Narazie wystarczą może powyższe wyjaśnienia. Otóż twierdzę, że wszystkie narkotyki, tak „społeczne”, w początkowych i w małych dawkach jak i a-społeczne, nasycają do pewnego stopnia, wynikające z samej istoty Bytu, to znaczy z ograniczenia indywiduum: nienasycenie i tęsknotę, aby w dalszem działaniu przytępić te stany i zabić je zupełnie. Podobnie działają: religja, sztuka i filozofja, które początkowo wyrażają na różne sposoby metafizyczny niepokój, łagodząc zasłonami: konstrukcji i uporządkowania uczuć metafizycznych w kultach, konstrukcji form artystycznych w sztuce i systemów pojęciowych w filozofji okropność samotności indywiduum w bezsensownym Bycie, następnie, w związku z uspokojeniem społecznem, degenerują się i zanikają, w miarę zanikania samego niepokoju, do czego same się przyczyniły.
Jeszcze jedna kwestja: kiedyś Debora Vogel (dr. phil. i poetka) zarzuciła mi pewną niekonsekwencję w teorji historycznego rozwoju form artystycznych, w związku z mojem twierdzeniem, że uczucie metafizyczne, zdefinjowane wyżej, przeszedłszy punkt maksymalnego natężenia swego wyrazu, zaczyna w miarę uspołeczniania się ludzkości maleć, dążąc w granicy do zera. Dowodziłem tego na fakcie upadku religji, kończenia się filozofji w impasie negatywnego określenia granic poznania i rozwydrzenia nieprzekraczalnego form artystycznych. „Jakże więc zanik wyrażanej treści, jednej i tej samej w całej sztuce, t. j. poczucia jedności w wielości samej w sobie — spytała perfidnie Debora — pogodzić z rozwydrzeniem wyrazu”? Może nie dosłownie cytuję Jej słowa, ale coś takiego „rzekła”. Na to „odparłem” surowo: Zarzut niesłuszny. Dawniej ludzie byli duchowo zdrowsi, mniej przyspieszeni życiem. Siły duchowe indywidualne mniej więcej pozostają te same, a siła społeczna rośnie, wymagając coraz większego natężenia ze strony indywiduów, które nie mogą nadążyć stawianym wymaganiom standaru pracy i wysiłku. Społeczeństwo pod każdym względem przerastać zaczyna zdolności swoich elementów, co do wypełniania funkcji, które na nie nakłada. W sferze sztuki dawniejsi twórcy długo żarli materjał, długo go trawili i długo dojrzewały owoce ich pracy. Artyści przeżywali siebie w tworzeniu form spokojnych i wielkich, a widzowie i słuchacze mogli doznawać mocnych artystycznych wrażeń od dzieł prostych i pozbawionych elementu perwersji, t. j. tworzenia harmonijnych całości z części, jako takich w swem działaniu, nieprzyjemnych. Dziś, kiedy uczucia podstawowe dla sztuki, związane z poczuciem jedności i jedyności „ja”, zanikają, artysta, aby wydrzeć z siebie moment metafizycznego zachwytu, musi spiętrzyć daleko potężniejsze środki wyrazu. Widz, czy słuchacz, mając mały zapas uczuć tych do przeżycia, może doznać wyładowania jedynie pod wpływem dzieł, szarpiących mu z dostateczną siłą nerwy. Do tego dołącza się kwestja zblazowania i wyczerpania środków artystycznych w miarę rozwoju sztuki, które już teraz dokładnie się przed nami zarysowuje. Dawniej artysta wyprzedzał mało swoją epokę, różnił się od poprzedników swych minimalnemi, w porównaniu do dzisiejszych czasów, zmianami koncepcji ogólnej i związanemi z nią deformacjami rzeczywistości i uczuć. W miarę uspołeczniania się ludzkości, postępującej mechanizacji i przyspieszenia życia, artysta właśnie, jako ten osobnik wyspecjalizowany w kierunku bezpośredniego wyrażenia metafizycznych uczuć, musiał pod względem form ich wyrazu, oddalić się od społecznego podłoża, którego pod względem życiowym jest funkcją. Stąd pochodzi wzrastający rozdźwięk między prawdziwymi artystami, a organizującem się w formy przyszłości społeczeństwem i ograniczenie istotnego zrozumienia ich dzieł do małych grup zanikających osobników dawnego typu. Sądzę, że jasnem jest dlaczego zanik uczuć metafizycznych prowadzi do rozwydrzenia form artystycznych, które jest końcem sztuki wogóle na naszej planecie. Ale dość o tem — nie brnijmy w zapomniane i nikomu niepotrzebne już teorje artystyczne. Otóż narkotyki z początku zastępują pewnym nielicznym osobnikom sztukę, religję i filozofję — (mówię oczywiście o zdeklarowanych nałogowcach jadów wyższego rzędu) — a następnie wyjaławiają ich pod tym względem spotęgowanego przeżywania ich osobowości zupełnie, niszczą ich kompletnie pod każdym względem, odgraniczając od społeczeństwa, zamykając w ich własnym niedostępnym świecie obłędnych przeżyć i deformując poczucie ich rzeczywistości do granic, poza któremi wszelkie porozumienie ich z normalnymi ludźmi staje się niemożliwe. Inaczej rzecz się ma z alkoholem w małych dawkach i nikotyną. Jady te przytępiają zdenerwowanego współczesnego człowieka powoli, niszcząc w nim również osobowość, ale nie rujnując w ten sposób, aby niezdolnym był do spełnienia mechanicznych funkcji w dzisiejszem społeczeństwie. Europa na tle jej starej kultury i zdegenerowanej ludności, możeby nie zniosła zaprowadzonej odrazu prohibicji alkoholowo-tytuniowej, na tle niewspółmierności życia z dogasającemi uczuciami metafizycznemi, które jednak przeszkadzają, jak mały kamyk zabłąkany w tryby precyzyjnej maszyny. Ale małe początkowe dawki tytoniu i alkoholu, uspakajające w pierwszych fazach nałogu rozszarpane nerwy europejczyków, muszą wzrastać, a przytem wzrasta ciągle zupełnie niepotrzebnie ilość konsumentów w następnych pokoleniach, które przy odpowiedniej tresurze, mogłyby się zupełnie inaczej uspokoić. Starsi zatruwają się coraz bardziej, czyniąc się przedwcześnie niezdolnymi do pracy, a młodzi za ich przykładem coraz wcześniej zaczynają pić i palić, przez co zatraca się nawet uspakajające znaczenie tytoniu i alkoholu, a czas kryzysu, to jest czas w którym trucizny te zaczynają działać a-społecznie, przesuwa się w kierunku początku życia — następuje systematyczne skrócenie okresu wydajności ludzkiej i przedwczesne zużycie najzdolniejszych jednostek, jako obdarzonych subtelniejszemi systemami nerwowemi. Skutki ujemne niedługo przeważać będą nad dodatniemi, a wtedy będzie już pod pewnemi względami zapóźno — im dalej w przyszłość, tem gwałtowniejszy będzie szok reakcji, w razie gwałtownej prohibicji, która okaże się czy prędzej czy później konieczną. Wydaje mi się, że ludzie kierujący, zaślepieni w jednym kierunku: ekonomicznym, nie zdają sobie sprawy z wagi zagadnień, psychicznych dotyczących poszczególnych osobników, których scałkowanie daje wysokie współczynniki w ogólnej sumie społecznej. Społeczeństwo kokainistów byłoby czemś wręcz potwornem — o tem wie każdy. Ale nie każdy jest w stanie pojąć, że w stosunku do tego, jakiem byłoby społeczeństwo abstynentów narkotycznych, naród palaczy i umiarkowanych alkoholików jest proporcjonalnie również czemś strasznem. A w takich narodach obecnie żyjemy, jesteśmy ich elementami, nie wiedząc, w jak okropnej atmosferze przebywamy i jacy sami jesteśmy.
