Nie-Boska Komedya (Krasiński, 1912)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Nie-Boska komedya
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

Do pieśni — do pieśni.
Kto ją zacznie, kto jej dokończy? — Dajcie mi przeszłość zbrojną w stal, powiewną rycerskiemi pióry. — Gotyckie wieże wywołam przed oczy wasze —rzucę cień katedr świętych na głowy wam. — Ale to nie to — tego już nigdy nie będzie.


Ktokolwiek jesteś, powiedz mi w co wierzysz — łatwiej byś życia się pozbył, niż wiarę jaką wynalazł, wzbudził wiarę w sobie. Wstydźcie się, wstydźcie wszyscy, mali i wielcy — a mimo was, mimo żeście mierni i nędzni, bez serca i mózgu, świat dąży ku swoim celom, rwie za sobą, pędzi przed się, bawi się z wami, przerzuca, odrzuca — walcem świat się toczy, pary znikają i powstają, wnet zapadają, bo ślisko, bo krwi dużo — krew wszędzie — krwi dużo, powiadam wam.


Czy widzisz owe tłumy, stojące u bram miasta wśród wzgórz i sadzonych topoli — namioty rozbite — zastawione deski długie, okryte mięsiwem i napojami, podparte pniami, drągami. — Kubek lata z rąk do rąk — a gdzie ust się dotknie, tam głos się wydobędzie, groźba, przysięga, lub przekleństwo. — On lata, zawraca, krąży, tańcuje, zawsze pełny, brzęcząc, błyszcząc wśród tysiąców. — Niechaj żyje kielich pijaństwa i pociechy.


Czy widzicie jak oni czekają niecierpliwie — szemrzą między sobą, do wrzasków się gotują — wszyscy nędzni ze znojem na czole, z rozczochranemi włosy, w łachmanach, z spiekłemi twarzami, z dłoniami pomarszczonemi od trudu — ci trzymają kosy, owi potrząsają młotami, heblami — patrz — ten wysoki trzyma topór spuszczony — a tamten stęplem żelaznym nad głową powija; dalej, w bok pod wierzbą, chłopie małe wisznię do ust kładzie, a długie szydło w prawej ręce ściska. — Kobiety przybyły także, ich matki, ich żony, głodne i biedne jak oni, zwiędłe przed czasem, bez śladów piękności — na ich włosach kurzawa bitej drogi — na ich łonach poszarpane odzieże — w ich oczach coś gasnącego, ponurego, gdyby przedrzeźnianie wzroku — ale wnet się ożywią — kubek lata wszędzie, obiega wszędzie. — Niech żyje kielich pijaństwa i pociechy.


Teraz szum wielki powstał w zgromadzeniu — czy to radość czy rozpacz? kto rozpozna jakie uczucie w głosach tysiąców? — Ten który nadszedł, wstąpił na stół, wskoczył na krzesło, i panuje nad nimi, mówi do nich. — Głos jego przeciągły, ostry, wyraźny — każde słowo rozeznasz, zrozumiesz — ruchy jego powolne, łatwe, wtórują słowom, jak muzyka pieśni — czoło wysokie, przestronne, włosa jednego na czaszce niemasz, wszystkie wypadły strącone myślami — skóra przyschła do czaszki, do liców, żółtawo się wcina pomiędzy koście i muszkuły — a od skroni broda czarna wieńcem twarz opasuje — nigdy krwi, nigdy zmiennej barwy na licach — oczy niewzruszone, wlepione w słuchaczy — chwili jednej zwątpienia, pomieszania nie dojrzeć; a kiedy ramię wzniesie, wyciągnie, wytęży po nad niemi, schylają głowy, zda się, że wnet uklękną przed tem błogosławieństwem wielkiego rozumu — nie serca — precz z sercem, z przesądami, a niech żyje słowo pociechy i mordu.


To ich wciekłość, ich kochanie, to władzca ich dusz i zapału — on obiecuje im chleb i zarobek — krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach. — „Niech żyje Pankracy — chleba, chleba.” A u stop mówcy, opiera się na stole przyjaciel, czy towarzysz, czy sługa.

Oko wschodnie, czarne, cieniowane długiemi rzęsy — ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężne w bok schylone — na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego —na palcach złote pierścienie — i on także głosem chrapliwym woła. — „Niech żyje Pankracy.” — Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił — „Obywatelu, przechrzto, podaj mi chustkę.”


Tymczasem trwają poklaski i wrzaski. — „Chleba nam, chleba, chleba. — Śmierć panom, śmierć kupcom — chleba, chleba.”


Szałas.— Lamp kilka. — Księga rozwarta na stole. — Przechrzty.
Przechrzty.

Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy karty Talmudu jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.

Chór przechrztów.

Jehowa Pan nasz, a nikt inny. — On nas porozrzucał wszędzie, On nami gdyby splotami niezmiernej gadziny oplót świat czcicielów Krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych. — Potrzykroć pluńmy na zgubę im — potrzykroć przeklęstwo im.

Przechrzta.
Cieszmy się bracia moi — Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali nie powstanie więcej. — Dotąd pany go bronią,
Chór.

Dopełnia się praca wieków, praca nasza markotna, bolesna, zawzięta — potrzykroć pluńmy na zgubę im — potrzykroć przeklęstwo im.

Przechrzta.

Na wolności bez ładu, na rzezi bez końca, na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie, osadzim potęgę Izraela — tylko tych panów kilku — tych kilku jeszcze zepchnąć w dół — trupy ich przysypać rozwalinami Krzyża.

Chór.

Krzyż znamię święte nasze — woda chrztu połączyła nas z ludźmi — uwierzyli pogardzający miłości pogardzonych.
Wolność ludzi prawo nasze — dobro ludu cel nasz — uwierzyli synowie chrześcian w synów Kaifasza — przed wiekami, wroga umęczyli ojcowie nasi — my go na nowo dziś męczym, i nie zmartwychwstanie więcej.

Przechrzta.

Chwil kilka jeszcze, jadu żmii kropel kilka jeszcze — a świat nasz, nasz, o bracia moi.

Chór.

Jehowa Pan Izraela, a nikt inny. Potrzykroć pluńmy na zgubę ludom — potrzykoć przeklęstwo im.

(Słychać stukanie.)
Przechrzta.

Do roboty waszej — a ty święta księgo, precz stąd, by wzrok przeklętego nie zbrudził kart twoich.

(Talmud chowa.)

Kto tam?

Głos z za drzwi.
Swój. — W imieniu wolności otwieraj.
Przechrzta.

Bracia, do młotów i powrozów.

(Otwiera.)
Leonard (wchodząc).

Dobrze, obywatele, że czuwacie i ostrzycie puginały na jutro.

(Do jednego z nich przystępuje.)

A ty co robisz w tym kącie.

Jeden z przechrztów.

