Przejdź do zawartości

Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVIII.

Po owych rozruchach, które się rozpoczęły na święty Marcin i trwały przez cały dzień następny, zdawało się, że do Medyolanu, jakby cudem, znów wróciła obfitość. Mąki dużo, chleba podostatkiem w każdéj piekarni, ceny tak niskie jak w latach największego urodzaju. Ci wszyscy, którzy w ciągu owych dwu dni starali się hałasować jaknajwięcéj i czyném popierać swe słuszne wymagania, teraz (oprócz tych kilku, których schwytano) naprawdę mogli być z siebie zadowoleni: to też, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, które w nich pojmanie tych kilku wywołało, nie omieszkali swoję wielką radość objawić. Na placach, na rogach ulic, w karczmach i gospodach, wszędzie zbiegowisko ludzi, wszędzie gwar i jawna uciecha: jedni winszowali sobie doczekania tak pomyślnych czasów, inni, choć z pewną ostrożnością, przechwalali się ze swych czynów walecznych i z tego, że im się udało wynaléść sposób, żeby chleb był tani. Jednak, wśród zabawy, przechwałek i otuchy było (i jakże-by być nie miało?) trochę niepokoju, jakiegoś przeczucia, że długo tak potrwać nie może. Oblegano piekarnie i składy z mąką, tak, jakto już miało raz miejsce za czasów owej sztucznéj i krótkotrwałéj obfitości, wynikłéj z pierwszej mety Antoniego Ferrera; kto miał jaki grosz zaoszczędzony, zamieniał go na chleb i mąkę i niósł do domu ten szacowny nabytek, składając i zsypując go do skrzyń, beczułek i garnków. Wszyscy, starając się na wyprzódki korzystać z obecnéj taniości, przyczyniali się do tego, iż stawało się rzeczą coraz trudniejszą, nie powiem trwanie owéj taniości, gdyż to samo przez się już było niemożebne, ale choć przedłużenie jéj na czas jakiś. I otóż, dnia 15 listopada, Antoni Ferrer z rozkazu Jego Elcseelencyi, ogłasza wyrok zabraniający każdemu, kto ma w domu zboże lub mąkę, nabywania takowych czy-to w wielkiéj czy małéj ilości, a wszystkim innym kupowania chleba więcéj niż na dwa dni pod karą pieniężną lub cielesną, stosownie do woli i uznania Jego Ekscelencyi: nakazujący tym, do kogo to należy z urzędu i wszystkim wogóle, donosić do władzy o każdym, kto wyrok przekroczy i do niego zastosować się nie zechce; nakazujący sędziom, aby w domach, które im mogą być wskazane ścisłą zarządzali rewizyę; z tém wszystkiém jednak zawierający nowy rozkaz dla piekarzy, aby sklepy ich były należycie zaopatrzone, bo w razie nieposłuszeństwa czeka ich kara zesłania na galery na lat pięć lub jaka inna jeszcze sroższa, stosownie do uznania J. E. Kto może wyobrażać sobie, że taki wyrok został wykonany, ten naprawdę musi być obdarzony bujną wyobraźnią; to pewna, że gdyby wszystkie wyroki, które się ogłaszały podówczas, miały się spełniać, księstwo Medyolańskie posiadałoby tylu ludzi na morzu, ilu ich dziś posiada Wielka Brytania.
Wydając rozkaz piekarzom, aby dużo chleba piekli, trzeba było jednak i o tém pomyśléć, żeby im nie zabrakło tej rzeczy, z któréj się chleb piecze. Umyślono więc (ponieważ, w czasach klęski głodowéj rodzą się zawsze usiłowania zamienienia na chleb tych produktów, które zazwyczaj spożywają się pod inną postacią) umyślono więc powiadam, aby mąka ryżowa wchodziła do składu chleba zwanego chlebem di mistura (mieszanym). Dwudziestego trzeciego listopada pojawia się nowy wyrok, na mocy którego, z rozkazu dwunastu członków rady i wikaryusza prowizyi, ma nastąpić sekwestr połowy nieotłukanego ryżu, który posiadają mieszkańcy miasta; w razie zaś gdyby się ktoś miał temu sprzeciwiać i dowolnie rozporządził ryżem, który posiada, bez uzyskania na to pozwolenia owéj rady dwunastu, będzie zmuszony oddać wszystkie swe zapasy i zapłacić od każdéj ćwiartki ryżu karę pieniężną w ilości trzech skudów. Uchwała nader słuszna i sprawiedliwa, jak to widzi każdy.
Ale za ten ryż trzeba było płacić, a cena jego, w porównaniu z ceną chleba, była nazbyt wysoka. Ciężar wypełnienia i zrównoważenia téj olbrzymiéj różnicy został włożony na miasto; lecz rada dekuryonów postanowiła jeszcze tegoż samego dnia 23 listopada przedstawić gubernatorowi całe niepodobieństwo podołania takiemu ciężarowi. I gubernator, wyrokiem z dnia 7 grudnia, ustanowił cenę ryżu na dwanaście lirów (franków) za ćwiartkę: a każdemu, ktoby miał więcéj żądać, lub nie chciał go sprzedawać, zagroził utratą całego ryżu, który posiada, i karą pieniężną, a nawet cielesną i zesłaniem na galery, stosownie do uznania J. E., podług okoliczności i stanu — osób podlegających karze.
Na ryż otłukany, cena była już wyznaczona od dawna, przed rozruchami jeszcze; zapewne wraz z ceną (czy też taryfą, czy używając nazwy tak słynnéj w naszych tegoczesnych rocznikach maximum) na zboże i inne pośledniejsze ziarno, którą ustanowiły inne wyroki, nam jednak nie znane.
Tak więc zdołano zapobiedz drożyźnie: i mąka i chleb w Medyolanie były tanie jak dawniéj; ale w skutek téj wielkiéj taniości z okolicy bliższéj i dalszéj zaczęli się ludzie tłumnie cisnąć do stolicy dla zaopatrywania się tu w żywność. Don Gonzalo, aby zaradzić téj niedogodności, jak ją nazywał, nowym wyrokiem z dnia 15 grudnia, zabronił wynoszenia z miasta większéj ilości chleba niż na dwadzieścia soldów; a kto-by ten jego rozkaz przekroczył, tracił najprzód ów chleb, który miał przy sobie, płacił oprócz tego dwadzieścia pięć skudów; a w razie niewypłacalności podlegał dwu pociągnięciom[1] sznura w miejscu, publiczném i gorszéj jeszcze karze stosownie do woli i uznania i t. d., i t. d. Dnia zaś 22 tegoż miesiąca (a niewiadomo dlaczego tak późno) ogłosił inny jeszcze wyrok, téj saméj mniéj-więcéj treści co i pierwszy, zastosowany do mąki i zboża.