Na gwałtowne zaprowadzenie abstynencji mogą sobie pozwolić kraje względnie młode, których obywatele nie mają za sobą starej kultury i nerwów tak starganych, jak ludzie powojennej Europy. Trzeba też brać pod uwagę stopień alkoholizacji i nikotynizacji danego kraju. U nas zdaje się on wzrastać z każdą chwilą i dlatego sytuacja nasza jest groźna. Twierdzę, że ogólna walka z tytoniem i alkoholem powinna przejść krótki (n. p. 10-cioletni) okres systematycznych ograniczeń, poczem we wszystkich krajach Europy, bez względu na związane z tem kwestje ekonomiczne, powinna nastąpić absolutna prohibicja tych dwóch straszliwych „assommoir'ów”, a zawikłania i straty stąd wynikłe zrekompensują się w bardzo krótkim czasie w związku ze zdrowiem psychicznem i wydajnością pracy obywateli. W stosunku do beznadziejnych nałogowców, to jest takich, którym w razie zaprzestania grozi śmierć, możnaby zastosować system rejestracji i wydzielanych porcji, który podcina odrazu kontrabandę. Systemem tym wytępili podobno Amerykanie kokainizm w pewnych stanach, a Japończycy opiumizm na Formozie. A zresztą nie moją jest rzeczą obmyślanie środków technicznych wykonania tego planu — ja ograniczam się do psychologji.
A więc nikotyna i jej ścisły pomocnik: czad węglowy (CO). Któż z palących nie zna cudownych i przykrych skutków pierwszych papierosów. Początek palenia przypada zwykle na okres „pierwszych miłości”, tak zwanych „weltszmerców” czyli poprostu mniej lub więcej uświadomionych przeżyć metafizycznych, wogóle w czasie pierwszej konsolidacji indywidualności w stanie embrjonalnym, w której to epoce ludzkiego życia formują się charaktery na cały jego ciąg dalszy. Zasadniczem działaniem papierosów w tej epoce jest przytłumienie bezprzedmiotowej rozpaczy, a nawet złagodzenie różnych objektywnych przykrości życiowych. Poza nieprzyjemnościami w rodzaju bólu głowy, mdłości (a nawet torsji) i niesmaku, stan psychiczny ulega przesunięciu od złości w kierunku niepozbawionej uroku, a nawet przyjemnej melancholji, przyczem występuje pewne intelektualne podniecenie i pozorna jasność myśli, połączona z łatwością pracy. I to jest prawie wszystko czego można od papierosów oczekiwać. Działanie tego rodzaju trwa bardzo krótko — u niektórych parę miesięcy zaledwie — poczem zaczynają występować skutki ujemne, które przemaga się przy pomocy wzmożonych dawek jadu. Gdyby ci, którzy zamiast starać się wysiłkiem woli zmienić swój nastrój wewnętrzny i złagodzić okropność świata przez opanowanie rzeczywistości kawałek za kawałkiem, wiedzieli co tracą na dalszych dystansach przez wymignięcie się z problemu przy pomocy użycia tytoniu, przeraziliby się i rzucili natychmiast nałóg w stanie jeszcze zalążkowym. Ocenić potworne zmiany, zachodzące nieznacznie w strukturze psychicznej pod wpływem palenia, mogą tylko ci, którzy nigdy nie palili w sposób ciągły i często przerywali to psycho-fizyczne świństwo, walcząc przynajmniej w ten sposób przeciw systematycznemu, zbyt prędkiemu podnoszeniu codziennej dawki ogłupiającego dymu. Jednak już w pierwszych stadjach palenia występuje zjawisko pewnej samoobrony organizmu, jako symptom poczucia upadku po każdem tytoniowem nadużyciu. Początkujący palacz zawsze ma wrażenie, że pali wyjątkowo, w związku ze specjalnemi okolicznościami, dla pewnych chwilowych celów, ale broń Boże nie ma zamiaru stosować tego niecnego precederu na stałe. Zanim tytoń stanie się nieznacznie potrzebą każdej chwili dnia, używany bywa tylko w związku ze zdarzeniami, wybijającemi się ponad codzienną szarą rzeczywistość: jakiś wieczór towarzyski, wytężająca umysł dyskusja, sytuacja, której spotęgowanie uroku wydaje się w danej chwili ważniejsze od zdrowia na całe życie, konieczność terminowego wykonania jakiejś pracy — wszystko to są rzeczy, dla których warto pozornie poświęcić dobre samopoczucie nazajutrz, brak fizycznego i duchowego wstrętu do siebie i niesmaku, a głównie sprawność władz umysłowych. Ale nadewszystko nie zdaje sobie sprawy taki lekkomyślnik, że każde poddanie się zabójczej djalektyce narkotyku zacieśnia mu pętlę na szyji, utrudniając wybrnięcie z matni, w którą często przez snobizm, tanie szukanie nowych wrażeń i całkiem prostą głupotę nierozważnie popadł.
Piszę obecnie na „P”, po kilkudniowem „NP” i dlatego tak jasno widzę całą ohydę tego zjawiska: pozytywnie nie daje mi to absolutnie nic, jak i większości palaczy, poza czysto zewnętrzną przyjemnością: zaspokojenia mizernych apetycików smakowo-węchowo-dotykowych. Wartość objektywna dokonanej pod wpływem palenia pracy, poza złudną szybkością wykonania, będzie bezwzględnie niższa, jeżeli się weźmie pod uwagę wysiłek, który trzeba w nią włożyć w celu definitywnego wykończenia. Bo nigdy praca palacza nie jest doskonałą odrazu: musi on potem długo i mozolnie „pipczyć” i poprawiać swoje dzieła, zamiast żeby odrazu wyrzucić je z siebie w idealnej postaci, odpowiadającej pierwotnemu pomysłowi. I to stosuje się nietylko do wytworów umysłowych, ale do wszelkiej wytwórczości wogóle. Tylko w pewnych dziedzinach trudniej to sprawdzić: jest się miernym szewcem, czy krawcem i koniec. Nie wie się, że to nadużycie tytoniu zatrzymało rozwój wewnętrzny i uniemożliwiło postęp techniczny. Miałem sposobność zaobserwować to dobrze na malarstwie, które łączy problem jasności umysłowej z problemem sprawności technicznej. Na większych okresach teza moja bezwzględnie jest sprawdzalna. Tylko nie każdy ma w kierunku tym doświadczenie i dostateczną zdolność introspekcji (samoobserwacji), a nadewszystko dobrej woli. I tak jakoś to będzie — mówi się i brnie się niepostrzeżenie w otchłań postępowego upadku.