Stryczki, obywatelu.

Leonard.

Masz rozum, bracie — kto od żelaza nie padnie w boju, ten na gałęzi skona.

Przechrzta.

Miły obywatelu Leonardzie, czy sprawa pewna na jutro?

Leonard.

Ten, który myśli i czuje najpotężniej z nas wszystkich, wzywa cię na rozmowę przezemnie. — On ci sam na to pytanie odpowie.

Przechrzta.

Idę — a wy nie ustawajcie w pracy. — Jankielu, pilnuj ich dobrze.

(Wychodzi z Leonardem )
Chór przechrztów.

Pawrozy i sztylety, kije i pałasze, rąk naszych dzieło, wejdziecie na zatratę im — oni panów zabiją po błoniach, rozwieszą po ogrodach i borach — a my ich potem zabijem, powiesim. — Pogardzeni wstaną w gniewie swoim, w chwale Jehowy się ustroją; słowo Jego zbawienie, miłość Jego dla nas, zniszczeniem dla wszystkich. Pluńmy po trzykroć na zgubę im, po trzykroć przekleństwo im.


Namiot. — Porozrzucane butelki, kielichy.
Pankracy.

Pięćdziesięciu hulało tu przed chwilą, i za każdem słowem mojem krzyczało — Vivat — czy choć jeden zrozumiał myśli moje? pojął koniec drogi, początku której hałasuje? — ach! fervide imitatorum pecus.

(Wchodzi Leonard i Przechrzta.)

Czy znasz hrabiego Henryka?

Przechrzta.

Wielki obywatelu, z widzenia raczej niż z rozmowy — raz tylko pamiętam, przechodząc na Boże Ciało krzyknął mi — „ustąp się“ — i spojrzał na mnie wzrokiem pana — za co mu ślubowałem stryczek w duszy mojej.

Pankracy.

Jutro jak najraniej wybierzesz się do niego i oświadczysz, że chcę się z nim widzieć osobiście, potajemnie, pojutrze w nocy.

Przechrzta.

Wiele mi dasz ludzi, bo nieostrożnie byłoby się puszczać samemu.

Pankracy.

Puścisz się sam, moje imię strażą twoją — szubienica na której powiesiliście barona zawczoraj, plecami twemi.

Przechrzta.

Aj waj!

Pankracy.

Powiesz, że przyjdę do niego o dwunastej w nocy, pojutrze.

Przechrzta.
A jak mnie każe zamknąć lub obije?
Pankracy.

To będziesz męczennikiem za wolność ludu.

Przechrzta.

Wszystko, wszystko za wolność ludu.

(Na stronie.)

Aj waj.

Pankracy.

Dobranoc obywatelu.

(Przechrzta wychodzi.)
Leonard.

Na co ta odwłoka, te półśrodki, układy — rozmowy — kiedym przysiągł uwielbiać i słuchać ciebie, to że cię miałem za bohatera ostateczności, za orła lecącego wprost do celu, za człowieka stawiającego siebie i swoich wszystkich na jedną kartę.

Pankracy.

Milcz, dziecko.

Leonard.

Wszyscy gotowi — przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli — tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zmieni, i przejdzie w grom.

Pankracy.

Krew ci bije do głowy — to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz, i to nazywasz zapałem.

Leonard.

Rozważ, co czynisz. Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w św. Trójcy i czekają naszego przybycia jak noża gilotyny. Naprzód, Mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich.

Pankracy.
Wszystko jedno — oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie — jutro czy pojutrze legnąć muszą.
Leonard.

Kogóż się boisz — któż cię wstrzymuje.

Pankracy.

Nikt — jedno wola moja.

Leonard.

I na ślepo jej mam wierzyć?

Pankracy.

Zaprawdę ci powiadam — na ślepo.

Leonard.

Ty nas zdradzasz.

Pankracy.

Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej — nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...

Leonard.

Tu szpiegów nie ma, a potem cóż?...

Pankracy.

Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach, za to żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności.

(Przystępuje do niego.)

Wierz mi — daj sobie spokój.

Leonard.

Uniosłem się, przyznaję — ale nie boję się kary. — Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż.

Pankracy.

Jesteś żywy, pełen nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia.

Leonard.
Co mówisz?
Pankracy.

Myśl więcej, gadaj mnie, a kiedyś mnie zrozumiesz. — Czy posłałeś do magazynu po dwa tysiące ładunków?

Leonard.

Posłałem Dejca z oddziałem.

Pankracy.

A składka szewców oddana do kasy naszej?

Leonard.

Z najszczerszym zapałem się złożyli co do jednego, i przynieśli sto tysięcy.

Pankracy.

Jutro zaproszę ich na wieczerzę. — Czy słyszałeś co nowego o hrabim Henryku?

Leonard.

Pogardzam za nadto panami, bym wierzył temu co o nim mówią — upadające rasy energii nie mają — mieć nie powinny, nie mogą.

Pankracy.

On jednak zbiera swoich włościan i zaufany w ich przywiązaniu gotuje się iść na odsiecz zamkowi świętej Trójcy.

Leonard.

Kto nam zdoła się oprzeć — przecię w nas wcieliła się idea wieku naszego.

Pankracy.

Ja chcę go widzieć — spojrzeć mu w oczy — przeniknąć do głębi serca — przyciągnąć na naszą stronę.

Leonard.

Zabity arystokrata.

Pankracy.
Ale poeta zarazem. — Teraz zostaw mnie samym.
Leonard.

Przebaczasz mi, obywatelu?

Pankracy.

Zaśnij spokojnie — gdybym ci nie przebaczył, jużbyś zasnął na wieki.

Leonard.

Jutro nie będzie?

Pankracy.

Dobrej nocy i miłego marzenia.

(Leonard wychodzi.)

Hej Leonardzie!

Leonard (wracając.)

Obywatelu wodzu.

Pankracy.

Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka.

Leonard.

Słyszałem.

(Wychodzi.)
Pankracy.

Dla czegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? — siły jego małe w porównaniu z mojemi — kilkaset chłopów ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt... To nędza, to zero. — Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić, czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach — trza ją obalić, a potem... Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie jako drugich łudzisz — wstydź się, przecię ty znasz swój cel, ty jesteś myślą — panią ludu — w tobie się zeszła wola i potęga wszystkich — i co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie — ludziom podłym, nieznanym, nadałaś imiona — ludziom bez czucia, wiarę nadałaś — świat na podobieństwo swoje — świat nowy utworzyłaś na około siebie — a sama błąkasz się i nie wiesz czem jesteś. — Nie, nie, nie, — ty jesteś wielką.

(Pada na krzesło i duma.)

Bór. — Porozwieszane płótna po drzewach. — W środku łąka, na której stoi szubienica. — Szałasy. — Namioty. — Ogniska. —Beczki. — Tłumy ludzi.
Mąż (przebrany, w czarnym płaszczu, z czapką czerwoną wolności na głowie, wchodzi, trzymając Przechrztę za ramię.)