Motłoch chciał sprowadzić obfitość za pomocą rabunku i ognia; rząd chciał ją utrzymać za pomocą tortury i galer. Środki te jedne drugich były warte i wszystkie dążyły do jednego celu: co dla dopięcia tego celu zrobiły dotychczas, widział już czytelnik; czego zaś następnie dokazać potrafiły, zaraz zobaczy. Zresztą i to również łatwo dostrzedz, a nawet nie bez korzyści będzie nad tém się zastanawiać, iż pomiędzy owemi zaradczemi środkami jest wielka łączność; każdy z nich był koniecznym wynikiem uprzedniego, a wszystkie wynikiem pierwszego, to jest tego, który ustanowił cenę na chleb tak odmienną od ceny, któraby się ustanowiła sama na podstawie żądania i ilości zboża. Ludowi taki środek zdawał się zawsze i musiał się zawsze zdawać, o tyle sprawiedliwym, o ile prostym i łatwym do wykonania; nic więc dziwnego, że wśród niepokoju i cierpień głodu, pragnie go, błaga o niego, a jeżeli może, to rozkazuje go użyć. Potém zaś, kiedy jego skutki zaczynają się objawiać, ci, do których to z urzędu należy, zmuszeni są wydawać nowe prawa i rozkazy zabraniające ludziom czynić to, do czego ich przywiodło wprowadzenie w życie owego pierwszego środka. Niech nam wolno będzie w tém miejscu nadmienić o pewne) dziwnéj naprawdę kombinacyi. W bliskim od nas kraju i niedalekiéj przeszłości, w epoce najbardziéj głośnéj i ważnéj dziejów nowożytnych, pomimo czasów tak odmiennych, pomimo postępu wiedzy w całéj Europie a zwłaszcza w tym kraju, gdzie był większy może niż gdzieindziéj, z powodu podobnych okoliczności uchwycono się i środków podobnych (nie tylko podobnych, lecz, ze względu na ich treść i znaczenie, choć nie ze względu na wymiary, rzecby można zupełnie takich samych i następujących po sobie w takim samym porządku), a stało się to głównie dlatego, że cała masa ludu, do któréj jeszcze wiedza nie przenikła, mogła przez czas długi nakazywać posłuszeństwo dla swego sądu i zmusić do uległości tych, którzy prawa pisali.
Tak więc, wracając do Medyolanu, ostatecznie dwa ważne skutki wynikły z rozruchów, najprzód zmarnowanie i zgłumienie żywności w czasie samych rozruchów; powtóre użytkowanie jéj nieoględne, nadmierne, dopóki trwała cena zniżona, a wszystko to kosztem téj małéj ilości zboża, która jednak powinna była wystarczyć aż do nowego żniwa. Do tych skutków głównych, dodajmy czterech nieszczęśliwych powieszonych jako przewódców buntu, dwu przed piekarnią kul, dwu na początku ulicy, w której znajdował się dom wikaryusza prowizyi.
Zresztą, źródła dziejowe z tego czasu są tak niedokładne, nie znajdujemy w nich nawet wzmianki o tém, kiedy mianowicie, został cofnięty rozkaz téj przymusowéj taniości chleba. Jeżeli zaś w braku jakichbądź pewnych wiadomości, wolno nam przejść do wniosków, to gotowiśmy przypuszczać, że zostało zniesioném około 24 grudnia, w którym to dniu stracono owych czterech pojmanych. Co zaś do wyroków, to po ukazaniu się tego ostatniego z 22 grudnia, o którym mówiliśmy, nie znajdujemy już innych późniejszych, w sprawie żywności; czy zaginęły, czy nie umieliśmy ich wynąléść, czy wreszcie niebyło ich wcale dlatego, iż rząd zniechęcony jeżeli nie nauczony skutecznością tych swoich pierwszych środków zaradczych i pokonany nieubłaganym postępem klęski, dalszych już zaniechał, tego rozstrzygnąć nam niepodobna. Znajdujemy wprawdzie u kilku owoczesnych dziejopisów (skorszych, niestety, do opisywania wielkich wypadków, niż do śledzenia ich przyczyn i postępu) obraz kraju a głównie miasta w drugiéj połowie zimy i na wiosnę, kiedy przyczyna złego, to jest straszna różnica pomiędzy ilością żywności a temi, którzy jéj potrzebowali, nie zmniejszona, ale przeciwnie zwiększona niepomiernie wszystkiemi temi zaradczemi środkami, które zatrzymały na czas jakiś jéj skutki, i tém, że nie było dostatecznego dowozu zboża z zagranicy, czemu znowu stały na zawadzie szczupłe środki pieniężne, któremi rząd i osoby prywatne mogły rozporządzać, nieurodzaj w krajach sąsiednich, niedostateczność, powolność i skrępowanie handlu, i samo prawo dążące do wywołania i utrzymania niskiéj ceny, i to wszystko wówczas kiedy prawdziwa przyczyna głodu, albo raczéj sam głód działał bez przerwy i z całą swą siłą. Oto kopia tego bolesnego obrazu.
Na każdym kroku pozamykane sklepy; domy w znacznéj części puste, ulice przedstawiają widok niedoopisania, zmienione w straszny przybytek boleści i nędzy. Żebracy z rzemiosła, których liczba znacznie się teraz zmniejszyła ginąc w nowym tłumie, zmieszani z nim, muszą nieraz ubiegać się o jałmużnę i kłócić się o nią z temi, od których dawniéj sami ją odbierali. Posługacze i chłopcy sklepowi, odprawieni przez swych gospodarzy, którzy w skutek zmniejszenia się i zupełnego ustania dziennego zarobku, zaledwie siebie mogą wyżywić czerpiąc z zapasów żywności i pieniędzy, które im jeszcze pozostały; tacy właściciele sklepów, dla których ustanie handlu stało się bankructwem i nędzą ostateczną; czeladnicy a nawet majstrowie wszelkich rzemiosł, od najbardziéj prostych do najbardziéj wykwintnych, od najpotrzebniejszych do najzyskowniejszych krążą po mieście od bramy do bramy, z ulicy w ulicę, stoją na rogach ulic, siedzą skuleni na bruku wzdłuż kościołów i domów, albo głosem litośnym błagając jałmużny albo pasując się jeszcze pomiędzy koniecznością wyciągania ręki po datek i wstydem, którego zwalczyć nie zdołali dotychczas; a wszyscy bladzi, wynędzniali, drżący od głodu i chłodu w podartéj, lichéj odzieży, która u wielu leszcze przechowała ślady dawniejszéj zamożności; podobnie jak W bezczynności i upodleniu, przechowują się jakieś ślady dawniejszych uczciwych i pracowitych nawyknień. Zmieszani z tym motłochem nędzarzy i stanowiący niemałą jego cząstkę, dają się dostrzegać słudzy odprawieni przez swych panów, którzy albo nagle z dostatecznéj mierności wpadli w wielki niedostatek albo, choć majętni, uznali za niepodobieństwo, w tak ciężkich czasach, dom na zwykłą świetną stopę prowadzić. A cały ten zastęp najrozmaitszego stanu nędzarzy zwiększa inny jeszcze, ten co przywykł żyć z zarobku pierwszego: dzieci, kobiety, starcy częścią zebrani do koła swych dawniejszych chlebodawców, częścią żebrząc rozsiani po mieście.
Było tam pomiędzy niemi wielu, i dawało się poznać od razu po czubach potarganych, jaskrawych łachmanach a bardziéj jeszcze po czemś wybitném w ruchach i postawie, po tém piętnie, które odciska na twarzy życie człowieka i które tém silniéj i wyraźniéj na niéj występuje, im owo życie jest mniéj zwyczajne, było, powiadam wielu ludzi należących do hałastryébrawów, którzy utraciwszy również z powodu tej klęski ogólnéj swój chleb zbrodniczy, wypraszali go teraz w imię miłosierdzia. Zdawało się, że ich głód ugłaskał; przyciśnieni nim w prośbach tylko starali się innych prześcignąć i osłupiali, wystraszeni chwiejnym krokiem wlekli się po tych ulicach, po których tak jeszcze niedawno przechadzali się z głową dumnie podniesioną, z dzikim podejrzliwym wyrazem w spojrzeniu, i pokornie wyciągali po datek tę rękę, która tak często podnosiła się zuchwale, aby grozić lub aby zdradziecko ciosy zadawać.
