Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
III.

Do Penzy dojeżdżał już otoczony Tatarami w szarych myckach na głowach i w szarych wojłokowych ubraniach, od których ciemno odbijały orzechowe twarze, skupione i posępne. Tatarzy wypluwali wprawdzie całe chmury łusek słonecznikowego ziarna, ale zachowywali się poważnie i dostojnie.
Nareszcie pokazała się Penza.
Dworzec był taki sobie, kolejowy ruch na nim, jak na owe czasy, na pierwszy rzut oka normalny — to znaczy, tłumy bezpańskie, coraz bardziej obdarte, brudne, rozwłóczone, rozpuszczone, i Bóg wie skąd, rozwalające się na tłumokach, workach, naczyniach i kufrach, lecz hałaśliwe, pewne siebie i butne, a wśród nich twarze tragicznie zmęczone i sponiewierane — inteligencja nie przywykła jeszcze do nowego, demokratycznego sposobu podróżowania i która nie shołociała jeszcze dostatecznie, aby, mimo rezygnacji, obojętnie módz znosić owe poniżenie.
Niemile uderzony tym widokiem, Niwiński stał, trzymając w rękach swe kuferki i szukając w tłumie znajomej twarzy. Przecie tu oni mieli być!
Nie było nikogo.