Niewidzialni (Le Rouge)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Niewidzialni
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. La Guerre des vampires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.   Powrotna droga.

Ukończyłem prędko naprawę mojej łódki i tegoż dnia wyruszyłem z powrotem, trzymając się prądu płynącego na północ, aby powrócić do miejsc, skąd przybyłem.
Nie będę was nużył szczegółami mego projektu: podczas nocy, spędzonej w gorączkowem podnieceniu, obmyśliłem go całkowicie. Polegał on na pozbawieniu Wielkiego Mózgu prądu elektrycznego, który był niewątpliwie koniecznym dla jego istnienia — coby go oddało na moją łaskę i niełaskę.
Olbrzymi zapas energji, gromadzący się każdego wieczoru w drzewach metalowych, miał mi posłużyć na sygnały dla Ziemi.
Znając dobrze elektrotechnikę, mogłem, przy niewątpliwym współudziale Niewidzialnych, urzeczywistnić plan ten z łatwością. W tej powrotnej podróży nic szczególnego mię nie spotkało i szczęśliwie przybyłem do wież szklanych, których mieszkańcy już się nie spodziewali mnie oglądać.
Zaczęli mię rozpytywać po swojemu, lecz ja, nie zwierzając im się z moich zamiarów, zacząłem robić pośpieszne przygotowania do drugiej podróży. Zbudowałem łódź większą i mocniejszą, na co składy i arsenały podziemne dostarczyły mi materjału, oraz drutu metalowego, rurek i zapasów żywności.
Po ośmiu dniach wypłynąłem powtórnie. Istniało dla mnie jedno tylko, lecz straszliwe niebezpieczeństwo: ażeby Wielki Mózg nie odgadł w swem pobliżu mojej obecności!...
Nic jednak tego nie zapowiadało i podróż przeszła w zupełnym spokoju. Za nadejściem nocy byłem już w pobliżu lasu metalowego i przespałem spokojnie aż do świtu, ułożywszy się w zagłębieniu skał, a od rana wziąłem się do roboty. Z pomocą znalezionej w podziemiach saletry przyrządziłem 20 kilogramów prochu, aby urządzić minę, która miała przerwać druty, łączące drzewa metalowe z górą, będącą siedliskiem Wielkiego Mózgu.
Muszę wyznać, iż serce biło mi gwałtownie w chwili, kiedym zapalał lont i rachował na palcach minuty, poprzedzające wybuch.
Nakoniec huk straszliwy wstrząsnął powietrzem: zdało mi się, iż góra się wstrzęsła, ziemia zakołysała się pod memi stopami.
Ale to było wszystko: cisza, która potem nastąpiła, dziwiła mnie samego, gdyż byłem przekonanym, że gniewem Wielkiego Mózgu zostanę spiorunowanym natychmiast.
Gdy chmura dymu i kurzu się rozwiała, zbliżyłem się do miejsca katastrofy. Udało mi się w zupełności! Cała więź drutów była w dwóch miejscach przerwaną, przez wyłom w taflach szklanych wypływała woda z kanału podziemnego.
Wybuch uszkodził tylko kilka drzew, których gałęzie połamał — zresztą nic więcej. Patrzyłem dokoła wzrokiem tryumfującym, gdy naraz cały krajobraz pokrył się mgłą tak gęstą, iż zrobiło się całkiem ciemno. Wziąłem to za jeden z ostatnich odruchów siły Wielkiego Mózgu, który dotknięty tak brutalnie, chciał się otoczyć zasłoną, aby ocenić doniosłość ciosu, który go dosięgnął.
Oczekiwałem nocy z niepokojem, gdyż teraz jeszcze wszystko mi mogło zagrażać: lecz potem, gdy energja straszliwego przeciwnika nie będzie wzmacnianą nowym przypływem siły elektrycznej — już nie będę się niczego obawiać.
To też z uczuciem zadowolenia ujrzałem pierwsze błyski na szczytach drzew metalowych — byłem ocalony!