Lecz może nad to wszystko straszniejszy i większą jeszcze wzbudzający litość, był widok wieśniaków, którzy napływali do miasta pojedynczo, po dwoje, całemi rodzinami; widok mężów, żon z niemowlętami u piersi lub przywiązanemi na plecach, ze starszemi dziećmi, które prowadziły za rękę, ze starcami, którzy podążali za niemi. Jedni, którym zajęło i spustoszyło domy żołdactwo w przechodzie lub tam rozlokowane na stałe, z rozpaczą ze swych siedzib uciekli; a pomiędzy temi byli téż i tacy, którzy, aby większą ku sobie litość obudzić i wyróżnić się od reszty nędzarzy, okazywali blizny i sińce, ślady razów spadłych na nich w czasie bronienia szczupłych resztek żywności przed napastnikami lub i bez téj przyczyny jedynie w skutek dzikości i wyuzdania żołnierzy. Inni, których ominęła wprawdzie ta plaga, lecz dosięgły dwie inne, od których żaden zakątek kraju nie był wolny podówczas, a mianowicie nieurodzaj i podatki bardziéj niż kiedy uciążliwe, bo zwiększone dla zaspokojenia tego, co nazywano wojennemi potrzebami, chronili się do miasta, jako do ostatniego przytułku, do siedliska bogactw i szczodrobliwości. Nowoprzybyłych można było poznać z łatwością po ich chodzie niepewnym i oglądaniu się dokoła a również po wyrazie zdziwienia i przykrego zawodu, który się malował na ich twarzach; dążyli do stolicy przekonani, że się staną przedmiotem szczególnéj litości, że ściągną uwagę na siebie, że zaraz uzyskają pomoc; a znalazłszy się u kresu, spostrzegali z przerażeniem już tak wiele potrzebujących, tak olbrzymie spółzawodnictwo nędzy. Ci, którzy już od pewnego czasu krążyli i mieszkali na ulicach miasta podtrzymując swe życie za pomocą zasiłków, których im udzielano, albo które im się trafem dostawały w téj wielkiéj nierówności środków pomocy i potrzeb do zaspokojenia, mieli wyrytemi na twarzach znużenie i rozpacz jeszcze bardziéj ponurą. W ubiorze tych, których można jeszcze było nazwać ubranemi, wielka panowała rozmaitość; postacie ich także bardzo się różniły pomiędzy sobą: były tu twarze blade mieszkańców nizin, twarze ogorzałe mieszkańców wyższych miejscowości i wzgórzy, twarze czerwone górali; lecz wszystkie wychudłe i zmienione, wszystkie z oczami wpadłemi, z wejrzeniem nieruchomém, niby osłupiałém, niby nieprzytomném, z włosami w nieładzie, z długiemi, potarganemi brodami; ciała wzrosłe i zahartowane w pracy, teraz wycieńczone niedostatkiem; skóra pomarszczona na wychudłych rękach, nogach i piersiach, które ukazywały się z pod łachmanów podartych. Odmiennym, choć nie mniéj bolesnym od widoku téj siły gasnącéj, był Widok płci słabszéj i wieku słabszego, które łatwiéj jeszcze i całkowicie dawały się pokonać i złamać niedoli.
Tu i ówdzie na ulicach wzdłuż domów nieco słomy staréj, potartéj, pomieszanéj z brudnemi gałganami. A jednak ta rzecz wstrętna była dobroczynnym pomysłem, litościwym darem; były to barłogi przygotowane dla nieszczęśliwych, aby na nich w nocy mogli głowę złożyć. Od czasu do czasu nawet i we dnie widziéć było można na nich niejednego biedaka, któremu głód i zmęczenie siły odjęły i podcięły nogi; nieraz trupi spoczywał na takiém łożu boleści; nieraz ktoś idąc ulicą jak piorunem rażony padał nagle i bez życia pozostawał na bruku.
Obok takich barłogów widziéć się czasem dawały jakieś pochylone postacie sąsiadów lub przechodniów, których tu na chwilę litość przywiodła i którzy starali się nieść pomoc cierpiącym. Miejscami ukazywała się pomoc zarządzona zwiększą przezornością, w któréj znać było rękę w środki bogatą i nawykłą do wspierania niedoli; była to ręka Fryderyka. Wybrał sześciu księży, w których gorące i wypróbowane miłosierdzie łączyło się ze zdrowiem żelaznem; podzielił ich na pary i każdéj z takich par wydzielił jednę trzecią część miasta, którą powinny były we wszystkich kierunkach przebiegać mając z sobą tragarzy obciążonych różnego rodzaju żywnością, pokrzepiającemi napojami i odzieżą. Co rana te trzy pary wychodziły na miasto, każda w innym kierunku; zbliżały się do tych nieszczęśliwych, których dostrzegały porzuconemi na bruku, i każdemu z nich udzielały pomoc taką, jakiej mógł potrzebować. Niejeden konający, który nie był wstanie przyjąć żadnego posiłku, odbierał od nich ostatnią posługę, ostatnią pociechę. Zgłodniałym rozdawali polewkę, jajka, chleb, wino; innym bardziéj wycieńczonym przez długi brak pożywienia mocne buliony, wino w większéj ilości, cucąc ich najprzód, kiedy tego była potrzeba, różnemi lekarskiemi środkami. Jednocześnie rozdawali odzież tym, których rażąca i bolesna nagość najbardziej tego wymagała.
I nie na tém tylko kończyła się ich pomoc: dobry pasterz chciał, aby tam przynajmniéj, gdzie mogła dosięgnąć, niosła ulgę skuteczną i więcéj niż chwilową. Biedakom, którym posiłek wrócił tyle sił, że mogli się na nogach utrzymać i chodzić, dawano trochę pieniędzy, aby, w braku innéj pomocy, mieli czém zaspakajać rodzące się potrzeby i przynajmnéj na czas pewien byli zabezpieczeni od głodu; dla innych szukano schronienia i opieki w domach pobliskich. W domach zamożniejszych, najczęściéj tacy nieszczęśliwi bywali przyjmowani bez żadnego wynagrodzenia, jako osoby, które kardynał miłosierdziu mieszkańców miasta polecał: w innych zaś, tam gdzie dobrym chęciom zbywało na środkach, księża prosili o przyjęcie na stół i mieszkanie biedaków za opłatą, którą ustanawiali, któréj część jako zadatek wręczali zaraz gospodarzom. Następnie, umieściwszy ich w takiém schronieniu, dawali o nich znać proboszczom zalecając im, aby ich odwiedzali, i sami też odwiedzali ich od czasu do czasu.
