na Wschodzie musi być front, wszystko jedno gdzie, choćby nad Irtyszem, Angorą czy za Bajkałem. W tym celu należy robić wszystko co się da.
— Nie ruszę ani ręką, ani nogą! — żachnął się Niwiński. — Nie chcę się, już do niczego mieszać, mam dość.
Wyśmiano go i odprawiono niegrzecznie.
A teraz rozmyślał — i wątpił i gryzł się i już znowu zaczynał go trapić niepokój. Bronił się, argumentował, rozważał szanse — a w końcu zapomniał o wszystkiem. Od włóczęgów-Moskali nauczył się Polak beztroskiego podróżowania, lotu przestrzenią bez myśli o tem, co było i co będzie, byle jechać wciąż naprzód i naprzód, byle uciec od wszystkiego, co trwałe i co przykuwa do siebie.
W nocy wtargnęła do wagonu hałaśliwa zgraja „mieszoczników“, to jest mieszkańców pozbawionych chleba okolic, którzy, doprowadzeni do rozpaczy, gromadami wyprawiali się do „chlebnych krajów“ po zboże lub mąkę — proceder w owych czasach bardzo niebezpieczny i karany śmiercią przez sowjety, zazdrośnie strzegące monopolu zbożowego. „Mieszocznicy“, „ljudi otczajannyje“[1] — jak ich powszechnie nazywano — i podnieceni niebezpieczeństwami wyprawy, pohałasowali trochę, ale, ogrzawszy się w sennej atmosferze, zaczęli drzemać, zaś nad ranem zniknęli.
W dzień Niwiński biegał na większych stacjach po wrzątek, chleb, kiełbasę i papierosy, a zresztą wyciągnięty na swej półce, patrzył w okno. Maj zbliżał się już ku końcowi, ale świat nie wyglądał
- ↑ Ludzie zrozpaczeni, gotowi na wszystko.