Nie wierzyłem, aby ten kolosalny organizm mógł uledz odrazu zniszczeniu wskutek braku elektryczności — może się jeszcze opierać wyczerpaniu przez długie miesiące, lecz będzie coraz słabnąć i musi wkońcu uledz, a ja posiądę jego tajemnice!
Myśl ta napełniła mię dumą i wzniosłem hardo głowę, spoglądając na olbrzymią górę.
Jednak to, czego dokonałem, było tylko częścią mego planu, choć może trudniejszą od następnej, w której potrzebować będę współudziału Niewidzialnych.
Z początku nie chciały uwierzyć temu, co mówiłem i zaledwie kilka z nich, najodważniejszych, zdołałem nakłonić do towarzyszenia mi w okolice straszliwej góry.
Lecz gdy pierwsze się upewniły o prawdzie, nadleciały inne w ilości tak wielkiej, iż chmury ich pokryły niebo, a nowe jeszcze przybywały...
Wytłómaczyłem im wtedy, iż jeśli pragną się oswobodzić od krwawej daniny, dotąd składanej, muszą mi być ślepo posłuszne.
Przystąpiłem wtedy do wielkiego dzieła. Na wielkiej pustyni, odpowiadającej prawie rozległością Saharze, a pokrytej piaskiem krwistego koloru, ustawiłem setkę masztów, z których każdy dźwigał potężną lampę łukową. Potrzebne do tego metale dostarczyli mi Niewidzialni ze składów podziemnych, a na miejscu znalazłem wyborny antracyt, który się żarzył w lampach wybornie.
Od lasu metalowego przeciągnąłem drut do lamp — i wkrótce — o radości! ujrzałem, jak zabłysły światłem, co się już teraz powtarzało za nadejściem każdej nocy.
Niewidzialni pomagali mi dzielnie w tej pracy: był to widok nieporównany, gdy gromada ich dźwigała w powietrze jaki ciężar i kładła go na właściwe miejsce z bajeczną sprawnością. Jednak nie mogłem myśleć bez obawy o dniu, wyznaczonym na ofiarę z Niewidzialnych. Pozorny bezwład Wielkiego Mózgu nie uspokoił mię całkowicie.
Pewnego dnia wśliznąłem się do małej groty, wyżłobionej przez kwas fluorowodorowy, skąd znów ujrzałem olbrzymie zwoje, otoczone fosforycznym blaskiem. Stwierdziłem też, że działanie potężnych naczyń krwionośnych nie ustało — było tylko nieco słabszem.
Obawiałem się jakiegoś niespodzianego, a straszliwego przebudzenia się Lewiatana. Przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności przeciw odżyciu tej siły, której tak łatwe ujarzmienie dziwiło mnie niezmiernie.
W dniu, wyznaczonym na krwawą daninę, rozkazałem, aby ci Niewidzialni, na których przypadała nieszczęsna kolej, schronili się do najgłębszych galerji podziemnych, do których wejście zatarasowano silnie.
Miałem nadzieję, iż w tym zakątku będą mniej podległe rozkazującej im woli, która je zmuszała do lotu, kończącego się śmiercią.
O zachodzie słońca usłyszałem ich jęki i krzyki; popychane przez fatalną sugestję, chciały wyważyć wrota przeze mnie zabarykadowane, aby lecieć na miejsce kaźni. Nie udało im się to jednak i po niejakim czasie ucichły.
Wielki Mózg, pozbawiony teraz tak samo fosforu, jak wprzód energji elektrycznej, musi się wyczerpać, stracić wszelką moc i wolę.
Tak przeszły trzy miesiące. Niewidzialni okazywali mi największą uległość i szacunek. Zgadywali w lot moje życzenia, zanim zdążyłem je wypowiedzieć. Wypełniali wszelkie prace, jakie im nakazywałem, dostarczali mi najrzadszych roślin i stworzeń, istniejących na planecie; na ich niewidzialnych skrzydłach mogłem się przenosić wszędzie, dokąd tylko chciałem.