Pamiętaj.

Przechrzta (po cichu.)

J. W. Panie, odprowadzę cię — nie wydam cię, na honor.

Mąż.

Mrugnij okiem, palec podnieś, a w łeb ci strzelę — możesz się domyślić, że nie dbam o życie twoje... kiedym własne na to odważył.

Przechrzta.

Aj waj — żelaznemi kleszczami dłoń mi ściskasz — cóż mam robić!

Mąż.

Mów ze mną jak ze znajomym, z przyjacielem nowo przybyłym — cóż to za taniec?

Przechrzta.

Taniec wolnych ludzi.

(Tańczą mężczyźni i kobiety w około szubienicy i śpiewają.)
Chór.

Chleba, zarobku, drzewa na opał w zimie, odpoczynku w lecie — Hurra — Hurra!
Bóg nad nami nie miał litości — Hurra — Hurra.
Królowie nad nami nie mieli litości — Hurra — Hurra. Panowie nad nami nie mieli litości — Hurra — Hurra.
My dziś Boga, królom i panom za służbę podziękujem — Hurra — Hurra.

Maż (do dziewczyny.)

Cieszy mnie, żeś tak rumiana i wesoła.

Dziewczyna.

A dyć tośmy długo na taki dzień czekały — juści ja myłam talerze, widelce szorowała ścierką, dobrego słowa nie słyszała nigdy — a dyć czas, czas bym jadła sama — tańcowała sama — Hurra.

Mąż.

Tańcuj, obywatelko.

Przechrzta (cicho.)

Zmiłuj się, JW. Panie — ktoś może cię poznać — wychodźmy.

Mąż.

Jeśli kto mnie pozna, toś zginął — idźmy dalej.

Przechrzta.

Pod tym dębem siedzi klub lokai.

Mąż.

Przybliżmy się.

Pierwszy lokaj.

Jużem ubił mojego dawnego Pana.

Drugi lokaj.

Ja szukam dotąd mojego barona — zdrowie twoje.

Kamerdyner.
Obywatele, schyleni nad prawidłem w pocie i poniżeniu, glancując buty, strzyżąc włosy, poczuliśmy prawa nasze, — zdrowie klubu całego.
Chór lokai.

Zdrowie Prezesa — on nas powiedzie drogą honoru.

Kamerdyner.

Dziękuję, obywatele.

Chór lokai.

Z przedpokojów, więzień naszych, razem, zgodnie, jednym wypadliśmy rzutem. — Vivat. — Salonów znamy śmieszności i wszeteczności. — Vivat — Vivat.

Mąż.

Cóż to za głosy, twardsze i dziksze, wychodzące z tej gęstwiny na lewo.

Przechrzta.

To chór rzeźników, JW. Panie.

Chór rzeźników.

Obuch i nóż, to broń nasza — szlachtuz, to życie nasze. — Nam jedno czy bydło czy panów rznąć.
Dzieci siły i krwi, obojętnie patrzym na drugich słabszych i bielszych — kto nas powoła, ten nas ma — dla panów woły, dla ludu panów bić będziem.
Obuch i nóż broń nasza — szlachtuz życie nasze — szlachtuz — szlachtuz — szlachtuz.

Mąż.

Tych lubię — przynajmniej nie wspominają ani o honorze, ani o filozofii — dobry wieczór Pani.

Przechrzta (cicho.)

JW. Panie, mów obywatelko — lub wolna kobieto.

Kobieta.

Cóż znaczy ten tytuł, skąd się wyrwał — fe — fe — cuchniesz starzyzną.

Mąż.
Język mi się zaplątał.
Kobieta.

Jestem swobodną jako ty, niewiastą wolną, a towarzystwu za to że mi prawa przyznało, rozdaję miłość moją.

Mąż.

Towarzystwo znów za to ci dało te pierścienie i ten łańcuch ametystowy. — Oh! podwójnie dobroczynne towarzystwo!

Kobieta.

Nie, te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem mojem — z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi.

Mąż.

Życzę obywatelce miłej przechadzki.

(Przechodzi.)

Któż jest ten dziwny żołnierz — oparty na szabli obosiecznej, z główką trupią na czapce, z drugą na felcechu, z trzecią na piersiach ? — Czy to nie sławny Blanchetti, taki dziś kondotier ludów, jako dawniej bywali kondotiery książąt i rządów.

Przechrzta.

On sam, JW. Panie — dopiero od tygodnia do nas przybyły.

Mąż.

Nad czem tak zamyślał się generał?

Blanchetti.

Widzicie, obywatele, ową lukę między jaworami — patrzcie dobrze — dojrzyjcie tam na górze zamek — doskonale widzę przez moją lunetę mury, okopy i cztery bastiony.

Mąż.
Trudno go opanować.
Blanchetti.

Tysiąc tysięcy królów! — można obejść jarem, podkopać się i...

Przechrzta (mrugając.)

Obywatelu generale.

Maż (po cichu.)

Czujesz ten kurek odwiedziony pod moim płaszczem?

Przechrzta (na stronie.)

Aj waj.

(głośno.)

Jakżeś więc to ułożył, obywatelu generale.

Blanchetti (zadumany.)

Chociażeście moi bracia w wolności, nie jesteście moimi braćmi w geniuszu — po zwycięstwie dowie się każdy o moich planach.

(odchodzi.)
Mąż (do Przechrzty.)

Radzę wam, go zabijcie, bo tak się poczyna każda arystokracya.

Rzemieślnik.

Przeklęstwo — Przeklęstwo.

Mąż.

Cóż robisz pod tym drzewem, biedny człowiecze — czemu patrzysz tak dziko i mgławo?

Rzemieślnik.

Przeklęstwo kupcom, dyrektorom fabryki — najlepsze lata w których inni ludzie kochają dziewczyny, biją się na otwartem polu, żeglują po otwartych morzach, ja prześlęczałem w ciasnej komorze, nad warsztatem jedwabiu.

Mąż.
Wychylże czarę którą trzymasz w dłoni.
Rzemieślnik.

Sił nie mam — podnieść do ust nie mogę — ledwo się tutaj przyczołgałem, ale dla mnie już nie zaświta dzień wolności — przeklęstwo kupcom, co jedwab sprzedają i panom, co noszą jedwabie.

(Umiera.)
Przechrzta.

Jaki brzydki trup.

Mąż.

Tchórzu wolności, obywatelu Przechrzto, patrz na tę głowę bez życia, pływającą w pokrwawie zachodzącego słońca.
Gdzie się podzieją teraz wasze wyrazy, wasze obietnice — równość, — doskonałość i szczęście rodu ludzkiego?

Przechrzta (na stronie.)