Ale z początku nie jest tak źle, dopóki nie osiągnięty został punkt, w którym szkodliwość powiększenia dawki zaczyna rosnąć w postępie geometrycznym. Coraz większa ilość narkotyku przestaje wkrótce działać jako „doping” — zaczyna się prawdziwa tragedja: już nic z siebie więcej nie można wydobyć, choćby się wypaliło 150 papierosów na dzień. Może ktoś wogóle nie umie z siebie nic wydobyć — to inna kwestja. Ale twierdzę, że na 100 wypadków takich u ludzi palących będzie 90, których przyczyną jest zatrucie nikotyną i tlenkiem węgla, którego na tle niezupełnego spalania się tytoniu i papieru, dużo musi być w dymie papierosowym. Ogłupienie i otępienie wzrasta z każdem zaciągnięciem się zabójczym dymem, a jednocześnie potęguje się niepokój. Najgorsze są uczucia sprzeczne: tytoń dostarcza właśnie najgorszą taką parę: powierzchownego podniecenia i niemożności zużytkowania go z powodu paraliżu wyższych centrów. Czuję to doskonale pisząc te słowa i w miarę jak będę dalej pisał systematycznie każdego dnia „na NP”, każdy z czytelników odczuje tę zmianę. A jeśli nie? To byłoby okropne — dowodziłoby, że zbyt już długo paliłem i że odzwyczajenie się bez wybitnie ujemnych skutków w samym początku abstynencji jest niemożliwe. Nie, po trzykroć nie — chodzi tylko o czas. Ale oczywiście jeżeli ktoś zacznie przestawać palić pod sam koniec życia, kiedy pod wpływem ciągłego palenia bez przerwy doszedł już do dawek zbyt wielkich, dla takiego niema już nadziei i lepiej żeby skończył w ogłupieniu, nie pozwalającem mu przynajmniej widzieć jego upadku z całą jasnością. To są właśnie okazy dla regestracji — brzydkie słowo i lepiej go w czyn nie wprowadzać. Mam wrażenie, że fakt iż u nas, w Rosji i na Bałkanach tak zwani „wielcy starcy” są taką rzadkością, ma swoje źródło w paleniu z zaciąganiem się. Ludzie u nas, passez moi l'expression grotesque, „wyprztykują się” przedwcześnie, tak w życiu, jak i w literaturze — powtarzają się conajwyżej w coraz gorszych wydaniach. Ale to zjawisko, żeby ktoś w pełni mądrości i środków, tak życiowych jak artystycznych, dokonał jako przemądrzały starzec swych największych dzieł i czynów, to się spotyka w wyżej wspomnianych krajach rzadko. Przypisuję to bardziej działaniu palenia, niż pijaństwu. Alkohol spala przynajmniej prędko swoje ofiary, niekiedy w sposób twórczy, przy bardzo szybkiem potęgowaniu dawek. Zanikotynizowane „żywe trupy” błąkają się czasem bezpłodnie bardzo długo, żyjąc tylko wspomnieniami dawnych dobrych czasów i sławą przeszłości, ale nie tworzą przeważnie nic. Niemcy palą po większej części cygara, a cygarami rzadko kto się zaciąga, to jest wciąga dym do płuc, gdzie na wielkiej przestrzeni chłonnej, resorbuje się olbrzymia część jadów w nim zawartych. Ilość nikotyny, którą wchłania błona śluzowa gardła i nosa, a przez ślinę żołądek, jest znikomo mała w porównaniu do ilości, którą mogą pochłonąć płuca. Francuzi przeważnie nie zaciągają się wcale — zanikotynizowany Francuz należy do wyjątków. Chociaż trzeba przyznać, że ilość zaciągających się ludzi wzrosła po wojnie i w krajach zachodnich. Anglicy ratują się fajką, przez co może więcej trucizny wchodzi im ze śliną do żołądków, ale zaciągających się t. zw. „synów Albionu” jest stosunkowo mało. My, Rosjanie i Bałkańczycy wszelkich rodzajów, nie mówiąc już o prawdziwym Wschodzie, wciągamy świński dym aż do pępków i zatruwamy się o jakie 80% więcej niż ludzie Zachodu. U nas przeważnie człowiek lat 50-ciu jest skończony. Ocalili się ci, którzy albo nie palili wcale (Boy n. p.), albo jak Żeromski i mój Ojciec, którzy przestali w porę palić w związku z chorobą płuc. I niech nie gadają optymiści, że „nam to nic nie szkodzi, my możemy sobie na to pozwolić”. Powtarzam: kto nigdy nie przestawał palić na czas dłuższy, nie wie kim mógłby być, gdyby nie palił wogóle wcale, lub przestał zupełnie przed ostatecznem zagłupieniem się i dezorganizacją woli. Wiadomo, że przeważna część palaczy musi w pewnym okresie zacząć pić, albo używać w dużych ilościach kawy, lub herbaty. Wyjątki stanowią ludzie, którzy zmechanizowali się w jakiejś bezmyślnej robocie i nie mają już w stosunku do siebie żadnych wymagań. Alkohol bowiem jak i kofeina (teina okazała się poprostu kofeiną) są najlepszemi antydotami na nikotynowe zagłupienie i mogą w pewnych granicach skompensować gnuśne uśpienie kory mózgowej, zaczadzonej tytuniowym dymem. W ten sposób dochodzi się też do nałogowego alkoholizmu i kofeinizmu, które mają też swój kres dopingu i muszą doprowadzić do zjełopienia i rozkładu cielesnej karkasy. Można jeszcze pobudzić takiego osobnika do nagłych wyładowań w wypadkach wyjątkowych, ale jego codzienne „rendement” zmniejsza się przy używaniu tych odtrutek z przerażającą wprost szybkością. Kofeina specjalnie zmusza do daleko szybszego przyrostu dawek, niż alkohol i nikotyna.
Jeśli chodzi o prawdziwą przyjemność palenia, mają ją tylko palacze początkujący, albo ci, którzy na skutek rzadkiej niezmiernie specyficznej właściwości, niezdolności do przyzwyczajenia się do nikotyny, zachowali pierwotną świeżość wrażeń, ograniczywszy się do kilku, lub kilkunastu conajwyżej papierosów dziennie. Prawdziwy nałogowiec, a takich wśród palaczy jest olbrzymia większość, pali jednego papierosa za drugim, zabijając natychmiast najlżejszą występującą potrzebę. Jest to czysto negatywna i niegodna człowieka przyjemność, polegająca na usuwaniu najmniejszej przykrości, zamiast jej prawdziwego przezwyciężenia. W ten sposób powstaje właśnie ogólny psychiczny mechanizm, który z przyzwyczajenia do każdego zadania z konieczności zastosować się daje: zamiast ataku wprost, obejście i wymiganie się z trudności raczej, niż ich pokonanie. Doprowadza to do zaniku woli i stwarza gotowy typ reakcji w stosunku do innych podniet, prowadząc też tą drogą do alkoholizmu i wyższych „białych obłędów”. Każdą trudność życiową przezwycięża się, na podstawie pierwszych doświadczeń dodatniego podniecenia, coraz większą ilością papierosów, cygar, czy fajek, aż w końcu osiąga się ten punkt graniczny, od którego począwszy żadna dawka już nie wystarcza i trzeba sięgnąć po inny środek, albo też zadowolnić się niedoskonałem rozwiązaniem danego problemu, czy niezupełnem przezwyciężeniem nadarzającej się trudności, bo do prawdziwego wysiłku woli i twórczości „z niczego”, jedynej istotnej, znałogowany do ciągłego przenoszenia trudności na zewnątrz, do liczenia na coś poza nim się znajdującego, osobnik ten nie jest już zdolny. Zwykle początkujący palacze nie palą rano, oszczędzając najlepsze godziny dnia. Niektórzy zaczynają popołudniu, po pierwszem obfitszem jedzeniu. Inni palą pierwsze papierosy dopiero wieczorem, kiedy zmęczony aparat odbiorczy, nie jest w stanie samodzielnie przyjmować wrażeń i kiedy bez sztucznego podniecenia nie jest się zdolnym do odczuwania radości życia i do istotnego przeżycia nadarzających się