W ten sposób ukazałem się raz dawnym moim poddanym, dobrodusznym Marsjanom z kraju trzęsawisk, których obdarzyłem hojnie różnemi podarunkami.
Wzięli mię z pewnością za jakąś nadprzyrodzoną istotę. Opuściłem wreszcie ten kraik, zapewniając jego mieszkańców, że o nich nie zapomnę i choć oddalony, opiekować się nimi będę zawsze.
Przez te kilka miesięcy żyłem zachwycającem i nieprawdopodobnem życiem czarodzieja, obsługiwanego przez posłuszne mu duchy. I mógłbym być najzupełniej szczęśliwym, gdyby mię nie dręczyła straszliwa zmora tęsknoty za Ziemią. Ileż to nocy spędziłem bezsennie na platformach wież szklanych, wpatrzony w rodzinną planetę, będącą małem, oddalonem światełkiem, wpośród migocących miljardów gwiezdnych światów!
Nie wyrzekłem się jednak nadziei ujrzenia jej kiedyś. Po rzeczach wprost cudownych, jakich dokonałem, nic mi się nie zdawało niepodobnem. Sygnały moje funkcjonowały wybornie. Za pociśnięciem kolejnem trzech guzików zapalałem lub gasiłem trzy grupy lamp elektrycznych, które mieszkańcom Ziemi zastępowały linje i kropki alfabetu Morse’a. Początkowo sam spełniałem tę pracę, lecz później wyuczyłem jej Niewidzialnych, którzy się z niej wywiązywali bez zarzutu, powtarzając znakami świetlnemi historję moich przygód, którą spisałem linjami i kropkami czarną farbą na białej desce. Sygnały te powtarzałem niezmordowanie, ufając, iż zostaną wreszcie zauważone przez ziemskich astronomów.
W czwartym miesiącu zaczęły się pojawiać częste przerwania prądu. Było to skutkiem zmniejszenia się siły burz w okolicy lasu metalowego: prócz tego, liście drzew tych pokryły się warstwą delikatnego kurzu, który niejako odosobnił metal od działania elektryczności. Przypisywałem to przyczynom naturalnym — niestety, wkrótce przekonałem się o swojej omyłce.
Ale zbliżam się już do ostatecznej katastrofy.
Było to przy końcu piątego miesiąca: siedząc na platformie jednej z wież, patrzyłem na długie linje sygnałów, które się zapalały kolejno w zmroku wieczornym. Zanosiło się na burzę i Niewidzialni pokryli się w najgłębsze ze swych kryjówek.
Nagle i niespodziewanie, jak piorun z jasnego nieba, rozdarł powietrze krzyk rozpaczny, znany mi dobrze, będący wyrazem najwyższej boleści u Niewidzialnych. Wydarł się on z środkowej czeluści wieży i jednocześnie cała chmara nieszczęsnych stworzeń, z wyciem i jękami, w których zdało mi się słyszeć skierowane ku mnie groźby i złorzeczenia, pomknęła z przerażającą szybkością ku przeklętym krainom Południa...
Osłupiałem! Byłem tak zgnębiony i przybity, że nie mogłem myśli zebrać: nie mogłem pojąć, że wszystko jest stracone, że Wielki Mózg, który sądziłem zamierającym, odzyskał nagle swą moc i władzę...
Patrzyłem oszołomiony, wpół-przytomny, jak z coraz dalszych wież wylatywały z rozdzierającym krzykiem inne gromady, tworząc pod gwiaździstem niebem czarną, wyjącą chmurę. Poczucie mej bezsilności napełniało mię wściekłym gniewem.
W tej chwili huk straszliwy wstrząsnął powietrzem: wzburzone fale dosięgały prawie wierzchołka wież, a nad memi sygnałami ukazał się olbrzymi snop ognia. Jasne linje lamp znikły.
Pojąłem, iż moje dzieło zostało zniszczonem przez gniew i zemstę Wielkiego Mózgu, wyrwanego nieznanym mi sposobem ze swego odrętwienia, w które go pogrążyłem przez przerwanie prądu elektrycznego!
