Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bynajmniej okazale; ziemia była w pasy brudno-fjoletowe i jasno-zielone, zaś na niebie kłębiły się chmury. Niwiński próbował przez jakiś czas wmawiać w siebie, że go to bardzo zajmuje, ale wkońcu zmęczył się i zamknąwszy oczy, wrócił do swoich dum.
Moskwa została gdzieś bardzo daleko, tak daleko, że zupełnie już myśleć się o niej nie chciało. Tu zaś nie słyszało się ani o bolszewikach, ani o rewolucji, ani o „czerezwyczajce“, ani o wojnie — nic! Pociąg sobie jechał, jak mógł, ludzie radzili sobie też, jak mogli, było cicho, spokojnie — nawet za cicho i za spokojnie.
Ani jednego Czecha nigdzie widać nie było, ani słowa o Czechach Niwiński po drodze nie słyszał, a przecie niepodobieństwo, żeby się na tej linji nie kręcili ich kurjerzy, żeby tu nie było łączników. Napróżno jednak szukał ich na stacjach. Biało-czerwone wstążeczki znikły z czapek, żołnierze podróżowali prawdopodobnie w przebraniu.

— Poco się niepokoić? — machnął ręką. — Mają być w Penzie, zobaczymy w Penzie, a nie — pojedziemy dalej.