przyjemności. Zamiast poprostu pójść spać i odpocząć, ma się potrzebę użycia jeszcze czegoś po całodziennej pracy, do której zmusza wytężone, wypięte do ostatnich granic nasze współczesne życie. Wtedy rozpoczyna się życie z kapitału. Ale czas palenia ma zdolność szybkiego rozciągania się od wieczorów ku popołudniom i porankom. Potem obejmuje ranek od pierwszego śniadania, a następnie przychodzi palenie naczczo, a nawet w nocy, w przerwach od snu i mamy do czynienia z osobnikiem, który szybko zdąża do zupełnego otępienia, zatracając w niem powoli poczucie tego kim był, kim miał zostać i do czego był zdolny kiedyś, zanim zaczęły go „omamiać kłęby pozornie rozkosznego dymu”. Nawet bardzo zaawansowany palacz budzi się względnie czysty i zdrów, pod wpływem nocnej przerwy. Kto nie przestawał nigdy palić, nie wie jak cudownem jest dalsze przedłużenie tego stanu, aż do chwili wspaniałego zwycięstwa nad nałogiem, kiedy praca zaczyna iść lepiej niż w stanie zanarkotyzowania, kiedy wzmaga się wydajność, a stan bezpłodnego zdenerwowania, objawiającego się w niespokojnych ruchach, błędnie latających spojrzeniach i drgawkach niepewnych rąk, ustępuje miejsca poczuciu, kierowanej czystą wolą, siły. Tak — tak budzi się normalny palacz, o ile nie jest przytem ciężkim neurastenikiem, dla którego początek codziennego dnia jest wogóle czemś przykrem i trudnem. Wtedy marzy o pierwszym papierosie, jako o czemś, co dopiero ma nadać pierwotną wartość zaczynającemu się porankowi. A potem z tumanem we łbie brnie już w ten codzienny dzień z rezygnacją kogoś, który wpadł w zębate tryby maszyny, aby dopiero pod wieczór przekonać się, że wogóle „żyć można”. Ale nawet jeśli mamy do czynienia z tym wypadkiem najgorszym, to stany porannego przygnębienia dają się przy odpowiednim reżymie skrócić z 2—3 godzin na dwie lub trzy minuty. Tylko broń Boże mając takie usposobienie nie należy palić, bo ranna depresja zabita nikotyną, podnosi znowu głowę koło południa i trwa nieraz aż do późnego popołudnia, aby zmienić się we wzrastające podwieczorne podniecenie i „szał nocny” uniemożliwiający wczesne zaśnięcie, co powoduje wzmożoną dawkę tytoniu. W ten sposób zmienia się drobne, chwilowe niedomagania w poważną psychozę, obejmującą cały dzień, a nawet dobę i potęgującą się z latami w zupełną niezdolność do normalnego życia. Najbardziej podatnymi do takiego zaćmienia sobie istnienia są typy schizoidalne, fizyczni astenicy. Ale nawet notoryczni pyknicy przez działanie narkotyków ulegają „schizoidalnemu przesunięciu”, albo w razie pomieszania materjału w danych osobnikach, ich schizoidalna komponenta ulega znacznemu spotęgowaniu. Pyknicy są mniej podatni wogóle na działanie wszelkich jadów, ale i oni zbaczają pod ich wpływem daleko od drogi, przepisanej im przez ich psychiczną strukturę. Oni też tracą szalone ilości energji na przeciwdziałanie narkotykom, mimo że pozornie odhamowują się pod ich wpływem i są niby zdolni do jakichś nadzwyczajnych schizoidalnych czynów: do fanatyzmu w wierze, twórczości artystycznej formalnej i do tworzenia metafizycznych koncepcji. To wszystko jest blaga: pyknicy muszą być na swoich miejscach, a schizoidy na swoich. Schizofrenja dla schizofreników — zasada Monroe w psychologji i psychjatrji.
Ciekawym jest fakt, że palacz palący naczczo, co specjalnie szkodliwe jest na serce, żołądek i system nerwowy, mniej odczuwa doraźne złe działanie pierwszego papierosa, niż mniej namiętny nałogowiec, zapalający poraz pierwszy po śniadaniu. Może zanadto zajęty jest przyjemną obserwacją chwilowego zniknięcia przykrego stanu, w którym się obudził. Ale już następnych parę papierosów daje mu poznać w miniaturze to, co się będzie w nim potęgować przez cały dzień, a następnie z dnia na dzień przez całe dalsze życie. Nienaturalne podniecenie wzrasta do południa. Jeszcze umycie się (i to porządne! — o czem mowa będzie w appendixie) rozprasza trochę działanie jadu. (Przesąd że wprost niepodobna ogolić się porządnie bez palenia, jakoteż, że niewykonalnem jest napisanie listu, usuwa pierwszy eksperyment. Głupie narowy i tyle). Przy jednoczesnym dopingu, którego jednak nie udaje się zużytkować dowolnie w pozytywny sposób, wzrasta ogłupienie i pewne rozproszenie. Może to sprzyjać jedynie pracy mechanicznej, nie wymagającej twórczego wysiłku. Dlatego twierdzę, że tytoń może być tolerowany jedynie w krajach o małym jeszcze stopniu mechanizacji i starej kulturze, gdzie ludzie mają specjalnie roztrzęsione nerwy, jeśliby chodziło o to, aby jaknajwiększą ilość ludzi ogłupić do tego stopnia, aby przestali być niebezpieczni i w tem ogłupieniu mogli automatycznie spełniać swoje funkcje. To ostatecznie przyjść musi w dalszym rozwoju społecznym na świecie całym. Ale działanie uspakajające tytoniu jest czasowe — możliwe jest tylko przy pewnej dawce, w pewnym okresie życia. Powiększanie dawki prowadzi do zupełnego rozstroju psychofizycznego i czyni palących niezdolnymi nawet do najgłupszej pracy — oni ją markują, ale nie wykonywują — odwalają aby zbyć, nie dbając o istotną wydajność. Czy tem się nie da wytłumaczyć nasza przysłowiowa nieakuratność, niedokładność, samooszukiwanie się i lenistwo? Znam mechanizm ten dokładnie na sobie samym — oczywiście w miniaturze. Wiem ile wysiłku kosztowało mnie utrzymanie się na standarcie pracy na P. w okresach palenia — bo muszę przyznać sobie jedno, że nie poddałem się skutkom nikotyny. Ale poco utrudniać sobie życie lub obniżać jego poziom dla marnej przyjemnostki wciągania smrodliwego dymu i w dodatku dla ujemnych skutków psychicznych. Jeśli chodzi o wydajność na daleki dystans, to tytoń i alkohol w małych nawet dawkach zmniejszają ją znakomicie, dając złudne jej poczucie subjektywne. Dlatego widzimy w krajach młodszych, gdzie problem uspokojenia nerwowego na okres najintenzywniejszej pracy (od 20-go do 50-go roku) nie jest istotny, ten pęd ku prohibicji nawet pozornie niewinnych «społecznych» narkotyków. Dlatego w Europie nadużycia w sferze alkoholu (szkoda że niema kar za przepalanie się) są karane, a umiarkowane używanie nawet popierane, jako dające dochód Państwu. Jest to polityka na «mały dystans», z dnia na dzień, bez myśli o dalekiej przyszłości. Zamiast liczenia na «krótkie uspokojenie» obywatela — (niech pocierpi jedno pokolenie z rozchlastanemi nerwami) — trzebaby postarać się o to, aby obywatel ten mógł po mechanicznem przepracowaniu się, odgiąć się i odprężyć w jakiś istotniejszy sposób, nie tracąc energji na głupstwa, magazynując ją raczej w celu podniesienia poziomu swej pracy. Ale ogłupiony alkoholem i tytoniem osobnik nie może sobie na to pozwolić — on aby odpocząć musi szukać jeszcze bardziej niż jego praca ogłupiających rozrywek, a ma ich poddostatkiem: Wyczerpane do dna i bez skutku starające się uartystycznić kino; radio, jako «radiokręcicielstwo», lub conajwyżej jako uczuciowe narkotyzowanie się muzyką, w sposób