Niezwalczone sztandary/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

— A więc — pojechałem! — rzekł sobie w duchu Niwiński, gdy pociąg ruszył.
Trudności nie było żadnych. Miejsce znalazło się doskonałe na górnej półce; Niwiński wdrapał się na nią natychmiast, rozmieścił kuferki tak, że na jednym mógł oprzeć głowę jak na poduszce, wyciągnął się, nakrył się płaszczem i udawał że śpi.
Na przeciwległej półce rozwalił się jakiś drab w mundurze i szynelu sołdackim. Ten nie udawał śpiącego, ale naciągnął szynel na głowę i zachrapał na cały wagon.
Niwiński był tym zbiegiem okoliczności wprost uszczęśliwiony. Nie tylko dlatego, iż każdej chwili miał swobodny dostęp do okna i że, choć na gołych deskach, mógł jednak wygodnie leżeć i spać dowoli, ale oto, ukryty przed zawsze podejrzliwym wzrokiem pasażerów, sam ze swej półki widział wszystko, nie nagabywany przez towarzyszy podróży i nie zwracając na siebie ich uwagi.
Co się tyczy powierzchowności, lękać się o siebie nie potrzebował. Był bez zarzutu. Miał kacapską brodę i po kacapsku ucięte na karku długie włosy, rozdeptane buty z cholewami, bardzo wyświechtany, czarny płaszcz z guzikami poobrywanemi lub dyndającemi na nitkach, i czarny, zagadkowego kształtu kapelusz. Taki wygląd rzadko narażał na niebezpieczeństwa.
Wagon zapełniony był pasażerami, przeważnie zamkniętymi w sobie, wstrzemięźliwymi w słowach, ubranymi jak najniepozorniej. Dawna rosyjska rozmowność i poufałość w podróży zmieniła się w nieufną skrytość i podejrzliwość. Pod Niwińskim, na dole, zajęło przy oknie miejsce dwuch robotników. Jeden z nich, blondyn, okrutnej twarzy, z ogromnemi blado-niebieskiemi, krwią nabiegłemi oczami, śmiało, głośno i bezwzględnie krytykował bolszewickie rządy i narzekał na brak chleba i pracy. Nie odpowiadano mu jednak. Chytrzy i podstępni Moskale w mig w tym śmiałym malkontencie zwietrzyli prowokatora bolszewickiego.
Prócz tych dwuch podejrzanych ptaszków, znajdowało się też w wagonie kilku Łotyszów. Już na dworcu, w Moskwie, Niwiński zauważył rozmawiającą po łotewsku gromadę „cywilów“, trzymających się jednak kupy, zaopatrzonych prawie wyłącznie w „sumki“ wojskowe a rozdzielających się na małe grupy po wagonach. Domyślił się, że to tajny, maskowany transport wojskowy.
Były to zgoła ordynarne i pospolite parobasy, ci Łotysze, przypominający trochę Niemców, lecz jakby bezduszniejsi czy posępniejsi. Gęby mieli kwadratowe, drewniane, typowe „Ohrfeigengesichter“, wyraz oczu mało inteligentny, tępy a pewny siebie i zarozumiały, kapralski.
Jeden z nich zapalił świeczkę, — w wagonie było prawie ciemno — drudzy rozmawiając żywo, pootwierali duże, fińskie noże, powyciągali z „sumek” ogromne bochny chleba żytniego, masło i zaczęli jeść po chłopsku, z głośnem, gwiżdżącem mlaskaniem, a powoli i systematycznie. Tak dostatnio mogli w tych czasach jeść tylko żołnierze. Niwiński z pogardliwą zawiścią patrzył na ich olbrzymie pajdy chleba, połyskujące żółtawym tłuszczem, zaś Moskale, typowi i namiętni zjadacze chleba, wzdychali głośno, udając zresztą, że Łotyszów nie widzą. Ci ze swej strony również zupełnie ich ignorowali.
Niwiński myślał chwilę o Łotyszach, potem o Czechach, potem zaniepokoił się, zastanawiając się nad tem, czy dobrze zrobił, zameldowawszy „swoim“ swój wyjazd do Czechów. Uczynił tak ze względu na żonę, bo nagłe zniknięcie „bez wieści” mogło pociągnąć różne komentarze. Ale teraz żałował, bo znowu zatruto mu tę beztroską pogodę, z jaką, porzuciwszy wszystko, wybierał się w świat.