Zbyteczném byłoby mówić że działalność Fryderyka nie ograniczała się tylko do wspierania ludzi doszłych do tak ostatecznego kresu niedoli, ani że ta niedola dopiéro potrafiła wzruszyć jego serce. Tak gorące, tak żywe miłosierdzie musiało wszystko odczuć, spostrzedz, odgadnąć, wszystkie siły wytężyć, by naprawiać to, czemu nie zdołało zapobiedz, przybrać, że tak powiem, tyle rozmaitych postaci, pod ilu postaciami objawiła się niedola. Rzeczywiście Fryderyk, zbierając wszystkie środki, któremi mógł rozporządzać, doprowadzając oszczędność w wydatkach osobistych do ostatecznych granic, czerpiąc z oszczędności, które były przeznaczone na inne potrzeby, a które teraz stały się tak podrzędnemi, starał się na wszelkie sposoby zdobyć jaknajwięcéj pieniędzy, ażeby ich wszystkich użyć na wspieranie zgłodniałych. Zakupił wiele zboża i znaczną jego część posłał do tych miejsc swojej dyecezyi, w których najmniéj go było; a ponieważ taka pomoc, w porównaniu do liczby potrzebujących, okazała się niedostateczną, posłał tam również wielkie zapasy soli — z którą — jak mówi przytaczając ten fakt Ripamonti — trawa polna i kora drzewna, stają się rzeczą jadalną. Wiele zboża i pieniędzy rozdzielił także pomiędzy parafie miasta; i sam zaglądał do każdéj dzielnicy rozdając jałmużnę; pomagał skrycie wielu ubogim rodzinom; w pałacu arcybiskupim, jak zaświadcza pisarz jemu współczesny, lekarz Aleksander Tadino, z którego nie raz i nie jeden potrzebny nam szczegół czerpać będziemy, co rana rozdawano dwa tysiące mis z kaszą ryżową.
Lecz te skutki dobroczynności, które śmiało możemy nazwać wielkiemi i wspaniałemi, jeżeli zważymy, że były dziełem jednego człowieka i że je osiągnął za pomocą swoich tylko zasobów (bo Fryderyk, z zasady, nie chciał być nigdy szafarzem darów cudzych) wraz z ofiarami innych osób prywatnych, choć nie tak znacznemi niemniéj jednak licznemi, i zapomogą, którą wyznaczyła Rada dekuryonów, wkładając na trybunał prowizyi obowiązek rozdzielania jéj pomiędzy ludem; wszystko to w porównaniu z ogromem nędzy, było naprawdę rzeczą nader małą. W czasie kiedy kilku górali bliskich śmierci głodowéj miłosierdzie kardynała wracało do życia, wielu innych potrzebowało już téj saméj pomocy; a i pierwsi po wyczerpaniu szczupłych zasobów, któremi ich obdarzono, znowu wpadali w uprzedni stan opłakany; w innych miejscowościach, w których dobroczynność, zmuszona do rachowania się ze swemi środkami, nie zapomniała wprawdzie, ale któremi mniéj się zajmowała z powodu, iż bieda była tam stosunkowo mniejsza, z postępem zimy nędza doszła do straszliwych rozmiarów; wszędzie ludzie marli z głodu, zewsząd cisnęli się do stolicy. Tu, dajmy na to, dwa tysiące zgłodniałych, bardziéj silnych i zręcznych w pokonywaniu spółzawodnictwa i w torowaniu sobie drogi, zdobyło owę kaszę ryżową, która na dziś przynajmniéj nie pozwoli im umrzéć — lecz, ileż to innych tysięcy pozostało za niemi zazdroszcząc tym dwu, jeżeli ich wolno tak nazwać, szczęśliwym; ileż w tłumie tych dalszych jest żon, dzieci, ojców tych pierwszych! A w chwili gdy w niektórych częściach miasta, mała liczba ludzi, najbardziej opuszczonych i przywiedzionych do ostateczności, doznawała pomocy, gdy ich podnoszono z ziemi, cucono, posilano i zapewniano im na czas jakiś przytułek i opiekę, w stu innych miejscach, ludzie na bruk padali, tracili przytomność lub konali bez żadnéj pomocy, bez żadnego posiłku.
Przez dzień cały na ulicach słychać było wrzawę ciągłą głosów błagających litości; w nocy jakiś gwar, jakiś szmer westchnień i jęków, przerywany od czasu do czasu głośnym wybuchem rozpaczy, skargami, wzywaniem pomocy, które przechodziło w krzyk rozdzierający.
I, rzecz dziwna naprawdę i godna uwagi! wśród téj nędzy bez granic, wśród tych cierpień i jęków, i skarg i płaczu, ani jednego przykładu, ani jednego usiłowania, ani jednego chociażby głosu doradzającego bunt i rabunek: przynajmniéj nigdzie najmniejszéj o tém nie znajdujemy wzmianki. A jednak, pomiędzy temi, którzy napełniali miasto i marli na jego bruku, było wielu takich, którzy nie nawykli do cierpliwego znoszenia cierpień; całe setki tych samych ludzi, którzy w dniu św. Marcina dokazywali najbardziéj. Niepodobna przypuszczać, aby przykład czterech nieszczęśliwych, którzy odpowiedzieli za wszystkich, mógł teraz wszystkich na wodzy utrzymać: bo jakąż władzę mogła miéć pamięć na ich męczarnie nad umysłami téj wielkiéj tłuszczy bez chleba i dachu, która widziała się jakby skazaną na powolną mękę i już cierpiała tak srogie katusze? Lecz, wogóle taką jest nasza, ludzka natura, że oburzeni i wściekli miotamy się na zło pomniejsze, a kiedy kresu dosięgnie, schylamy się przed niém w pokorze i dźwigamy na naszych barkach, nie z poddaniem się, ale zgłupiali i przybici, całe owo brzemię, którego cząstka jedna zdawała nam się pierwéj nie-dozniesienia.
Próżnia, którą śmiertelność tworzyła co dzień w tym nieszczęsnym tłumie, co dzień wypełnioną a nawet przepełnioną bywała; ludzie bezustannie napływali do Medyolanu, z razu z bliższéj okolicy, potém z dalszych miejscowości, potém z miast całego księstwa a nawet i z takich, które leżały już po za obrębem jego granic A tymczasem Medyolan tracił również co dzień jakąś garstkę swych dawniejszych mieszkańców: jedni opuszczali stolicę, aby uniknąć widoku tak strasznéj niedoli; inni, przywiedzeni do nędzy ostatniéj i widząc, że tak powiem, miejsce swoje zajęte przez nowych spółzawodników w żebraninie, rzucali ją z rozpaczliwém postanowieniem szukania gdzieindziéj wsparcia i ratunku; gdzie mianowicie, tego nie wiedzieli sami, chodziło im o to tylko, aby uciec do jakiegoś miejsca, w którém-by nie było tak niezmiernego tłumu zgłodniałych, takiego współubiegania się o każdy, choćby najlichszy datek. Spotykali się w drodze ci pielgrzymi w dwie przeciwne zdążający strony i byli jedni dla drugich strasznym obrazem, przepowiednią złowrogą tego, co ich czeka u kresów, do których zdążają. A pomimo to jednak każdy z nich szedł daléj w swoję drogę, jeżeli już nie w nadziei polepszenia losu, to przynajmniéj dla tego, aby nie wracać do miejsca, które się stało nienawistném dla nich, w którem tyle wycierpieli. Czasem tylko, jeden z nich, gdy go siły opuściły zupełnie, padał na drodze, aby więcéj nie powstać, a trup jego zwiększał przerażenie jego towarzyszy niedoli, stawał się przedmiotem zgrozy a może nawet wyrzutem dla innych przechodniów. Widziałem — pisze Ripamonti — na ulicy, która od strony zewnętrznéj ciągnie się wzdłuż murów miasta, trup kobiety... Z ust jéj sterczała trawa napół przeżuta a wargi robiły jeszcze jakiś gniewny, rozpaczliwy wysiłek... Miała zawiniątko na plecach, a u łona przywiązane jakąś pieluszką do jéj szyi niemowlę, które płacząc, dopominało się piersi... I nadeszły litościwe osoby, które niebożątka z ziemi podniosły i zabrały, pełniąc w ten sposób najpierwszą powinność macierzyńską.