taki, w jaki czyni to wyjący «pod harmonję» pies, bez doznawania głębszych artystycznych wrażeń, do czego konieczna jest istotna muzyczna kultura i muzyczne, a nie «wyjcowe» zrozumienie muzyki; chroniczny, beznadziejny dancing, ta najpotworniejsza z nieuświadomionych plag dzisiejszych społeczeństw; jeszcze najlepsza z nich: sport, który, o ileby był trzymany w ryzach, a nie rozdymany do śmiesznych rozmiarów jakiegoś kapłaństwa, mógłby przynajmniej sprzyjać odrodzeniu fizycznemu, nie niszcząc przez swoiste zagłupienie wyższych zainteresowań ludzi młodych i zdrowych. A do tego jeszcze puchnąca z dnia na dzień codzienna gazeta, której przeczytanie stanowi jedyny «poważny» wysiłek umysłowy conajmniej 80% ludzkości. To jeszcze dobrze zaawansowany palacz wytrzyma, ale o zajęciu się jakąś intensywniejszą umysłową pracą po skończeniu zajęć zawodowych, mowy być nie może. Coś go pędzi, gna, pcha i brutalnie wyrzuca z samego siebie i z domu. On musi gdzieś «zajść choć na chwilkę», tam pogadać, tu niby coś ważnego załatwić, co wcale ważnem nie jest, tam posiedzieć musi, bo ktoś bez niego żyć nie może, co wcale prawdą nie jest, gdzieindziej znów ratować od czegoś kogoś, kto tego ratunku wcale nie potrzebuje i t. p. i t. p. Nieskończona jest pomysłowość palacza w kierunku usprawiedliwienia przed sobą ohydnego zdenerwowania, niepokoju i niemożności skupienia się — podaję tu skromne, najprostsze przykłady — proces ten może przybrać najróżnorodniejsze formy, zależnie od struktury psychicznej i życiowej sytuacji danego osobnika. Tysiące pretekstów znajdzie zatruty nikotyną, aby usprawiedliwić to wstrętne »gnanie«, które wywołuje w nim przeklęty bezpłodny jad. O prawdziwem skupieniu się mowy być nie może — praca odbywa się gorączkowo, jest pracą pozorną, a nie efektywną — zanikotynizowany człowiek udaje sam przed sobą, że pracuje, oszukując bezczelnie siebie i innych zewnętrznem czysto »szastaniem się« i »krzątaniem« — w istocie daje fałszywy towar za zmarnowane bezpowrotnie dary boże: czas i energję. Istotniej załatwi się to wszystko jutro, a każde jutro jest jeszcze gorsze. W ten sposób na marne idą wszelkie pomysły i projekty, unoszone ze śmierdzącym dymem w sferę niewykonalnego, t. zw. »niewykonabuł«. Po wieczornym mizernym «wstrząsie» występuje potrzeba czegoś silniejszego, jeszcze hardziej »assommant« — dancingi stoją otworem. A potem jeszcze długo w noc czyta się, paląc niesłychane ilości papierosów, głupie powieścidła oryginalne i tłomaczone, któremi zalane są obecnie księgarnie, aby obudzić się nazajutrz z głową, jak kubeł pomyji, z niesmakiem w ustach i niesmakiem do życia, który da się jeszcze pokonać nową porcją śmierdzącej trucizny. I tak żyje się »jako tako«, z dnia na dzień, tracąc z każdą chwilą poczucie istotności wszystkiego, zamieniając się nieznacznie w bezmyślny, galaretowaty twór, niepodobny zupełnie do tego skonstruowanego indywiduum, którem się być mogło. Tymczasowość, duchowa krótkowzroczność, potęgujący się brak wymagań od siebie i innych, płytkość we wszystkiem, począwszy od filozofji, do koncepcji społecznych, poszukiwanie najlichszego towarzystwa, niewymagającego żadnego wysiłku umysłowego - oto właściwości cechujące prawdziwego palacza. Aby tylko dzień przewalił się jako tako, aby tylko wykręcić się sianem z trudnych zagadnień, aby tylko zamazać przed sobą niesamowitą grozę życia, wymagającą natężenia wszystkich sił w celu istotnego podołania straszliwym zagadnieniom, które ono stawia. Wszystko jakoś samo się załatwi. A pod maską ożywienia i ruchliwości, potęgująca się dosłownie za każdem pociągnięciem dymu z ohydnego zielska, śmiertelna nuda i ponury onanistyczny bezwład, będący skutkiem natychmiastowego nasycania każdej chętki zagwazdrania sobie mózgu djabelskim czadem. Nieposzanowanie dla siebie tkwi na dnie tego wszystkiego. Jak człowiek świadomy tego, że z godziny na godzinę staje się coraz gorszym kretynem, może pozwalać sobie na lichą przyjemnostkę, która go skretynia, jest właściwie niepojętym cudem. Chyba że tego nie rozumie. Książka ta ma właśnie na celu otworzenie oczu tym, którzy giną przez nieświadomość, a nie przez brak woli. Każdy palacz jest ruiną, tego, którym mógłby być, gdyby nie palił. Oczywiście daję tu przykład krańcowy, na podstawie pewnych zjawisk, zaobserwowanych na sobie, które wskutek częstego zaprzestawania palenia, nie rozwinęły się w swej formie ostatecznej. Ale trzeba przyjąć, że z małemi wahaniami na każdego, nawet na największego tytana, wpływa palenie w podobny sposób.
Jeden wytrzyma lepiej ten proceder, inny gorzej, ale mimo różnicy współczynnika natężenia, zmiany u różnych osobników będą jakościowo identyczne. »Hinter dieser glänzenden Fassade sind nur Ruinen«, jak mówi o »obumierających schizofrenikach« Kretschmer, którego książkę »Körperbau und Charakter« powinien znać absolutnie każdy człowiek względnie inteligentny. Możeby nareszcie ktoś zdecydował się przetłomaczyć na polski to wspaniałe dzieło. Ale u nas zawala się rynek księgarski ohydną literaturą dla kretynów, temi potwornemi kryminalnemi powieściami, od których nawet mędrsi ludzie idjocieją, a wartościowe rzeczy w literaturze całego świata starannie się pomija. Niedość na tem: złudzone świetnemi rezultatami finansowemi obcych rekinów pseudo-literatury, nasze rekiniątka też produkować zaczęły swoją cuchnącą tandetę, zaplugawiając znakomicie i tak już konającą naszą literaturę. Tfu — paskudztwo poprostu — »ot butaforskie majaczenia«, jak mówił pewien generał. Palacz przyzwyczaja się brać nienaturalne, bezpłodne podniecenie za stan twórczy, przestaje rozróżniać między istotą rzeczy, a maską, traci wszelką zdolność wartościowania. Plugawe własne dowcipy bierze za najczystszy «esprit», ekskrementalne z pod ciemnej gwiazdy wymysły uważa za objawienia, a dupowate ględzenia za ostatni wybłysk «causeur’stwa». Wymagania jego maleją i szuka tylko kupy durniów, wśród których mógłby jeszcze brylować swoim zaćmionym mózgiem, a towarzystwo ludzi wyższej marki nudzi go i męczy. Wszelki umysłowy wysiłek i skupienie staje się prawdziwą torturą i gnuśny, gnijący w śmierdzącym własnym sosie nikotynista, śmieje się cynicznie z własnego upadku i myśli sobie: «e, jakoś to będzie. Żyjemy tylko raz. Poco sobie czegoś odmawiać?. I tak jest mało przyjemności» mimo że gdzieś na dnie duszy bełkoce w nim jeszcze, szczególniej w pierwszych stadjach zatrucia, tajemny głos o innem, lepszem życiu, które w sobie beznadziejnie zaprzepaścił. Stara się nie słuchać tego głosu i nienawidzi tych, którzy budzą w nim jakie takie wątpliwości. Wiem na co się narażam pisząc te słowa, bo przecież 95% członków naszego społeczeństwa pali, a co gorsze zaciąga się, a z tych znowu jakie 50% przedstawia albo bezmyślne automaty, albo lżejszych i cięższych psychopatów — bo są tylko te dwa gatunki palaczy. Ale niech tam... Mnie już i tak nic nie zaszkodzi.