Bodajby także zawcześnie zdechł, i ciało twoje psy rozszarpały na sztuki.

(Głośno.)

Puszczaj mnie — muszę zdać sprawę z mojego poselstwa.

Mąż.

Powiesz, żem cię miał za szpiega i dlatego zatrzymał.

(Obziera się na około.)

Odgłosy biesiady głuchną z tyłu — przed nami już same tylko sosny i świerki, oblane promieńmi wieczoru.

Przechrzta.

Nad drzewami skupiają się chmury — lepiejbyś wrócił do swoich ludzi, którzy i tak już oddawna czekają na ciebie w jarze świętego Ignacego.

Mąż.
Dzięki ci za troskliwość, Mości Żydzie — nazad — chcę obywateli raz jeszcze w zmierzchu obejrzeć.
Głos pomiędzy drzewami.

Syn Chamów dobranoc zasyła staremu słonku.

Głos z prawej.

Zdrowie twoje, dawny wrogu nasz, coś nas pędził do pracy i znoju — jutro wschodząc zastaniesz twoich niewolników, przy mięsiwie i konwiach — a teraz, szklanko, idź do czarta!

Przechrzta.

Orszak chłopów tu ciągnie.

Mąż.

Nie wyrwiesz się — stój za tym pniem i milcz.

Chór chłopów.

Naprzód, naprzód, pod namioty, do braci naszych — naprzód, naprzód, pod cień jaworów, na sen, na miłą wieczorną gawędkę — tam dziewki nas czekają — tam woły pobite, dawne pługów zaprzęgi czekają nas.

Głos jeden.

Ciągnie go i wlokę, zżyma się i opiera — idź w rekruty — idź.

Głos pana.

Dzieci moje, litości, litości.

Głos drugi.

Wróć mi wszystkie dni pańszczyzny.

Głos trzeci.

Wskrześ mi syna, Panie, z pod batogów kozackich.

Głos czwarty.

Chamy piją zdrowie twoje, Panie — przepraszają cię, Panie.

Chór chłopów (przechodząc,)

Upiór ssał krew i poty nasze — mamy upiora — nie puścim upiora — przez biesa, przez biesa, ty zginiesz wysoko, jako pan, jako wielki pan, wzniesion nad nami wszystkimi. — Panom tyranom śmierć — nam biednym, nam głodnym, nam strudzonym, jeść, spać i pić. — Jako snopy na polu tak ich trupy będą — jako plewy w młockarniach tak perzyny ich zamków — przez kosy nasze, siekiery i cepy, bracia, naprzód.

Mąż.

Nie mogłem twarzy dojrzeć wśród zastępów.

Przechrzta.

Może jaki przyjaciel lub krewny JWgo.

Mąż.

Nim pogardzam, a was nienawidzę — poezya to wszystko ozłoci kiedyś — dalej, żydzie — dalej.

(Zapuszcza się w krzaki.)

Inna część boru. — Wzgórze z rozpalonemi ogniami. — Zgromadzenie ludzi przy pochodniach.
Maż, (na dole wysuwając się zza drzew z przechrztą.)

Gałęzie podarły na łachmany moją czapkę wolności. A to co za piekło z rudawych płomieni wznoszące się wśród tych dwóch ścian lasu, tych dwóch nawałów ciemności?

Przechrzta.

Zabłądziliśmy szukając wąwozu świętego Ignacego, nazad w krzaki, bo tu Leonard odprawia obrzędy nowej wiary.

Mąż (wstępując.)

Przez Boga, naprzód — tegom żądał właśnie, nie lękaj się, nikt nas nie pozna.

Przechrzta.
Ostrożnie — powoli.
Mąż.

Wszędzie rozwaliny jakiegoś ogromu, który musiał wieki przetrwać nim runął — filary, podnóża, kapitele — ćwiertowane posągi, rozrzucone floresy, któremi oplatano starodawne sklepienia — teraz mi pod stopą zamignęła stłuczona szyba — zda mi się że twarz Bogarodzicy na chwilę wyjrzała z cieniu i znów tam ciemno — tu, patrz, cała arkada leży — tu krata żelazna zasypana gruzem — z góry lunął błysk pochodni — widzę pół rycerza śpiącego na połowie grobu — gdzież jestem, przewodniku?

Przechrzta.

Nasi ludzie krwawo pracowali przez czterdzieści dni i nocy, raz wreszcie zburzyli ostatni kościół — na tych równinach. — Teraz właśnie cmentarz mijamy.

Mąż.

Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach — czarne postacie, z tyłu, z przodu, po bokach się cisną, a pędzone wiatrem blaski i cienie przechadzają się po tłumie jak żyjące duchy.

Przechodzący.

W imieniu wolności pozdrawiam was obu.

Drugi.

Przez śmierć panów witam was obu

Trzeci.

Czego się nie spieszycie, tam śpiewają Kapłani wolności.

Przechrzta.

Niepodobna się oprzeć — zewsząd nas pchają.

Mąż.

Któż jest ten młody człowiek na gruzach przybytku stojący — trzy ogniska palą się pod nim, wśród dymu i łuny, twarz jego płonie, głos jego brzmi szaleństwem.

Przechrzta.

To Leonard, prorok natchnięty Wolności — na około stoją nasze kapłany, filozofy, poeci, artyści, córki ich i kochanki.

Mąż.

Ha! wasza arystokracya — pokaż mi tego który cię przysłał.

Przechrzta.

Nie widzę go tutaj.

Leonard.

Dajcie mi ją do ust, do piersi, w objęcia, dajcie piękną moją, niepodległą, wyzwoloną, obnażoną z zasłon i przesądów, wybraną z pośród córek Wolności, oblubienicę moją.

Głos dziewicy.

Wyrywam się do ciebie, mój kochanku.

Drugi głos.

Patrz, ramiona wyciągam do ciebie — upadłam niemocy — tarzam się po zgliszczach, kochanku mój.

Trzeci głos.

Wyprzedziłam je — przez popiół i żar, ogień i dym, stąpam ku tobie, kochanku mój.

Mąż.

Z rozpuszczonym włosem, z dyszącą piersią wdziera się na gruzy namiętnemi podrzuty.

Przechrzta.
Tak co noc bywa.
Leonard.

Do mnie, do mnie, o rozkoszo moja — córo wolności. — Ty drżysz w boskim szale, natchnienie ogarni mą duszę, słuchajcie wszyscy — teraz wam prorokować będę.

Mąż.

Głowę pochyliła, mdleje.

Leonard.

My oboje obrazem rodu ludzkiego, wyzwolonego, zmartwychwstającego— patrzcie — stoim na rozwalinach starych kształtów, starego Boga. — Chwała nam, bośmy członki Jego rozerwali, teraz proch i pył z nich, — a duch jego zwyciężyli naszemi duchami — duch Jego zstąpił do nicości.

Chór niewiast.