To przeciwieństwo pysznych strojów i łachmanów, zbytku i nędzy, ten obraz tak zwyczajny w czasach zwyczajnych, znikł teraz zupełnie. Łachmany i nędza wszędzie niemal, a to, co się niby od niéj wyróżniało, było zaledwie pozorem jakiéj-takiéj mierności. Ludzie szlacheckiego stanu, to jest panowie, ukazywali się na ulicy w prostéj i lichéj odzieży, nieraz nawet wytartéj i połatanéj: jedni dlatego, że klęska ogólna i ich losy do tego stopnia zmieniła lub zadała cios ostateczny sporo już nadtrąconemu mieniu, inni z obawy podrażnienia strojem zbytkownym zrozpaczonego tłumu, albo w skutek jakiegoś wstydu, który im zabraniał znieważania ogólnego nieszczęścia. Ci jaśnie wielmożni ciemięzcy, znienawidzeni i szanowani przez wszystkich, nawykli do ukazywania się w mieście z całą zgrają brawów, teraz chodzili całkiem prawie samotni, ze zwieszoną głową, z twarzą, która zdawała się ofiarowywać zgodę i prosić o pokój. Inni, tacy, którzy i dawniéj już, przed ową klęską straszliwą, mieli bardziéj ludzkie zasady i mniejszą pychę, byli również jacyś zawstydzeni, zatrwożeni, jakby zgnębieni ciągłym widokiem téj nędzy, która przechodziła nietylko możność pomocy, ale, powiedziałbym, prawie siły litości. Kto był w stanie choć jakąkolwiek czynić jałmużnę, musiał jednak robić smutny wybór pomiędzy głodem a głodem, pomiędzy nieszczęściem a nieszczęściem. A zaledwie dostrzegano litościwego człowieka, przeciągającego rękę z datkiem do jakiegoś biedaka, zaraz cały tłum innych biedaków go oblegał, najsilniejsi cisnęli się doń natarczywie, błagając o wsparcie; ci, którym już sił zabrakło, starcy, dzieci podnosili ręce wychudłe, matki podnosiły i ukazywały mu zdaleka swe niemowlęta płaczące, owinięte w brudne łachmany i z wycieńczenia, jakby przełamane, jakby podcięte.
Tak minęła zima i wiosna i już od niejakiego czasu trybunał zdrowia (rada lekarska) zwracał uwagę trybunału prowizyi na niebezpieczeństwo, które groziło miastu z powodu tak wielkiego nagromadzenia nędzy w każdéj jego dzielnicy; obawiał się wybuchu jakiéj zarazy i doradzał, aby wszystkich żebraków umieszczono w rozlicznych domach przytułku. W czasie, gdy radę tę biorą pod rozwagę, gdy podlega wszechstronnemu zbadaniu, gdy obmyślają się środki, sposoby i miejsca, aby ją w życie wprowadzić, ilość trupów z dnia na dzień wzrasta na ulicach, a w stosunku odpowiednim do śmiertelności rośnie cały ogrom nędzy. W trybunale prowizyi ktoś inny sposób doradza jako łatwiejszy i dający się prędzéj wykonać; polega on na tém, aby wszystkich żebraków, chorych i zdrowych, zebrać do jednego miejsca, to jest do lazaretu i tam leczyć ich i żywić kosztem miasta; wniosek ten zostaje przyjęty, pomimo oporu trybunału zdrowia, który dowodzi, że w tak wielkiém skupieniu ludzi wzrośnie niebezpieczeństwo tego właśnie, czemu chciano zapobiedz.
Lazaret medyolański (jeżeli przypadkiem opowieść ta ma trafić do rąk kogoś, co go nie zna ani z widzenia, ani nawet z opisu) jestto budynek czworoboczny, prawie kwadratowy, położony tuż za miastem na lewo od bramy, zwanéj Wschodnią i oddzielony od murów tylko fosą, ulicą okopową i kanałem, który sam ów gmach opasuje dokoła. Dwa główne boki lazaretu są długie na jakie pięćset kroków, dwa inne może o piętnaście kroków krótsze od tych pierwszych; wszystkie cztery od strony zewnętrznéj są podzielone na małe, jednopiętrowe celki; wewnątrz, wzdłuż trzech boków, ciągnie się krużganek sklepiony, wsparty na małych, cienkich kolumienkach.
Celek takich mogło być około dwustu osiemdziesięciu, a może nieco więcéj; za dni naszych dwa otwory, jeden wielki w środku, drugi mniejszy z boku, wybite w fasadzie téj strony lazaretu, która na gościniec wychodzi, kto wie, ile ich zniszczyły. Za czasów naszéj opowieści były tylko dwa wejścia, jedno od strony murów miasta, drugie naprost tego pierwszego. Wewnątrz, w środku czworoboku, stał i stoi dotychczas mały, ośmiokątny kościółek.
Pierwotném przeznaczeniem tego gmachu, który rozpoczęto budować za pieniądze testamentem na ten cel przekazane przez jakąś prywatną osobę i ukończono za inne pieniądze, pochodzące częścią z funduszów miejskich, częścią z innych zapisów i darów, było, jak to zresztą sama jego nazwa wskazuje, służyć, w razie potrzeby, za przytułek dla chorych na morowe powietrze. Straszna ta choroba na długo przed czasem, w którym działy się opowiadane przez nas wypadki i na długo potém zwykła była zjawiać się po dwa, trzy, cztery, sześć do ośmiu razy w ciągu jednego stulecia to w tym, to w owym kraju Europy, grasując nieraz na znacznych jéj przestrzeniach, a czasem nawet wszerz i wzdłuż przebiegając ją całą. W chwili, o której mówimy, lazaret służył tylko za skład towarów, podlegających kwarantannie.
Otóż, aby go teraz na nowy użytek obrócić, nie trzymano się zbyt ściśle przepisów sanitarnych i zarządziwszy naprędce prawem nakazane próby i doświadczenia towarów, wszystkie odrazu zwrócono ich właścicielom. Na podłodze we wszystkich celkach rozesłano słomę, żywności nagromadzono tyle i takiéj, jaka była możliwa i ogłoszono edykt, zapraszający wszystkich żebraków, aby się tu schronili.