Jeszcze jedno: tytoń bezwzględnie odbiera odwagę. O ile na tle ogłupienia, które wywołuje, pozwala przeżywać względnie znośnie stany zbydlęcenia, wywołane np. więzieniem, okopową wojną, ciężką chorobą, bezmyślną pracą, o tyle odporność palącego na gwałtowne niebezpieczeństwa, wymagające tego charakterystycznego „wytwarzania siły z niczego” dla przeżycia chwil, przechodzących codzienną miarę i dla racjonalnej obrony, jest bezwarunkowo mniejsza. Chyba, że tak już ogłupiał, że wogóle wszystko mu już jest jedno. Taki niech sobie pali do syta, niech się psia-krew zapali na śmierć i szybciej zniknie z powierzchni naszej planety, by nie plugawić swoim żywym trupem bądźcobądź pięknego chwilami świata. Mimo bredni intuicjonistów i antyintelektualistów, nie rozumiejących słów, których używają i pokrywają niemi własne ubóstwo myślowe, jedną z niewielu największych i najpiękniejszych rzeczy jest chyba rozum ludzki. To jest truizm. I ten rozum niszczyć systematycznie, otrzymując wzamian zszarzałą wizję świata [1], depresję psychiczną i ohydne zdenerwowanie, udające prawdziwą siłę i napięcie! A wy, baby — o rozum może wam nie chodzi tyle co nam, ale o piękną skórę tak. Otóż wasze zamsze, aksamity, brzoskwinie i alabastry zmieniacie na wyschnięte, brudne, pożółkłe szmaty. Może to wreszcie wam do rozumu przemówi, mimo że naogół macie go mniej niż my. Nawet Antoni Słonimski, który nie uznaje definicji pojęć, (patrz, jeśli chcesz, koteczku: słynna, dla mnie polemika o „Sen srebrny Salomei” z Pomirowskim w „Wiadomościach literackich”) krzyczał kiedyś: „świat nie jest piłką footballową — świat się zdobywa głową!” — i tę to głowę zamieniać dla marnej przyjemnostki w bezładny bałagan i śmietnik, z którego nic nowego i wartościowego narodzić się nie może — okropność!! Dlatego wzywam Rodziców, aby katowali dzieci zaczynające palić, jeśli inaczej do ich przekonania przemówić nie zdołają. Ale mają prawo robić to tylko wtedy, gdy sami nigdy nie palili, lub palić przestali. Niech mężowie niepalący gnębią (do tortur włącznie) żony, które palą, a żony niech zatruwają (jak to one tylko podobno umieją) w maksymalny sposób życie mężów, aż póki wszyscy nie rzucą do djabła wstrętnego nałogu. Niech przyjaciele podniecają się wzajemnie w szlachetnym sporcie „NP”, tak mało u nas niestety rozpowszechnionym. Niech kochankowie — ale dość.
Teraz opowiem Wam pokolei przeżycia tego, który palić przestał z dnia na dzień, ale niestety dopiero od jutra — bo te słowa piszę z parszywą „kumetą” w plugawym pysku, zatruty zupełnie, z trudem utrzymujący się przy tak stosunkowo łatwej pracy, jak pisanie tego „dziełka”, które temniemniej powinno być przez każdego przeczytane i na wszystkie języki przetłumaczone. Tak, od jutra, od jutra — trudno. Ale zobaczymy, czy właśnie od jutra nie stanie się to prawdą i czy ja, Wielki Mistrz Czasowego NP, nie pokażę Wam wyższej marki i czy nie przestanę od jutra palić nazawsze. I jeśli kto mnie z papierosem w zębach zobaczy, będzie miał prawo pomyśleć, że zrezygnowałem z przeżycia końca życia na najwyższym poziomie, na jaki mnie stać, że wogóle zrezygnowałem z siebie. Nie będę mówił tu o takich rzeczach, jak: skleroza, przyśpieszenie starości i popsucie żołądka, (a propos: ci, którzy twierdzą, że bez P. porządnie się „wy-tego” nie mogą, niech sprobują jeść śliwki i robić gimnastykę Müllera, a zobaczą) — chodzi mi tylko o psychikę. Tamte wszystkie historje zostawiam specjalistom, ale oni też muszą przestać palić, aby mieć sąd objektywny i doświadczenie. Aha — jeszcze jedno: niedobrze jest nie zaznawszy nigdy błogosławionych skutków niepalenia po-raz pierwszy w życiu przestać i koniec, bez żadnych manigansów — pierwszy raz w życiu, zaznaczam. Taki pan, co nigdy nie przestawał i przestanie nagle, nie będzie palił rok, dwa może najwyżej, a potem do palenia wróci i nigdy już nie przestanie. Znowu zacznie od 3 papierosów dziennie, a skończy na 60-ciu lub stu, nie marząc nawet o powtórzeniu próby. Złe skutki papierosów widzi się (nawet w lustrze) i odczuwa jasno i dobitnie, o ile po 3-4-ro-dniowej przerwie zapali się na nowo. Poza czysto bydlęcą przyjemnością (czyż niema lepszych do djabła starego!!) pierwszego, no powiedzmy 3-go łyku smrodliwego dymu, odrazu występuje ten stan który oprócz czysto fizycznych objawów (zawrotu głowy, sflaczenia łydek, ogólnego fizycznego rozmamania, chęci pójścia gdzieś, smaku ohydnej spalenizny) jest próbką (Muster, échantillon) tych zmian psychicznych, które są udziałem każdego palacza, z tą różnicą, że przy takiem przerwaniu krótkiej abstynencji, ma on je podane w sposób skondensowany, a nie rozwleczone na przebieg całego życia. A więc przedewszystkiem ten charakterystyczny żal „poco ja zapaliłem (łam)?”. Za cenę wątpliwej przyjemności smakowo węchowej (mamy przecież lepsze, psia-krew!) odczuwa się: zmącenie myśli, odosobowienie (ale przykre), nieswojość i nieodpowiedzialność, brak decyzji w najmniejszej rzeczy, rozwiązanie samego pępka osobowości, osłabienie (wiadomo czem są papierosy dla sportowców — kompletną zgubą, gorszą od alkoholu), a nadewszystko to specyficzne zszarzenie rzeczywistości, które znają tylko zapalający papierosa po kilkudniowej przerwie, ten zalew pospolitości i nudy, który można porównać do polania barwnego dywanu kubłem szarych i gęstych nieczystości. Życie traci urok momentalnie i wszystko powleka się krzepnącym szybko pokostem banalności, jałowości i zwykłości. Człowiek czuje się znękanym i brudnym, mimo, że przed 1/2 godziną wyszorował się szczotką Braci Sennebaldt z Białej i wesoły był jak ptaszek. Każda komórka zdaje się być oblepiona wstrętnym, śmierdzącym sosem — czemś w rodzaju tego klajstru ohydnego, który gromadzi się w długo nieczyszczonej fajce. Ratunku szuka się w 2-gim, 3-cim i 10-tym papierosie i po paru godzinach jest się na dnie zwykłego upadku i wspomina się tylko te kilka dni niepalenia, jako pobyt w jakiejś cudownej krainie krystalicznych barw, ognia, zapału, zadowolenia z siebie i najwspanialszych możliwości. A potem przestaje się nawet za tem tęsknić. Wraca palacz nieszczęsny jak biedny koń do kieratu, do beznadziejnego kręcenia codziennego dnia, bez nadziei wybrnięcia, bez wyższych aspiracji (odwalić i odpocząć jak bydlę), bez możności postępu w jakimkolwiek kierunku, nawet w sferze swej mechanicznej pracy — jest skończony i przeważnie o tem nie wie. Ale gdzieś na dnie zostaje mu niejasne wspomnienie trochę męczących — to prawda — ale czystych chwil zmagania się z zabójczym nałogiem, kiedy to jeszcze mógł wybrnąć z matni. Zmarnował wszystkie jasne możliwości życia dla nędznego wciągania do płuc przetworów niedostatecznego spalania się demonicznego zielska z piekła rodem, słusznie tytoniem zwanego (Ty-toń!). Palacz zaczynający palić po dłuższej przerwie (od kilku miesięcy zacząwszy) nie doznaje przeważnie wyżej opisanych objawów. Przeciwnie — ma znowu to rozkoszne podniecenie, w które popadł zapaliwszy poraz-pierwszy, tylko bez ujemnych objawów inicjacji we wstrętny, upadlający nałóg — bez nudności, bólu głowy i tym podobnych zjawisk. Myśli sobie: „poco ja przestałem palić? Przecież to jest cudowna rzecz. Walmy dalej” I nieznacznie, zaczynając od małych dawek, tylko zwiększając je w nierównie szybszy sposób niż wtedy kiedy zaczynał, przechodzi do stanu normalnego, przeważnie beznadziejnego już palenia i postępującego z niem krok w krok zagłupienia. Nie ma on tych kryterjów dla ocenienia swego upadku, co ten palacz, który choćby kilkakrotnie nawet przestawał i zaczynał znowu — nie czuje skutków ostrego zatrucia, które występuje po krótkiej przerwie, na tle silnych objawów abstynencji, wskutek braku antydotów, wytwarzanych przez organizm. Ten, co zrobił krótką próbę, lub kilka takowych, przestanie czy prędzej czy później na całe życie. Wspomnienie cudownych chwil wyrzeczenia się nie da mu napewno spokoju i grozić będzie w momentach nawet najlepszej zabawy widmem zmarnowanegu beznadziejnie życia, które mimo wszystkiego, co przeciw niemu powiedzieć można, jest przecie jedno i jedyne. Dlatego ci, którzy przestaną i potem znów zaczną, nie martwią się tem zbytnio i nie przesadzają okropności swego upadku. Zdobyte w ten sposób doświadczenia umocnią ich tylko i w pewnej decydującej chwili zerwą z popełnianem systematycznie postępowem umysłowem samobójstwem nazawsze. Bo nietyle chodzi o płuca, arterje, gardło, serce i żołądek, ile o mózg i system nerwowy, o rozum i jasną wizję rzeczywistości, bez których nawet płuca centaura i żołądek świni nic nie pomogą.