Szczęśliwa, szczęśliwa oblubienica Proroka — my tu na dole stoimy i zazdrościm jej chwały.

Leonard.

Świat nowy ogłaszam — Bogu nowemu oddaję niebiosa. Panie swobody i rozkoszy, Boże ludu, każda ofiara zemsty, trup każdego ciemięscy, twoim niech będzie ołtarzem; w oceanie krwi utoną stare łzy i cierpienia rodu ludzkiego, życiem jego odtąd, szczęście — prawem jego, równość — a kto inne tworzy, temu stryczek i przekleństwo.

Chór mężów.

Rozpadła się budowa ucisku i dumy, — kto z niej choć kamyczek podniesie, temu śmierć i przeklęstwo.

Przechrzta (na stronie.)

Bluźnierce Jehowy, po trzykroć pluję na zgubę wam.

Mąż.
Orle, dotrzymaj obietnicy, a ja tu na ich karkach nowy kościół Chrystusowi postawię.
Pomieszane głosy.

Wolność — szczęście — hura — hejże rykacha — hurracha — hurracha.

Chór kapłanów.

Gdzie pany, gdzie króle, co niedawno przechadzali się po ziemi, w berłach i koronach, w dumie i gniewie?

Zabójca.

Ja zabiłem króla Alexandra.

Drugi.

Ja króla Henryka.

Trzeci.

Ja króla Emanuela.

Leonard.

Idźcie bez trwogi i mordujcie bez wyrzutów — boście wybrani z wybranych, święci wśród najświęttszych, — boście męczennikami — bohaterami wolności.

Chór zabójców.

Pójdziemy nocą ciemną, sztylety ściskając w dłoniach, pójdziemy, pójdziemy.

Leonard.

Obudź się, urodziwa moja.

(Grzmot słychać.)

Nuż odpowiedzcie żyjącemu Bogu — wznieście pieśni wasze — chodźcie za mną wszyscy, wszyscy, jeszcze raz obejdziem i zdepcem świątynię umarłego Boga.
A ty podnieś głowę — powstań i obudź się.

Dziewica.
Pałam miłością ku tobie i Bogu twemu, światu całemu miłość rozdam moją — płonę — płonę.
Mąż.

Ktoś mu zabiegł — padł na kolana — mocuje się sam z sobą, coś bełkoce, coś jęczy.

Przechrzta.

Widzę, widzę, to syn sławnego filozofa.

Leonard.

Czego żądasz, Hermanie.

Herman.

Arcykapłanie, daj mi święcenie zbójeckie.

Leonard (do kapłanów.)

Podajcie mi olej, sztylet i truciznę.

(Do Hermana.)

Olejem, którym dawniej namaszczono królów, na zgubę królom namaszczam cię dzisiaj — broń dawnych rycerzy i panów, na zatratę panów kładę w ręce twoje — na twych piersiach zawieszam medalion pełny trucizny — tam gdzie twoje żelazo nie dojdzie, niech ona żre i pali wnętrzności tyranów. — Idź i niszcz stare pokolenia po wszech stronach świata.

Mąż.

Ruszył z miejsca i na czele orszaku ciągnie po wzgórzu.

Przechrzta.

Usuńmy się z drogi.

Mąż.

Nie — chcę tego snu dokończyć.

Przechrzta (na stronie.)

Po trzykroć pluję na ciebie.

(Do męża.)
Leonard może mnie poznać, JW. Panie — patrz jaki nóż wisi na jego piersiach.
Mąż.

Zakryj się płaszczem moim. — Co to za niewiasty przed nami tańcują?

Przechrzta.

Hrabiny i księżniczki, które porzuciwszy mężów przeszły na wiarę naszą.

Mąż.

Niegdyś anioły moje. — Pospólstwo go zewsząd oblało, zginął mi w natłoku — jedno po muzyce poznaję, że się od nas oddala — chodź za mną — stamtąd lepiej nam patrzeć będzie.

(Wdziera się na odłamek muru.)
Przechrzta.

Aj waj, aj waj, każdy nas tu spostrzeże.

Mąż.

Widzę go znowu — drugie niewiasty cisną się za nim, blade, obłąkane, w konwulsyach. Syn filozofa pieni się i potrząsa sztyletem. — Dochodzą teraz do ruin wieży północnej.
Stanęli — pląsają na gruzach — rozrywają nieobalone arkady — sypią iskrami na leżące ołtarze i krzyże — płomień się zajmuje, i gna słupy dymu przed sobą — biada wam — biada.

Leonard.

Biada ludziom, którzy dotąd się kłaniają umarłemu Bogu.

Mąż.

Czarne bałwany nawracają się ku nam i pędzą.

Przechrzta.

O Abrahamie!

Mąż.
Orle, wszak moja godzina nie tak blizka jeszcze?
Przechrzta.

Już po nas.

Leonard (przechodząc zatrzymuje się.)

Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą? — czemu nie łączysz się z nami?

Mąż.

Spieszę z daleka na odgłos waszego powstania. — Jestem morderca klubu hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem.

Leonard.

A ten drugi poco się w zwojach płaszcza twego kryje.

Mąż.

To mój brat młodszy — ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona.

Leonard.

Ty sam czyją śmiercią się chlubisz?

Mąż.

Na dwa dni tylko, przed wybraniem się w drogę, starsi bracia dali mi święcenie.

Leonard.

Kogóż masz na myśli?

Mąż.

Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz.

Leonard.

Bracie, na ten użytek weź sztylet mój.

(Wyciąga sztylet z pod pasa.)
Mąż.
(Dobywa swojego sztyletu.)

Bracie, na ten użytek i mojego wystarczy.

Głosy ludzi.
Niech żyje Leonard — niech żyje morderca hiszpański.
Leonard.

Jutro staw się u namiotu obywatela wodza.

Chór kapłanów.

Pozdrawiamy cię gościu, imieniem ducha wolności — w ręku twojem część naszego zbawienia. — Kto walczy bez ustanku, morduje bez słabości, kto dniem i nocą wierzy zwycięstwu, ten zwycięży wreszcie.

(Przechodzą.)
Chór filozofów.

My ród ludzki dźwignęli z dzieciństwa. — My prawdę z łona ciemności wyrwali na jaśnię. — Ty za nią walcz, morduj i giń.

(Przechodzą.)
Syn filozofa.

Towarzyszu bracie, czaszką starego świętego pije zdrowie twoje — do widzenia.

(Rzuca czaszkę.)
Dziewczyna (tańcując.)

Zabij dla mnie księcia Jana.

Druga.

Dla mnie hrabiego Henryka.

Dzieci.

Prosimy cię ślicznie o głowę arystokraty.

Inni.

Szczęść się twojemu sztyletowi.