Wielu z nich chętnie pośpieszyło do lazaretu; wszyscy chorzy, rozsiani na bruku ulic i placów, zostali do niego przeniesieni; w ciągu dni kilku ludzi chorych i zdrowych nabrało się tu razem przeszło trzy tysiące. Lecz daleko większa ilość pozostała w mieście. Czy to dlatego, że, każdy z takich nędzarzy wyczekiwał aż inni odejdą, żeby korzystając ze zmniejszonéj liczby żebraków, większe datki od miłosiernych ludzi odbierać, czy w skutek wrodzonego wstrętu do klauzury, czy tego niedowierzania, z którém ubodzy przyjmują to wszystko, co dla nich zamierza uczynić bogactwo i władza (niedowierzanie, będące zawsze w prostym stosunku do ciemnoty tak tych, którzy go doznają, jako też i tych, którzy je wzbudzają, do ilości nędzarzy i do praw, odznaczających się mniejszym lub większym brakiem rozsądku), czy to, że się dowiedziano, jaką była w rzeczywistości ta dobroczynność, którą im ofiarowywano, czy wreszcie dla tych wszystkich przyczyn razem lub dla innych, o których nie wiemy, dość, że większa ich część nie skorzystała z zaprosin i pozostała, jak i dawniéj, na ulicach miasta, żebrząc, chorując, mrąc i przymierając z głodu. Widząc to, władze miejskie uznały za stosowne przejść od zaprosin do przymusu. Rozkazano siepaczom, aby z całego miasta spędzali nędzarzy do lazaretu, a tych, którzyby się temu chcieli sprzeciwiać, aby związawszy, gwałtem tam prowadzili; nagroda za dostawienie każdego z tych najbardziéj krnąbrnych została oznaczona na dziesięć soldów, i oto dowód, jak-to nawet w najbardziéj ciężkich okolicznościach grosz publiczny zawsze się znajdzie, skoro chodzi o popełnienie jakiéjś niedorzeczności! A pomimo, że pewna ilość nędzarzy, jak-to już zgóry przewidział i czego dokazać pragnął najgoręcéj trybunał prowizyi, umknęła z miasta, aby żyć lub umrzéć gdzieindziéj, na swobodzie przynajmniéj; polowanie jednak tak się znakomicie powiodło, że w bardzo krótkim czasie liczba tak więźniów jako téż i gości w lazarecie doszła prawie do dziesięciu tysięcy.
Dla kobiet i dzieci (tak przynajmniéj nam się zdaje, choć o tém nie czynią wzmianki żadne pamiętniki owoczesne) musiano zapewne jakąś jednę oddzielną część lazaretu przeznaczyć. Co do przepisów i rozkazów, mających na celu utrzymanie porządku, nie zabrakło ich z pewnością, lecz niech-no sobie czytelnik wystawi, jaki-to mógł panować porządek wśród takich okoliczności, a zwłaszcza w takich czasach, w tym licznym a różnorodnym tłumie, w którym oprócz ludzi, przybyłych tu z dobréj woli, było tylu innych, których gwałtem wieziono, oprócz tych, dla których żebranina była bolesną tylko koniecznością, wstydem, upokorzeniem największém, wielu żebraków z rzemiosła, z upodobania, oprócz wielu ludzi, wzrosłych w uczciwéj pracy przy pługu i po rzemieślniczych warsztatach, wielu innych, których życie upływając dotychczas na placach, w szynkach lub w służbie jaśnie wielmożnych tyranów, wdrożyło ich do próżniactwa, oszukaństwa, lekceważenia wszystkiego, co uczciwe i dobre, do występku i zbrodni.
Jakie tam było życie ich wszystkich w tém wspólném mieszkaniu, o tém moglibyśmy robić wnioski najsmutniejsze, gdyby wnioski były potrzebne; mamy jednak wiadomości pewne, które lepiéj potrafią nas z istotnym stanem rzeczy zapoznać. Noc spędzali razem po dwudziestu i trzydziestu w każdéj z tych celek, o których wyżej mówiliśmy, lub pod obiegającym dziedziniec krużgankiem, skuleni na przegniłéj i cuchnącéj słomie, albo na gołéj ziemi; bo choć wydano rozkaz, żeby słomy było dużo, żeby była świeża i często zmieniana, w rzeczywistości było jéj bardzo mało, a i ta już zgniła; o tém zaś, aby ją zmienić, nikt nawet nie myślał. Istniał również rozkaz, aby chleb był w dobrym gatunku, bo czyż był kiedy choć jeden administrator, któryby powiedział, że trzeba coś w złym gatunku wyrabiać lub coś złego rozdawać? Lecz to, coby się nie dało osiągnąć nawet w zwykłych warunkach i gdyby chodziło o przekarmienie mniejszéj ilości ludzi, byłożby to możebném teraz, w takich czasach i dla takiego tłumu? Utrzymywano powszechnie, jak o tem świadczą pamiętniki owoczesne, że chleb w lazarecie zawierał w sobie bardzo wiele części składowych niepożywnych i ciężkich, i niestety, mamy ważne powody do mniemania, że takie przekonanie nie było bez podstawy. Wody nawet niedostatek był wielki, wody, chcę powiedziéć, świeżej i zdrowéj: studnią ogólną musiał być ów kanał, który otacza lazaret; woda zawsze w nim niska, prawie stojąca, miejscami błotnista, a jakąż-to musiała być wówczas, gdy zaczęła służyć do użytku tak wielkiego i takiego tłumu, gdy go miała ciągle w tak bliskiém sąsiedztwie? Do wszystkich tych przyczyn, wywołujących śmiertelność tem skuteczniéj, iż działały na ciało chore lub wycieńczone, przyłączyła się jeszcze, jakby chcąc im przyjść w pomoc, przykra, nieznośna pogoda: deszcze uporczywe, po których następowała posucha jeszcze bardziéj uporczywa i długa, a z nią upał straszny, niezwykły w téj porze roku. Do cierpień ciała dodajmy świadomość tych cierpień, nudy i męczarnie więzienia, wspomnienie dawnych nawyknień, żal za drogiemi, utraconemi osobami, tęsknotę do innych, żyjących gdzieś daleko, niepokój o nie, odrazę wzajemną, zwątpienie, rozpacz, wściekłość bezsilną, tyle innych strasznych uczuć, które albo się w lazarecie zrodziły, albo zostały tam zaniesione; ciągły widok śmierci, wywołanéj tylu sprzyjającemi warunkami, i ciągłą jéj obawę, przyczyniającą się tak skutecznie do zwiększenia liczby jéj ofiar, — a nie wyda wam się już rzeczą nadzwyczajną, że śmiertelność w lazarecie doszła wkrótce do takich wymiarów, iż wielu zaczęło upatrywać w niéj wszelkie oznaki morowego powietrza i nazywać ją tém imieniem. Czy nagromadzenie w jedném miejscu i silny wzrost wszystkich tych szkodliwych wpływów, o których mówiliśmy, przyśpieszył tylko i zwiększył czynność innych wpływów, czysto epidemicznych, czy (co, jak się zdaje, ma miejsce w czasie każdéj klęski głodowéj, nawet mniéj silnéj i krócéj trwającéj) powstała jakaś zaraźliwa choroba, która w ciałach wycieńczonych i przygotowanych do jéj przyjęcia niedostatecznym i złym pokarmem, wpływem pogody, brudu, niewygód i upadkiem sił moralnych, znajduje, że tak powiem, grunt i wszelkie warunki, potrzebne do tego, aby się mogła zrodzić, wzrosnąć i rozszerzyć; czy zaraza wybuchła najprzód w samym lazarecie (co, wnosząc z ciemnego i niedokładnego sprawozdania, było, jak się zdaje, przekonaniem lekarzy trybunału zdrowia); czy przeciwnie istniejąc już i kiełkując od pewnego czasu (i to nam się wydaje najbardziéj prawdopodobne, bo zważmy tylko, jak ogólnym, jak zadawnionym był niedostatek, jak znaczną śmiertelność!) przeniesiona do tego uwięzionego tłumu, rozwinęła się w nim tylko z przerażającą siłą: któż dziś zdoła powiedziéć, który z tych wniosków jest prawdziwszy? Dość, że liczba umierających w lazarecie doszła do stu ludzi na dobę.