Dla zaprzestania palenia trzeba wybrać odpowiednią chwilę. Najlepiej nie robić tego (jak niesłusznie czynią niektórzy) w okolicznościach wyjątkowych: na wakacjach, w podróży, czy bezpośrednio po zakochaniu się, a nawet po zaręczeniu. Powrót do normalnej codzienności przypomni zaraz o niedawnym jeszcze nałogu i zmusi do usprawiedliwienia pierwszej niechęci do zwykłego życia, uczuciem braku okropnego, w swej zdradliwości pochłaniania najlepszych władz ducha, narkotyku. Najlepiej jest przestać palić w ciągu spełniania najbardziej zwykłych, codziennych zajęć. Można jeszcze conajwyżej uczynić to w sobotę, lub wilję jakiegoś święta (byle nie przed Bożem Narodzeniem, lub Wielką Nocą), aby jeden dzień mieć wolny dla przyzwyczajenia się do nowego stanu. Pod żadnym pozorem nie trzeba przez kilka dni przyjmować wieczornych zaproszeń. Śpiączka zaraz po kolacji i niemożność prowadzenia normalnych rozmówek towarzyskich (brrr — co za ohyda!) są bardzo dogodnemi pretekstami do „zapalenia sobie jednego”. „Jeden przecie nie zaszkodzi” — bąknie skwapliwie jakiś palacz, który jak wszyscy nałogowcy lubi widzieć kuzyna, sąsiada, czy przypadkowo spotkanego gościa, a nawet (a może właśnie właśnie — kto wie?) przyjaciela, w tym samym upadku, w którym on sam się znajduje. Stan bezpośrednio po przestaniu należy przeżyć w skupieniu, w towarzystwie najbliższych — (na dalszych nie ma się coprawda nawet ochoty) — bo stan ten (o ile się wreszcie za 3-cim, lub 4-tym razem przyrzeczenia dotrzyma) nigdy już nie wróci. A nadzwyczajny to jest okres — tak jakby się zażywało jakiś nieznany narkotyk. Bo i tak jest zaiste. Organizm, truty systematycznie, zmuszony jest do wytwarzania jakichś anty-ciał do walki z zalewającą go trucizną. Zwolnione ze swych wstrętnych obowiązków te raczej przeciw-ciała (poco łączyć cudzoziemską przyczepkę z polskiem słowem) szaleją same. Zatrucie tą antynikotyną jest tak przyjemne, że wynagradza po-stokroć przykrości abstynencji. Trzeba się tylko wsłuchać w głos swych komórek i bebechów, a nawet „psychicznych głębi”, a nie wmawiać w siebie, że żyć bez papierosów niepodobna i nie jęczeć ciągle: „ja chcę palić, nie mogę mówić, pracować, nic mi się nie chce robić” i t.  p. Należy mówić, robić coś, przeżywać tak właśnie, jak nakazuje dane usposobienie — należy je w swoisty sposób wykorzystać. A przedewszystkiem co do pracy: w 3—4 dni występują już dodatnie skutki wyrzeczenia, w związku z wydajnością roboty, tak umysłowej jak fizycznej, a to, co się przez pierwsze 3 dni straci wskutek pewnej, nawet rozkosznej, niemrawości, okupi się latami całemi naprawdę „radosnej twórczości”, choćby to było nawet rąbanie drzewa, lub rachowanie na maszynie. Ale trzeba stosować ten sam wysiłek co zwykle, a nie zwalać niechęci do jego wykonania na stan NP. (To samo stosuje się do stanu NPi = nie-picia). Wzrasta wskutek niepalenia sumienność wykonania wszelkich robót, jak również wynalazczość we wszystkich kierunkach, a stąd i ekonomja wysiłku. Wzrasta też apetyt i ilość potrzebnego snu — ale tylko początkowo. 4-5 dni można żreć ile wlezie, a potem już łatwo opanować ten zdrowy zresztą instynkt organizmu, budzącego się do nowego życia. Wcale nie trzeba obżerać się tak intensywnie i tyć jak tuczona świnia, jak to niektórzy robią. W ciągu 3-ch tygodni kwestja odżywiania się jest uregulowana kompletnie przy minimum dobrej woli w tym kierunku. Tylko nie dać się opanować temu „zastępczemu” pozwalaniu sobie na wszystko inne, jako wynagrodzenie za cierpienia tytoniowej wstrzemięźliwości. Tej właściwości pozytywnie przyjemnej pierwszej fazy abstynencji nie mają, o ile wiem, inne narkotyki. Znam trochę (trochę, powtarzam do stu tysięcy djabłów!) głód alkoholowy i ten jest jako stan psychiczny w pierwszym okresie bezwzględnie nieporównywalnie przykrzejszy od głodu tytoniowego. Wykorzystać należycie ten stan wspaniały nie każdy potrafi, bo nie każdy umie słuchać głosu swego Dajmoniona. Dlatego na ten punkt zwracam największą uwagę. Wystarczy pójść na samotny spacer, aby mieć wszystkie atuty w ręku. I niech nie plotą pesymiści, że zdolność wykonania tego jest w związku z indywidualną konsystencją i że niektórzy nie mogą i że „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen,[2]”. Wszystko zależy od nastawienia zgóry. Niektórym poleca się zaprzestanie palenia po uprzedniej „popojce”, o ile już dawniej pić nie przestali. Jedno drugiemu pomaga znakomicie. Do drugiego śniadania mogą kropnąć już tylko jedną wódkę na NP, do wieczora piwo, a nazajutrz koniec ze wszystkiem i stan cudowny, krystaliczny, wzniosły! Najlepiej jest przestać palić od samego rana. Trzeba się przygotować na nieprzyjemne 1/2 godziny — po umyciu się jest już dobrze. Ale nie każdy wytrzyma te 1/2 godziny, które jest naprawdę przykre: trzeba w ciągu tego krótkiego czasu zwalczyć całą ohydę ranka, po uprzedniem napaleniu się nocnem, bez pomocy papierosa. Można też palić do umycia się i przestać równo z umyciem się. Można i o 12-tej w południe, wyszedłszy na mały spacer, lub o 5-tej, a nawet 7-ej wieczorem, ale to już tylko jako niejako przygotowanie do przestania rannego. Najlepszy jest jednak system od chwili przebudzenia się — z uprzednią „popojką”, lub bez — wobec wielkości celu to nawet jest prawie że obojętne.
