Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kształtu kapelusz. Taki wygląd rzadko narażał na niebezpieczeństwa.
Wagon zapełniony był pasażerami, przeważnie zamkniętymi w sobie, wstrzemięźliwymi w słowach, ubranymi jak najniepozorniej. Dawna rosyjska rozmowność i poufałość w podróży zmieniła się w nieufną skrytość i podejrzliwość. Pod Niwińskim, na dole, zajęło przy oknie miejsce dwuch robotników. Jeden z nich, blondyn, okrutnej twarzy, z ogromnemi blado-niebieskiemi, krwią nabiegłemi oczami, śmiało, głośno i bezwzględnie krytykował bolszewickie rządy i narzekał na brak chleba i pracy. Nie odpowiadano mu jednak. Chytrzy i podstępni Moskale w mig w tym śmiałym malkontencie zwietrzyli prowokatora bolszewickiego.
Prócz tych dwuch podejrzanych ptaszków, znajdowało się też w wagonie kilku Łotyszów. Już na dworcu, w Moskwie, Niwiński zauważył rozmawiającą po łotewsku gromadę „cywilów“, trzymających się jednak kupy, zaopatrzonych prawie wyłącznie w „sumki“ wojskowe a rozdzielających się na małe grupy po wagonach. Domyślił się, że to tajny, maskowany transport wojskowy.
Były to zgoła ordynarne i pospolite parobasy, ci Łotysze, przypominający trochę Niemców, lecz jakby bezduszniejsi czy posępniejsi. Gęby mieli kwadratowe, drewniane, typowe „Ohrfeigengesichter“, wyraz oczu mało inteligentny, tępy a pewny siebie i zarozumiały, kapralski.
Jeden z nich zapalił świeczkę, — w wagonie było prawie ciemno — drudzy rozmawiając żywo, pootwierali duże, fińskie noże, powyciągali z „sumek”