Chór artystów.
Na ruinach gotyckich, świątynię zbudujem tu nową — obrazów w niej, ni posągów nie ma — sklepienie w długie puginały, filary w ośm głów ludzkich, a szczyt każdego filara jako włosy, z których się krew sączy — ołtarz jeden biały — znak jeden na nim — czapka wolności — hurracha.
Inni.

Dalej, dalej, już brzask świta.

Przechrzta.

Rychło nas powieszą — gdzie szubienica.

Mąż.

Cicho, żydzie — lecą za Leonardem, nie patrzą już na nas. — Ogarniam wzrokiem, raz ostatni podchwytuję myślą ten chaos dobywający się z toni czasu, z łona ciemności, na zgubę moją i wszystkich braci moich — gnane szałem, porwane rozpaczą, myśli moje w całej sile swej kołują.
Boże, daj mi potęgę, której nie odmawiałeś mi niegdyś — a w jedno słowo zamknę świat ten nowy, ogromny — on siebie sam nie pojmuje. — Lecz to słowo moje będzie poezyą całej przyszłości.

Głos w powietrzu.

Dramat układasz.

Mąż.

Dzięki za radę. — Zemsta za shańbione popioły ojców moich — przekleństwo nowym pokoleniom — ich wir mnie otacza — ale nie porwie za sobą. — Orle, Orle, dotrzymaj obietnicy. — A teraz na dół ze mną i do jaru świętego Ignacego.

Przechrzta.

Już dzień blizki — nie pójdę dalej.

Mąż.

Drogę mi znajdź, puszczę cię potem.

Przechrzta.

Wśród mgły i zwalisk, cierni i popiołów, gdzie mnie wleczesz — daruj mi, daruj.

Mąż.

Naprzód, naprzód, i na dół ze mną — ostatnie pieśni ludu konają za nami — ledwie gdzie jeszcze tli się pochodnia — pośród tych wyziewów bladych, tych zroszonych drzew, czy widzisz cienie przeszłości, czy słyszysz te żałobne głosy?

Przechrzta.

Mgła wszystko zalewa — coraz bardziej zlatujemy w dół.

Chór duchów z lasu.

Płaczmy za Chrystusem, za Chrystusem wygnanym, umęczonym — gdzie Bóg nasz, gdzie kościół Jego?

Mąż.

Prędzej, prędzej do miecza, do boju. — Ja Go wam oddam — na tysiącach krzyżów rozkrzyżuję nieprzyjaciół Jego.

Chór duchów.

Strzegliśmy ołtarzy i pomników świętych — odgłos dzwonów na skrzydłach nosiliśmy wiernym — w dźwiękach organów były głosy nasze — w połyskach szyb katedry, w cieniach jej filarów, w blaskach puharu świętego, w błogosławieństwie Ciała Pańskiego, było życie nasze. Teraz, gdzie się podziejemy?

Mąż.

Rozwidnia się coraz bardziej — ich postacie mdleją w promieniach zorzy.

Przechrzta.

Tędy droga twoja, tam jaru początek.

Mąż.

Hej! — Jezus i szabla moja.

(Zrzucając czapką i zawijając w niej pieniądze.)

Weź na pamiątkę rzecz i godło zarazem.

Przechrzta.
Wszak zaręczyłeś mi słowem, JW. Panie, bezpieczeństwa tego, który dziś o północy...
Mąż.

Stary szlachcic dwa razy nie powtarza słowa. — Jezus i szabla moja.

Głosy w krzakach.

Marya i szabla nasza — niech pan nasz żyje.

Mąż.

Wiara! do mnie — bądź zdrów, obywatelu. Wiara! do mnie — Jezus i Marya.


Noc. — Krzaki. — Drzewa.
Pankracy (do swoich ludzi.)

Położyć się twarzą do murawy — leżeć w milczeniu — ognia mi nie krzesać, nawet do fajki — a za pierwszym strzałem skoczyć mi na pomoc. — Jeśli strzału nie będzie, nie ruszać się do dnia białego.

Leonard.

Obywatelu, raz cię jeszcze zaklinam.

Pankracy.

Ty przylep się do tej sosny i dumaj.

Leonard.

Mnie jednego przynajmniej weź z sobą — to pan, to arystokrata, to kłamca.

Pankracy (wskazując mu ręką by został.)

Stara szlachta słowa dotrzymuje czasem.


Komnata podłużna. — Obrazy dam i rycerzy porozwieszane po ścianach. — W głębi filar z tarczą herbowną. — Mąż siedzi przy stoliku marmurowym, na którym lampa, para pistoletów, pałasz i zegar. — Naprzeciwko drugi stolik, srebrne konwie i puhary.
Mąż.

Niegdyś o tej samej porze wśród grożących niebezpieczeństw i podobnych myśli, Brutusowi ukazał się Geniusz Cezara.
I ja dziś czekam na podobne widzenie. — Za chwilę stanie przedemną człowiek bez imienia, bez przodków, bez Anioła Stróża, - co wydobył się z nicości i zacznie może nową epokę, jeśli go w tył nie odrzucę nazad, nie strącę do nicości.
Ojcowie moi, natchnijcie mnie tem co was panami świata uczyniło — wszystkie lwie serca wasze dajcie mi do piersi — powaga skroni waszych niechaj się zleje na czoło moje. - Wiara w Chrystusa i Kościół Jego, ślepa, nieubłagana, wrząca, natchnienie dzieł waszych na ziemi, nadzieja chwały nieśmiertelnej w niebie, niechaj zstąpi na mnie, a wrogów będę mordował i palił, ja syn stu pokoleń, ostatni dziedzic waszych myśli i dzielności, waszych cnót i błędów.

(Bije dwunasta.)

Teraz gotów jestem.

(Wstaje.)
Sługa zbrojny (wchodząc.)

JW. Panie, człowiek, który miał się stawić, przybył i czeka.

Mąż.

Niech wejdzie.

(Sługa wychodzi.)
Pankracy (wchodząc.)

Witam hrabiego Henryka, — to słowo hrabia dziwnie brzmi w gardle mojem.

Siada, zrzuca płaszcz i czapkę wolności, i wlepia oczy w kolumnę, na której herb wisi.)
Mąż.

Dzięki ci, żeś zaufał domowi mojemu — starym zwyczajem piję zdrowie twoje.

(Bierze puhar, pije i podaje Pankracemu.)
Gościu, w ręce twoje.
Pankracy.

Jeśli się nie mylę, te godła czerwone i błękitne, zowią się herbem w języku umarłych. — Coraz mniej takich znaczków na powierzchni ziemi.

(Pije.)
Mąż.

Za pomocą Bożą, wkrótce tysiące ich ujrzysz.

Pankracy (puhar od ust odejmując.)

Otóż mi stara szlachta — zawsze pewna swego — dumna, uporczywa, kwitnąca nadzieją, a bez grosza, oręża, bez żołnierzy. — Odgrażająca się jak umarły w bajce, powoźnikowi u furtki cmentarza — wierząca lub udająca że wierzy w Boga — bo w siebie trudno wierzyć. — Ale pokażcie mi pioruny na waszą obronę zesłane i pułki aniołów spuszczone z niebios.