Zaraz rano występuje już pewne ożywienie zankylozowanych w jadzie komórek i to nie tylko mózgowych i nerwowych, ale i całego ciała. Odczuwa się komórki tak, jakby koło odczuwało kulki w osi, świeżo wymyte i naoliwione. Przychodzą oczywiście z początku takie myśli, raczej myślowe wywłoki: „to jednak jest nonsens. Co mi tam! Będę palił i koniec. Żyłem dotąd tak — co ja będę sobie głowę zawracał jakiemiś abstynencjami, które więcej może energji zabierają, niż samo palenie”. Na takie myśli trzeba poprostu plunąć — niewolno wdawać się w najlżejszą choćby dyskusję z demonem narkotyku — wiadomo, że jego djalektyka, polegająca na zlekceważeniu czasu, musi być silniejsza. Tu wola, ta zwykła, prosta, nieskomplikowana, nudna czasem jak cholera wola, musi powiedzieć swoje: „nie będę palił(a), choćby tam (gdzie, gdzie?) nie wiem co”. I wytrzymać. Już pierwsze wytrzymanie daje odskocznię do następnego. A dobry Dajmonion nie daje długo czekać na nagrodę. Zjawia się ona w postaci rozkosznego poczucia wolności i swobody i tej „igriwosti umá”, błyskotliwości umysłu, o której mówi Stefan Glass i ja też za nim. Energja psycho-fizyczna wzrasta z minuty na minutę i fale jej mijają się z falami zdrowej senności i zdrowego ogłupienia i dzikiego apetytu. Żreć ile wlezie i spać, choćby co chwila — nic to. Dobra nasza — bonne la nôtre. Tylko nie zwalać całej poprawy na stan NP. i prócz wysiłku zasadniczego, tego z zaciśniętemi „zęboma”, podpuszczać ciągle ten zwykły wysiłek codzienny, który się robi normalnie, aby podołać zwykłym zajęciom i obowiązkom. Najgorszy jest ranek następnego dnia, po nocy w czasie, której śpi człowiek (ewentualnie „sprytne bydlę w surducie”) z siłą 40-stu susłów parowych. Nie chce się taki osobnik zbudzić z tą myślą, że rano nie czeka go rozkoszny pozornie „papirosik” ranny, naczczo, lub po tak zwanej „kawusi”. Uczucie pustki i nudy zdaje się być nie do przezwyciężenia. Poczucie nonsensu jest tak wielkie, że zapalenie tego „papirosika” wydaje się szczytem sensu wogóle, czemś bez czego świat jest nieznośnym chaosem, istnienie więzieniem, a życie, które podjąć trzeba jakimś smrodliwym ciężarem. Zerwać się, nie myśleć nic psia-krew, odwalić 8 ćwiczeń Müllera, choćby zęby pękały od zaciśnięcia, buch do tubu, metalowej misy, lub łazienki (o tem osobno w appendixie) i do roboty „wo cztoby to ni stało”, „coute que coute” (tak zwane po rosyjsku „kutkiekutnoje rozpołożenje ducha”.) Tak — przyznaję to: przychodzą tak straszne chwile poczucia bezsensu wszystkiego, nietylko całego Istnienia, ale najnormalniejszego, najszczęśliwszego, najbardziej bydlęcego życia, że choć gryźć granity i popijać benzyną. Wytrzymać: godzinę, dwie, choćby trzy. Wypić mocnej herbaty czy kawy nawet, jeśli serduszko jest w portkach i puls spadł poniżej 50-ciu uderzeń na minutę. Nic to — zaraz będzie lepiej. Zaraz przyjdzie ten rozkoszny stan poczucia tego, że się panuje nad wstrętnym, słabym bydlakiem w sobie, że się jest ponad nim, że się jedzie na nim, jak na burej suce, ku niedosiężnym zawsze celom swego przeznaczenia, a nie gwazdra się, gwajdli i gwędoli pod nim, z zaprzepaszczoną ludzką godnością i wolą w strzępach, jako nędzna ofiara podłego mechanizmu, nakręconego zżółkłemi łapami najpodlejszego z djabłów, tego „od nikotyny”. Coraz więcej będzie chwil takich i po 5-ciu lub 6-ciu dniach wahań, po okropnym kryzysie „bezsensowności Istnienia wogóle”, na 6-ty (lub u niektórych na 10-ty dzień) czuje się, że pierwsza podstawa jest zbudowana — że jest nieomal dobrze. Nie dać się skusić tej „dobroci” i rżnąć dalej — oto zadanie. Wyrobić w sobie to poczucie obowiązku dążenia do doskonałości — złe samopoczucie powinno być w tym stanie uważane za luksus, na który nas nie stać i koniec. A z chwilą kiedy to uczucie (a jest o nie w stanie NP. o 100% łatwiej niż w P, nie mówiąc już o Pi) się zjawi można uważać palacza za prawie uratowanego. Zadowolenie ze zdobywania nowych obszarów ducha, nie zamroczonych odurniającym, kretynizującym, jełopizującym dymem, staje się nieludzką rozkoszą, której szanujący się osobnik (nawet stosunkowo dość bydlakowaty i głupi) wyrzec się już nie jest w stanie. A teraz zwierzenia ze stanu niepalenia NP dzień po dniu, pisane na gorąco, zupełnie szczerze, bez żadnej propagandystycznej przesady:
NP—1 = Bydlęca rozkosz istnienia. Zanik dość znaczny (chwilowy jak to wiadomo z doświadczeń uprzednich) intelektu. Wściekły apetyt i senność. Wzmożona odczuwalność w stosunku do wszystkiego — tak ujemna, jak dodatnia. Przezwyciężenie rannego pesymizmu bez p. dało wiele zadowolenia.
NP—2 = Chwile dzikiej rozkoszy z powodu „oczyszczenia się”. Wzmożone uczucia metafizycznego nienasycenia. Chwilami dzika chęć zapalenia, w celu uwolnienia się od pewnego smutku przemijania. Lekka nieobecność samego siebie w świecie. Zwężenie ogólno-psychicznego pola widzenia daje pewien optymizm, zresztą nieistotny, ale dobry na pierwsze dni NP. Całe życie na P stopione w jedną pigułkę. Występują z niebywałą wyrazistością wspomnienia bardzo dawnych okresów na NP.
NP—3 = Daleko krótszy okres porannego zniechęcenia. Krótkie okresy dość silnej rozpaczy, niczem nieusprawiedliwionej, szybko zostają zatłamszone narastającą chęcią życia. Chwilami potworny nonsens wszystkiego na NP, kusi do palenia: cóż bowiem jest ten skromny dymek, wobec tego, że i tak wszystko sensu nie ma. Ale poczucie dalszego dystansu i możliwości, rozwiewa te pokusy. Dzika rozkosz czystości wewnętrznej potęguje się ku wieczorowi. Daleko większa zdolność przystosowania się do zmiennych warunków i niespodzianek.


Nota dra D. Prokopowicza. Często spotyka się ze zdaniem, że papieros ułatwia skupienie myśli przy pracy umysłowej. Zdanie to jest tylko pozornie słuszne, gdyż w rzeczywistości sprawa ta przedstawia się w sposób następujący:
W normalnym stanie światło świadomości oświeca dużo przedmiotów naraz, tak że z jednej strony potrzeba pewnego wysiłku woli, aby skupić uwagę na jednej rzeczy, z drugiej strony — gibkość myśli ułatwia nieoczekiwane skojarzenia. Zaciągnięcie się papierosem przykręca niejako lampę świadomości, toteż oświetla ona mniejszy krąg: co przedtem było w półmroku — teraz tonie w ciemności. Wskutek tego łatwiej jest — wobec mniejszego wyboru przedmiotów — skupić uwagę na jednej rzeczy (na tem więc polega ułatwienie skoncentrowania uwagi), ale z drugiej strony w tej zadymionej atmosferze kontury rzeczy stają się zamdlone i obrzemiałe, zatraca się świeżość i ostrość widzenia, zleniwiała myśl asocjuje z trudem i na niedaleką metę.





  1. Malarze, którzy przestawali palić, wiedzą najlepiej jak działa nikotyna na ich wizję koloru, a nawet na pewność rysunku. Świat staje się poprostu ścierką, a linja rysunku traci swoją absolutną pewność, tę jedyność, która jest jej najistotniejszą wartością.
  2. Przypis własny Wikiźródeł „moje prawdy nie są dla innych” (niem.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.