A w czasie, gdy w tym przybytku śmierci i nędzy wszystko jest rozpaczą, trwogą, skargą, złorzeczeniem, jakież w trybunale prowizyi panuje zamieszanie, niepewność, wstyd, zamęt. Przystępują do narad, szukają sposobu zaradzenia złemu, zasięgają zdania trybunału zdrowia i w ostatku przychodzą do przekonania, iż nic innego już nie pozostaje jak tylko zniweczyć, odrobić, że tak powiem, to, co było zrobione z takim kosztem, z takim zachodem i co z tak bezlitośną przemocą narzucono nędzarzom. Otwarto bramy lazaretu, wypuszczono na swobodę wszystkich zdrowych biedaków, którzy tam jeszcze pozostali i którzy opuścili go z największym pośpiechem i z oznakami najwyższéj radości. I znowu ozwały się w mieście dawne prośby i jęki, lecz przerywane i słabsze, i znowu mieszkańcy jego ujrzeli dawny tłum nędzarzy, ale znacznie już przerzedzony i tém większą wzbudzający litość — powiada Ripamonti — iż każdemu, patrząc nań, przychodziła myśl o tém, co go tak przerzedziło. Chorych przeniesiono do Santa Maria della Stella, podówczas domu przytułku dla ubogich, gdzie wszyscy prawie pomarli.
Wreszcie niwy zbożem zasiane zaczęły przybierać barwę złotawą. Nędzarze ze wsi przybyli zwolna opuszczali miasto, udając się każdy w swoję stronę na owe żniwa tak upragnione. Zacny Fryderyk jeszcze się zdobył dla nich na zapomogę ostatnią i żegnał ich upominkiem, którego pomysł mógł się zrodzić tylko w jego wielkiém miłosierdziu: każdy wieśniak, który przychodził do arcybiskupiego pałacu, odchodził stamtąd obdarowany jednym giulo[2] i sierpem.
Ze żniwem nareszcie głód ustał, śmiertelność jednak, wynik jakiéjś epidemicznéj, zaraźliwéj choroby, zmniejszając się stopniowo, przeciągnęła się aż do jesieni. Wtém, kiedy wszystko zdawało się zapowiadać, że lada dzień już się skończy, nowa klęska kraj nawiedziła.
Wiele wypadków ważnych i takich, które nazywają zwykle historycznemi, zaszło w ciągu tych kilku miesięcy. Kardynał Richelieu, po zdobyciu Rochelli, o czém już mówiliśmy, zawarłszy naprędce przymierze z królem Anglii, przedstawił w Radzie króla francuskiego i przedstawienie to poparł wszechmocném swém słowem, że należy koniecznie dopomódz księciu Nivernais, Karolowi Gonzadze, a jednocześnie potrafił swego króla namówić do przyjęcia na siebie dowództwa w téj wyprawie. W czasie, gdy się tu do niéj czynią przygotowania, w Mantui hrabia Nassauski, komisarz cesarza, stara się skłonić nowego księcia do oddania swoich ziem Ferdynandowi, zapowiadając mu, że skoro tego nie uczyni dobrowolnie, cesarz przyśle wojsko, które te jego posiadłości zabierze. Książę, który w daleko nawet trudniejszych okolicznościach nie chciał przyjąć tak ciężkich i tak podejrzanych warunków, ośmielony teraz bliską pomocą, zapowiedzianą przez Francyą, témbardziéj się od nich usuwał; czynił to jednak oględnie, dawał grzeczne, wymijające odpowiedzi, starał się, aby jego odmowa zakrawała raczéj na prośbę o zwłokę i zapewniał o swéj gotowości do układów i o swéj uległości dla woli cesarskiéj. Komisarz odjechał, oświadczając mu, że Ferdynand będzie zmuszony do użycia siły zbrojnéj. Wreszcie w marcu kardynał Richelieu z królem na czele wojska do Włoch zawitał; zażądał od księcia Sabaudyi pozwolenia przeciągnięcia z wojskiem przez jego posiadłości. Zaczęto się o to układać, a gdy układy owe spełzły na niczém, nastąpiła utarczka, w któréj zwyciężyli Francuzi i po któréj przystąpiono do nowych układów i te tym razem lepiéj się powiodły, bo stanęła ugoda, na mocy któréj książę sabaudzki, w zamian za spełnienie przez Francuzów kilku warunków, które podawał, a między któremi był i ten, aby zmusić Gonzala Fernandeza do odstąpienia od Casale, ofiarowywał im swą pomoc w opanowaniu księstwa Medyolańskiego. Don Gonzalo uznał za najlepsze dobrowolnie dalszego oblężenia zaniechać, a skoro się tylko cofnął z pod murów Casale, do miasta wstąpił oddział francuskich żołnierzy, aby wzmocnić tameczną załogę.
W tym-to czasie i z powodu tych okoliczności Achillini napisał do króla Ludwika ten słynny sonet:

Sudate o fochi, a preparar metalli[3]

i inny jeszcze, w którym go zachęcał do udania się natychmiast do Ziemi Świętéj dla jéj oswobodzenia. Lecz takiém jest już przeznaczenie poetów, że ich rad nikt nigdy nie słucha, a choć w dziejach trafiają się czasem jakieś przykłady postępowania, zgodnego z ich zdaniem, możecie być pewni, że były-to rzeczy, które już pierwéj i bez nich postanowione były. Kardynał Richelieu postanowił natomiast powrócić do Francyi dla zajęcia się sprawami, które wydawały mu się stokroć ważniejszemi. Hieronim Soranzo, poseł wenecki, napróżno usiłował za pomocą próśb i przedstawień zwalczyć to postanowienie; na króla i kardynała proza jego nie wywarła większego wpływu niż wiersze Achilliniego; wrócili do Francyi z główną siłą wojska, zostawiając tylko sześć tysięcy żołnierzy w Suzie dla zapewnienia sobie wolnego przejścia, tudzież, aby służyły za rękojmią dotrzymania zawartéj ugody.
W czasie, gdy wojsko francuskie oddalało się, ciągnąc w jednę stronę, z drugiej zbliżało się wojsko Ferdynanda; opanowało już kraj Gryzonów i Valtellinę i przygotowywało się do spuszczenia się z wyżyn na medyolańską ziemię. Oprócz wszystkich szkód, których można się było obawiać dla kraju z powodu przejścia tak wielkiéj siły zbrojnéj, trybunał zdrowia otrzymał zawiadomienie, że w wojsku tém gnieździ się morowe powietrze, którego w wojskach niemieckich musiała być zawsze jakaś kropelka, jak powiada Varchi, mówiąc o owym strasznym morze, który te wojska na sto lat przedtém do Florencyi zaniosły. Aleksander Tadino, jeden z konserwatorów trybunału zdrowia (było ich sześciu: czterech urzędników i dwu lekarzy) odebrał zlecenie od tegoż trybunału, o czém sam opowiada w sprawozdaniu, z któregośmy już poprzednio jeden szczegół tu przytoczyli, aby przedstawić gubernatorowi przerażające niebezpieczeństwo, które zagraża krajowi, w razie jeżeli przezeń będzie ciągnąć całe to wojsko, które, jak powiadano, miało podążać na oblężenie Mantui. Wszystkie czyny don Gonzala Fernandeza zdają się dowodzić, iż miał wielką ochotę zdobyć sobie miejsce w historyi, która też rzeczywiście nie mogła nim się nie zająć; ale (jak to się nieraz trafia), czy to nie znając, czy nie umiejąc należycie ocenić jednego z najbardziéj godnych pamięci jego czynów, nie wpisała na swych kartach téj odpowiedzi, którą dał Tadinowi na jego przedstawienie. Odpowiedział, że nie potrafi na to poradzić, że pobudki interesu i honoru, dla których wyruszyło wojsko, są daleko ważniejsze od przewidywanego niebezpieczeństwa, że nie mniéj jednak należy starać się o to, aby się od niego zabezpieczyć, o ile się da najlepiéj i ufać w miłosierdzie Opatrzności.