(Pije.)
Mąż.

Śmiej się z własnych słów. — Ateizm, to stara formuła — a spodziewałem się czegoś nowego po tobie.

Pankracy.

Śmiej się z własnych słów. — Ja mam wiarę silniejszą, ogromniejszą od twojej. — Jęk przez rozpacz i boleść wydarty tysiącom tysiąców — głód rzemieślników — nędza włościan — hańba ich żon i córek — poniżenie ludzkości ujarzmionej przesądem i wahaniem się i bydlęcem przyzwyczajeniem — oto wiara moja — a Bóg mój na dzisiaj — to myśl moja to potęga moja — która chleb i cześć im rozda na wieki.

(Pije i rzuca kubek.)
Mąż.

Ja położyłem siłę moją w Bogu, który ojcom moim panowanie nadał.

Pankracy.

A całe życie byłeś dyabła igrzyskiem. Zresztą zostawiam tę rozprawę teologom, jeśli jaki pedant tego rzemiosła żyje dotąd w całej okolicy — do rzeczy.

Mąż.

Czegóż więc żądasz odemnie, zbawco narodów, obywatelu Boże?

Pankracy.

Przyszedłem tu, bo chciałem cię poznać — powtóre, ocalić.

Mąż.

Wdzięcznym za pierwsze — drugie zdaj na szablę moją.

Pankracy.

Szabla twoja, — Bóg twój, mara. — Potępionyś głosem tysiąców — opasanyś ramionami tysiąców — kilka morgów ziemi wam zostało, co ledwo na wasze groby wystarcza — dwudziestu dni bronić się nie możecie. — Gdzie wasze działa, rynsztunki, żywność, — a wreszcie, gdzie męstwo?...
Gdybym był tobą, wiem cobym uczynił.

Mąż.

Słucham — patrz jakem cierpliwy.

Pankracy.

— Ja więc, hr. Henryk, rzekłbym do Pankracego: „Zgoda — rozpuszczam mój hufiec, mój hufiec jedyny — nie idę na odsiecz świętej Trójcy a za to zostaję przy mojem imieniu i dobrach, których całość warujesz mi słowem.“
Wiele masz lat hrabio?

Mąż.
Trzydzieści sześć, obywatelu.
Pankracy.

Jeszcze piętnaście lat najwięcej — bo tacy ludzie nie długo żyją, — twój syn bliższy grobu niż młodości — jeden wyjątek ogromowi nie szkodzi. — Bądź więc sobie ostatnim hrabią na tych równinach — panuj do śmierci w domu naddziadów — każ malować ich obrazy i rznąć herby. — A o tych nędzarzach nie myśl więcej. — Niech się wyrok ludu spełni nad nikczemnikami.

(Nalewa sobie drugi puhar.)

Zdrowie twoje, ostatni hrabio.

Mąż.

Obrażasz mnie każdem słowem, zda się próbujesz, czy zdołasz w niewolnika obrócić na dzień tryumfu swego. — Przestań, bo ja ci się odwdzięczyć nie mogę. — Opatrzność mojego słowa cię strzeże.

Pankracy.

Honor święty, honor rycerski wystąpił na scenę — zwiędły to łachman w sztandarze ludzkości. — O! znam ciebie, przenikam ciebie — pełnyś życia a łączysz się z umierającemi, bo chcesz wierzyć jeszcze w kasty, w kości prababek, w słowa ojczyzna i tam dalej — ale w głębi duszy sam wiesz, że braci twojej należy się kara, a po karze niepamięć.

Mąż.

Tobie zaś i twoim cóż inszego!

Pankracy.

Zwycięstwo i życia — jedno tylko prawo uznaję i przed niem kark schylam — tem prawem świat bieży w coraz wyższe kręgi — on jest zgubą waszą i woła teraz przez moje usta:
„Zgrzybiali, robaczywi, pełni napoju i jadła, ustąpcie młodym, zgłodniałym i silnym.“

Ale — ja pragnę cię wyratować — ciebie jednego.
Mąż.

Bodajbyś zginął marnie za tę litość twoją. — Ja także znam świat twój i ciebie — patrzałem wśród cieniów nocy na pląsy motłochu, po karkach którego wspinasz się do góry — widziałem wszystkie stare zbrodnie świata ubrane w szaty świeże, nowym kołujące tańcem — ale ich koniec ten sam co przed tysiącami lat — rozpusta, zło i krew. — A ciebie tam nie było — nie raczyłeś zstąpić pomiędzy dzieci twoje — bo w głębi ducha ty pogardzasz niemi — kilka chwil jeszcze, a jeśli rozum cię nie odbieży, ty będziesz pogardzał sam sobą.
Nie dręcz mnie więcej.

(Siada pod herbem swoim.)
Pankracy.

Świat mój jeszcze nie rozparł się w polu — zgoda — nie wyrósł na olbrzyma — łaknie dotąd chleba i wygód — ale przyjdą czasy.

(Wstaje, idzie ku mężowi i opiera się na herbowym filarze.)

Ale przyjdą czasy, w których on zrozumie siebie i powie o sobie: „Jestem“ — a nie będzie drugiego głosu na świecie, coby mógł także odpowiedzieć: „Jestem.“

Mąż.

Cóż dalej.

Pankracy.

Z pokolenia, które piastuję w sile woli mojej narodzi się plemie, ostatnie, najwyższe, najdzielniejsze. — Ziemia jeszcze takich nie widziała mężów. — Oni są ludźmi wolnymi, panami jej od bieguna. — Ona cała jednem miastem kwitnącem, jednym domem szczęśliwym, jednym warsztatem bogactw i przemysłu.

Mąż.
Słowa twoje kłamią — ale twarz twoja niewzruszona, blada, udać nie umie natchnienia.
Pankracy.

Nie przerywaj, bo są, ludzie, którzy na klęczkach mnie o takie słowa prosili, a ja im tych słów skąpiłem.
Tam spoczywa Bóg, któremu już śmierci nie będzie — Bóg pracą i męką czasów odarty z zasłon — zdobyty na niebie przez własne dzieci, które niegdyś porozrzucał na ziemi, a one teraz przejrzały i dostały prawdy. — Bóg ludzkości objawił się im.

Mąż.

A nam, przed wiekami — ludzkość przezeń już zbawiona.

Pankracy.

Niechże się cieszy takiem zbawieniem — nędzą dwóch tysięcy lat upływających od Jego śmierci na krzyżu.

Mąż.