Zanim oprzytomniałem z mego zdumienia, mnóstwo Niewidzialnych rzuciło się na mnie z wściekłością. Byli zapewne przekonani, że je zdradziłem, lub tylko może spełniali wolę mego straszliwego przeciwnika — dość, że rzucali się na mnie, jak sępy na zdobycz. W jednej chwili byłem otoczony całą ich gromadą, ogłuszony ostremi, przejmującemi krzykami; rzuciły mię na ziemię, uderzając silnie swemi mackami. Niektóre chwytały mię za gardło, jakby chcąc zdusić, inne ciągnęły mię na brzeg platformy, aby wrzucić w rozszalałe morze. Wydzierały mię sobie kolejno, szarpiąc na wszystkie strony tak, iż myślałem, że postanowiły mię rozćwiertować.
W chwili ich napadu miałem na głowie hełm opałowy — lecz wkrótce zdarto mi go z głowy i nie wiem, co się z nim stało: wiem tylko, iż od tej chwili było mi jeszcze gorzej — odczuwałem ból, razy, nie widząc tych, którzy mi je zadawali. Było to okropne! Byłem mocno przekonanym, iż nadeszła moja ostatnia chwila, lecz zniszczenie sygnałów i przebudzenie się Wielkiego Mózgu były dla mnie tak wielkim ciosem, że wobec niego bladło i malało wszystko — nawet śmierć sama!
Nagle uczułem jak ramiona tych potworów owijają silnie moje ciało i uczułem się wśród szumu ich skrzydeł uniesionym w próżnię...
Porwały mię w otwór środkowy wieży. Czułem straszliwe, szybkie zawrotne spadanie w jakąś głęboką przepaść... wreszcie straciłem zupełnie przytomność...
Odtąd nic więcej nie pamiętam.
Otworzyłem dopiero oczy tu, między wami, gdyście mię przywrócili do życia.

(To nagłe i niespodziane zakończenie odbiło się zdumieniem na wszystkich twarzach. Robert się uśmiechnął na ten widok).

— Zdaje mi się — rzekł — że to, co mię spotkało po mojem omdleniu, da się łatwo wytłómaczyć. Niewidzialni w ostatniej chwili cofnęli się przed odebraniem mi życia. Może przyczyną tego była niejaka wdzięczność za to, co dla nich uczyniłem, może obawa czyjej zemsty za śmierć moją; któż może znać logikę tych istot pierwotnych a tak skomplikowanych?
Przypuszczam, że pewna ich ilość broniła mię, więc wobec podzielonych zdań obrano drogę pośrednią. Poprostu zabalsamowano mię w sposób im znany, aby mię po pewnym przeciągu czasu obudzić z tego letargu. Co zaś do mego powrotu — nie mam żadnych danych pewnych; pozostają mi więc tylko domysły.
Najprawdopodobniejszym jest następujący:
Wielki Mózg, po uniknięciu przygotowanej przeze mnie zguby, nie chciał znosić dłużej mej obecności na planecie nawet w stanie mumji; zapewne więc rozkazał Niewidzialnym, aby mię odesłali tam, skąd przybyłem...
Co zaś do sposobu, w jaki mieli to osiągnąć, to zdaje się, iż skorzystali z siły wybuchowej wulkanu, która mię wytrąciła poza obręb przyciągania Marsa, skąd mię Ziemia ściągnęła do siebie.
Siła wulkanów jest ogromną. Podług dzieła Ojca Martinez, Etna wyrzuca kamienie z szybkością ośmiuset metrów na sekundę, Wezuwiusz, Hekla i Stromboli mają siłę dochodzącą od 1200 — 1500 mt.
Copotaxi, Pichiucha, oraz inne wulkany Ameryki południowej wyrzucają ze swych kraterów lawę i kamienie z szybkością czterech kilometrów na sekundę.
Takich właśnie rozmiarów wulkany widziałem na Marsie, a siła ich wybuchu musi być nieporównanie większą, jeśli zważymy mniejszą siłę przyciągania i cieńsze warstwy powietrza.