Powiedziano mu:
— Jeśli to będzie możliwe, wszelkiemi siłami starajcie się Czechów w Rosji zatrzymać. Wszędzie na Wschodzie macie już nasze tajne związki wojskowe, możecie z nich korzystać. Zatrzymajcie wszystkiemi siłami i sposobami.
Niwiński odpowiedział:
— Jesteście okrutni. Nigdy nie przestajecie żądać. Zrozumiejcie, że to, co ja robię, jest krokiem rozpaczliwym, skokiem w otchłań. A wy mówicie mi: — Jak będziesz leciał, pamiętaj, nie zapomnij załatwić — Nie. To okrucieństwo. Najwyższy czas, żebym mógł spokojnie sam o sobie pomyśleć.
Nie zlitowano się nad nim.
— Musicie. Wojna trwa, nasza wojna, nieprzegrana, nierozegrana. Abyśmy ją mogli wygrać, na Wschodzie musi być front, wszystko jedno gdzie, choćby nad Irtyszem, Angorą czy za Bajkałem. W tym celu należy robić wszystko co się da. — Nie ruszę ani ręką, ani nogą! — żachnął się Niwiński. — Nie chcę się, już do niczego mieszać, mam dość.
Wyśmiano go i odprawiono niegrzecznie.
A teraz rozmyślał — i wątpił i gryzł się i już znowu zaczynał go trapić niepokój. Bronił się, argumentował, rozważał szanse — a w końcu zapomniał o wszystkiem. Od włóczęgów-Moskali nauczył się Polak beztroskiego podróżowania, lotu przestrzenią bez myśli o tem, co było i co będzie, byle jechać wciąż naprzód i naprzód, byle uciec od wszystkiego, co trwałe i co przykuwa do siebie.
W nocy wtargnęła do wagonu hałaśliwa zgraja „mieszoczników“, to jest mieszkańców pozbawionych chleba okolic, którzy, doprowadzeni do rozpaczy, gromadami wyprawiali się do „chlebnych krajów“ po zboże lub mąkę — proceder w owych czasach bardzo niebezpieczny i karany śmiercią przez sowjety, zazdrośnie strzegące monopolu zbożowego. „Mieszocznicy“, „ljudi otczajannyje“[1] — jak ich powszechnie nazywano — i podnieceni niebezpieczeństwami wyprawy, pohałasowali trochę, ale, ogrzawszy się w sennej atmosferze, zaczęli drzemać, zaś nad ranem zniknęli.
W dzień Niwiński biegał na większych stacjach po wrzątek, chleb, kiełbasę i papierosy, a zresztą wyciągnięty na swej półce, patrzył w okno. Maj zbliżał się już ku końcowi, ale świat nie wyglądał bynajmniej okazale; ziemia była w pasy brudno-fjoletowe i jasno-zielone, zaś na niebie kłębiły się chmury. Niwiński próbował przez jakiś czas wmawiać w siebie, że go to bardzo zajmuje, ale wkońcu zmęczył się i zamknąwszy oczy, wrócił do swoich dum.
Moskwa została gdzieś bardzo daleko, tak daleko, że zupełnie już myśleć się o niej nie chciało. Tu zaś nie słyszało się ani o bolszewikach, ani o rewolucji, ani o „czerezwyczajce“, ani o wojnie — nic! Pociąg sobie jechał, jak mógł, ludzie radzili sobie też, jak mogli, było cicho, spokojnie — nawet za cicho i za spokojnie.
Ani jednego Czecha nigdzie widać nie było, ani słowa o Czechach Niwiński po drodze nie słyszał, a przecie niepodobieństwo, żeby się na tej linji nie kręcili ich kurjerzy, żeby tu nie było łączników. Napróżno jednak szukał ich na stacjach. Biało-czerwone wstążeczki znikły z czapek, żołnierze podróżowali prawdopodobnie w przebraniu.

— Poco się niepokoić? — machnął ręką. — Mają być w Penzie, zobaczymy w Penzie, a nie — pojedziemy dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.
  1. Ludzie zrozpaczeni, gotowi na wszystko.