Widziałem ten krzyż, bluźnierco, w starym Rzymie — u stóp Jego leżały gruzy potężniejszych sił niż twoje — sto bogów twemu podobnych, walało się w pyle, głowy skaleczonej podnieść nie śmiało ku Niemu — a On stał na wysokościach, święte ramiona wyciągał na wschód i na zachód czoło święte maczał w promieniach słońca — znać było że jest Panem świata.

Pankracy.

Stara powiastka — pusta jak chrzęst twego herbu.

(Uderza o tarczę.)

Ale ja dawniej czytałem twe myśli. — Jeśli więc umiesz sięgnąć w nieskończoność, jeśli kochasz prawdę i szukałeś jej szczerze, jeśliś człowiekiem na wzór ludzkości, nie na podobieństwo mamczynych piosneczek, słuchaj, nie odrzucaj tej chwili zbawienia; krwi którą oba wylejem dzisiaj, jutro śladu nie będzie, — ostatni raz ci mówię — jeżeliś tem, czem wydawałeś się niegdyś, wstań, porzuć dom i chodź za mną.

Mąż.

Tyś młodszym bratem szatana.

(Wstaje i przechadza się wzdłuż.)

Daremne marzenia — kto ich dopełni?— Adam skonał na pustyni — my nie wrócim do raju.

Pankracy (na stronie.)

Zagiąłem palec po pod serce jego — trafiłem do nerwu poezyi.

Mąż.

Postęp, szczęście rodu ludzkiego — i ja kiedyś wierzyłem— ot! macie, weźcie głowę moją byleby... Stało się. — Przed stoma laty, przed dwoma wiekami, polubowna ugoda mogła jeszcze ... ale teraz wiem — teraz trza mordować się nawzajem — bo teraz im tylko chodzi o zmianę plemienia.

Pankracy.

Biada zwyciężonym — nie wahaj się, powtórz raz tylko „biada“ i zwyciężaj z nami.

Mąż.

Czyś zbadał wszystkie manowce przeznaczenia — czy pod kształtem widomym stanęło ono u wejścia namiotu twojego w nocy i olbrzymią dłonią błogosławiło tobie — lub w dzień czyś słyszał głos jego o południu, kiedy wszyscy spali w skwarze, a tyś jeden rozmyślał — że mi tak pewno grozisz zwycięstwem, człowiecze z gliny jako ja, niewolniku pierwszej lepszej kuli, pierwszego lepszego cięcia?

Pankracy.

Nie łudź się marną nadzieją — bo nie draśnie mnie ołów, nie tknie się żelazo, dopóki jeden z was opiera się mojemu dziełu, a co później nastąpi to już wam nic z tego.

(Zegar bije.)

Czas szydzi z nas obu. — Jeśliś znudzony życiem, przynajmniej ocal syna swego.

Mąż.

Dusza jego czysta już ocalona w niebie, a na ziemi los ojca go czeka.

(Spuszcza głowę między dłonie i staje.)
Pankracy.

Odrzuciłeś więc?

(Chwila milczenia.)

Milczysz — dumasz — dobrze — niechaj ten duma co stoi nad grobem.

Mąż.

Zdala od tajemnic, które za krańcami twoich myśli odbywają się teraz w głębi ducha mojego. — Świat cielska do ciebie należy — tucz go jadłem, oblewaj posoką i winem — ale dalej nie zachodź i precz, precz odemnie.

Pankracy.

Sługo jednej myśli i kształtów jej, pedancie rycerzu, poeto, hańba tobie — patrz na mnie. Myśli i kształty są woskiem palców moich.

Mąż.

Darmo, ty mnie nie zrozumiesz nigdy — bo każden z ojców twoich pogrzeban z motłochem pospołu, jako rzecz martwa, nie jako człowiek z siłą i duchem.

(Wyciąga rękę ku obrazom.)

Spojrzyj na te postacie — myśl ojczyzny, domu, rodziny, myśl nieprzyjaciółka twoja, na ich czołach wypisana zmarszczkami — a co w nich było i przeszło, dzisiaj we mnie żyje. — Ale ty, człowiecze, powiedz mi, gdzie jest ziemia twoja — wieczorem namiot twój rozbijasz na gruzach cudzego domu, o wschodzie go zwijasz i koczujesz dalej — dotąd nie znalazłeś ogniska swego i nie znajdziesz, dopóki stu ludzi zechce powtórzyć za mną: „Chwała ojcom naszym.“

Pankracy.

Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i niebie — w rzeczy samej jest na co patrzyć.
Ów starosta, baby strzelał po drzewach i żydów piekł żywcem. — Ten z pieczęcią w dłoni i podpisem — kanclerz — sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyspieszył spadki — stąd wsie twoje, dochody, potęga. — Tamten czarniawy, z ognistem okiem, cudzołożył po domach przyjaciół, — ów z runem złotem, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców — a ta pani blada z ciemnemi puklami, kaziła się z giermkiem swoim — tamta czyta list kochanka i śmieje się, bo noc blizka — tamta z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. — Stąd wasze genealogie bez przerwy, bez plamy. — Lubię tego w zielonym kaftanie — pił i polował z bracią szlachtą, a chłopów wysyłał by z psami gonili jelenie. Głupstwo i niedola kraju całego — oto rozum i moc wasza. — Ale dzień sądu blizki, i w tym dniu obiecuję wam, że nie zapomnę o żadnym z was, o żadnym z ojców waszych, o żadnej chwale waszej.

Mąż.

Mylisz się, mieszczański synu. — Ani ty ani żaden z twoich by nie żył, gdyby ich nie wykarmiła łaska, nie obroniła potęga ojców moich. — Oni wam wśród głodu rozdawali zboże, wśród zarazy stawiali szpitale, — a kiedyście z trzody zwierząt wyrośli na niemowlęta, oni wam postawili świątynie i szkoły — podczas wojny tylko zostawiali doma, bo wiedzieli, żeście nie do pola bitwy.
Słowa twoje łamią się na ich chwale, jak dawniej strzały pohańców na ich świętych pancerzach — one ich popiołów nie wzruszą nawet — one zaginą jak skowyczenia psa wściekłego co bieży i pieni się aż skona gdzie na drodze — a teraz czas już tobie wynijść z domu mego. — Gościu, wolno puszczam ciebie.

Pankracy.

Do widzenia na okopach świętej Trójcy.
A kiedy wam kul zabraknie i prochu...

Mąż.

To się zbliżym na długość szabel naszych. — Do widzenia.

Pankracy.

Dwa orły z nas — ale gniazdo twoje strzaskane piorunem.

(Bierze płaszcz i czapkę wolności.)

Przechodząc próg ten, rzucam nań przekleństwo należne starości. — I ciebie i syna twego poświęcam zniszczeniu.

Mąż.

Hej Jakóbie!

(Jakób wchodzi.)

Odprowadzić tego człowieka aż do ostatnich czat moich na wzgórzu.

Jakób.

Tak mi Panie Boże dopomóż.

(Wychodzi.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.