Możliwem więc jest, iż kamienna bryła, z której mię wydobyliście, była wrzuconą w krater wulkanu; prócz tego, może Niewidzialni posiadają sposób — teoretycznie dość prosty — wywoływania wybuchów wulkanu i potrafią regulować i kierować siłę gazów podziemnych.
Mogłem więc powrotną podróż z Marsa na Ziemię odbyć w tych samych warunkach, jak różne bolidy, które wpadają corocznie w sferę przyciągania Ziemi.
— Niewytłómaczoną jest tylko dla mnie ta okoliczność — dodał Robert w zamyśleniu — że musiałem spaść właśnie tutaj... Nie mogę tego uważać za prosty przypadek; ale to już pozostanie zapewne tajemnicą Wielkiego Mózgu...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Głębokie milczenie zapanowało po skończeniu tej bajecznej epopei. Nikomu nie przyszło na myśl zadawać jakie błahe pytania, lub składać banalne powinszowania. Tylko Ralf i miss Alberta zamieniali ze sobą znaczące spojrzenia, jak gdyby każde z nich wahało się z zabraniem głosu.
Wkońcu, na znak dany przez młodą dziewczynę, naturalista, patrząc w oczy Roberta, rzekł dobitnie:
— Mam ci do udzielenia ważną wiadomość, o której, po wysłuchaniu twego opowiadania, wątpić nie mogę: Niewidzialni zjawili się wraz z tobą na Ziemi!
— To niemożliwe! — zawołał Robert z silnem wzruszeniem — czy jesteś pewnym tego, co powiedziałeś?
— Najpewniejszym! Są tu i krążą dokoła willi! Zaruk je widział — twój brat, Jerzy, także!
Tu Ralf jednym tchem opowiedział wszystko, co w ostatnich dniach zaszło w Willi Palmowej.
Robert był tem jak ogłuszony.
— Dlaczegóż nie ostrzegliście mię wcześniej o tem? — szepnął — nie wyobrażacie sobie nawet niebezpieczeństwa, które wam grozi...
— Kiedyż był czas na to? Przecież przed kilku dniami byłeś między życiem i śmiercią, a mówiąc prawdę, nie byliśmy zupełnie pewni swego: dopiero twój dokładny opis pouczył nas, co nam zagraża...
— Nie potrzebujecie się obawiać niczego, gdy już jestem ostrzeżonym; ujarzmiłem Niewidzialnych na tamtej planecie, w otoczeniu i warunkach dla nich przyjaznych, trzebaby więc szczególnego zbiegu złych okoliczności, ażebym ich nie miał pokonać tu, gdzie wszystko jest przeciwko nim... Ich obecność uważam nawet za wypadek pomyślny dla nauki: to ja teraz mogę je uwięzić, aby posiąść ich tajemnice... Musimy tego dokazać z Ralfem, aby je widzialnemi uczynić, choć nie posiadam tu już hełmu opalowego!
Lecz pomimo tych zapewnień, wypowiedzianych w celu uspokojenia swych przyjaciół, twarz Roberta stała się posępną, czoło pokryły zmarszczki zamyślenia i napróżno usiłował ukryć to wrażenie.
— Dlaczego jesteś pan tak zamyślonym? — spytała miss Alberta.
— Usiłuję rozwiązać pytanie, po co się tu zjawili Niewidzialni: czy w ten sam sposób, co i ja, czy ich jest wiele? Pytania te muszę rozstrzygnąć! Nie sądzę, aby przybyły w celu szkodzenia mi: miały mię przecież tam w swych rękach, zdanego na ich łaskę i niełaskę — nie zabiły mię jednak. A może Wielki Mózg skazał je na wygnanie, karząc tak za chęć buntu? Lub też przeciwnie, przyszły tu, wiedząc, iż jestem jedyną istotą, która ośmieliła się walczyć z ich tyranem? A może rzucił je tu jakiś kataklizm, niezależny zupełnie od ich woli? Muszę się tego dowiedzieć!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.