Otóż, aby się, o ile możności, najlepiéj zabezpieczyć, dwaj lekarze trybunału zdrowia (znany już nam Tadino i senator Settala, syn słynnego Ludwika) wyrazili temuż trybunałowi swoje zdanie, iż należałoby zabronić pod najsroższą karą nabywania jakichkolwiekbądź rzeczy od żołnierzy, którzy mieli przez księstwo przeciągać, ale nie było sposobu wytłómaczyć potrzeby takiego rozkazu panu prezesowi, człowiekowi — powiada Tadino — wielkiéj dobroci, który za nic nie chciał uwierzyć, aby styczność z żołnierzami niemieckiemi i kupowanie od nich jakichkolwiek rzeczy miało zagrażać śmiercią tylu tysiącom ludzi. Podajemy ten wyjątek, by posłużył za dowód, jakie-to dziwne rzeczy działy się w owym czasie, bo z pewnością odkąd istnieją trybunały zdrowia, żadnemu innemu ich prezesowi nie zdarzyło się nigdy rozumować w taki sposób, jeżeli wolno nazwać to rozumowaniem.
Don Gonzalo Fernandez po téj swojéj odpowiedzi niedługo już bawił w Medyolanie, a jego odjazd był równie smutny, jak i przyczyna, która go do niego zmusiła. Został usunięty od piastowanego dotychczas urzędu za niepomyślny obrót owéj wojny, któréj był pierwszym promotorem i wodzem, a lud obwiniał go za ów głód, który kraj nawiedził za jego rządów. (To, co uczynił dla morowego powietrza, mało komu było znane; zresztą, jak się wkrótce pokaże, nikt o to nie dbał, nikt, powiadam, oprócz trybunału zdrowia, a zwłaszcza dwóch jego lekarzy). Kiedy więc w powozie podróżnym wyruszył z gubernatorskiego pałacu, otoczony oddziałem halabardników, poprzedzany dwu trębaczami na koniach, z szeregiem innych powozów z tyłu, w których znajdowali się towarzyszący mu panowie, został powitany przeciągiem gwizdaniem uliczników, zebranych na placu katedry, którzy z wielkim hałasem w nieładzie za nim ruszyli. Gdy orszak skręcił na ulicę, wiodącą do bramy Ticinese, przez którą-to bramę miał z miasta wyjechać, zaczął go otaczać coraz większy tłum ludzi, którzy częścią już tu na niego czekali, częścią zaś zbiegać, się zewsząd zaczęli, tembardziéj, że trębacze, formaliści, stosownie do otrzymanego rozkazu, nie przestawali trąbić przez całą drogę od pałacu aż do bramy. W procesie, który wytoczono następnie z powodu tych rozruchów, jeden z trębaczy na zarzut, że swém nieustanném trąbieniem przyczynił się do zwiększenia tłumu, odpowiada w ten sposób: — Mój drogi panie, przecież to nasze rzemiosło; a gdyby Jego Ekscellencya nie miała życzyć sobie, abyśmy trąbili, to powinna była kazać nam tego zaprzestać. — Lecz don Gonzalo, czy to, że miał wstręt do uczynienia czegoś, coby mogło pokazać, że się lęka, czy to, że się obawiał, aby przez to jeszcze bardzijé nie rozzuchwalił się ów motłoch, czy wreszcie, że naprawdę był trochę zmieszany, dość, iż nie wydał żadnego rozkazu. Tłum, który halabardnicy napróżno usiłowali odpychać, poprzedzał, otaczał powóz, podążał za nim, wołając: — Idź, idź sobie, ty sprawco głodu, ty, coś pił krew i łzy biedaków. — I gorsze jeszcze rzeczy słyszćé się dawały. Kiedy już się znaleźli nieopodal bramy, na powozy posypały się kamienie, cegły, ogryzki od owoców, łupiny, słowem wszystko to, co w wojnach tego rodzaju zwykłą broń stanowi; część ludu pośpieszyła na mury i stamtąd ostatnią szarżą pożegnała odjeżdżających. Zaraz potém wszyscy spokojnie rozeszli się do domów.
Na miejsce don Gonzala został przysłany markiz Ambroży Spinola, którego imię zdobyło już poprzednio w wojnach z Flandryą owę sławę wojskową, która mu pozostała po-dziś-dzień.
Tymczasem wojska niemieckie pod dowództwem innego wodza włoskiego, hrabiego Rambalda Collalto, choć nie tak głośnéj, ale téż niemałéj sławy, odebrało rozkaz stanowczy ciągnięcia pod Mantuę i we wrześniu wkroczyło do księstwa medyolańskiego.
Wojsko w owych czasach w znacznéj części składali jeszcze żołnierze-ochotnicy, werbowani przez dowódców wojsk zaciężnych (kondottierów), którzy czynili to z polecenia tego lub owego panującego, a czasem i na własną rękę, aby potém sprzedać się wraz z całym oddziałem więcéj dającemu. Nadzieja rabunku i wyuzdanéj, bezkarnéj rozpusty bardziéj niż płaca zachęcała ludzi do żołnierki. Ogólna i prawdziwa karność wojskowa nie istniała, ani nie mogła istnieć, bo nie dałaby się pogodzić z wielką władzą, którą posiadali rozmaici kondottierowie. Oni zaś sami niewiele dbali o karność, a nawet gdyby mieli ochotę zaprowadzić ją i utrzymać u siebie, nigdyby tego nie potrafili dokazać, bo żołnierze tego rodzaju alboby rokosz podnieśli przeciw kondottierowi-nowatorowi, któremuby przyszło do głowy zabronić im dopuszczania się rabunku i gwałtów, albo co najmniéj rzuciliby go wszyscy, tak, że tylko we dwoje z chorągwiąby pozostał. Oprócz tego, ponieważ panujące osoby, najmując, że tak powiem, te bandy, starały się głównie o zebranie jak najwięcéj Judzi i o zapewnienie przez to powodzenia dla swych wypraw Wojskowych, mniéj troszcząc się o to, czy ich środki (zawsze niemal za szczupłe w porównaniu do ich wielkich potrzeb) pozwolą żołd należny zapłacić; nic więc dziwnego, że żołd ów nieraz długo zalegał, pobierał się częściami i niecałkowicie, i że rabowanie krajów, na które los zsyłał takie zgraje, stanowiło jakoby część owéj płacy, jakoby dodatek do niéj, na który obie układające się strony zgadzały się w milczeniu. Niemal tak słynne jak imię Wallensteina, jest jego zdanie, że łatwiéj utrzymać wojsko stutysięczne niż dwunastotysięczne. A to, o którém teraz mówimy, składało się w znacznéj części z żołnierzy, którzy pod jego wodzą pustoszyli Niemcy w owéj najsłynniejszéj ze względu na nią samę i na jéj skutki wojnie, która z czasem otrzymała nazwę trzydziestoletniej od liczby lat jéj trwania, a od któréj początku wówczas rok jedenasty dopiéro upłynął. Był tam w tém wojsku, pod wodzą jednego z namiestników Wallensteina, nawet jego pułk własny; z innych dowódców wielu już walczyło poprzednio pod jego rozkazami, a między niemi znajdował się niejeden z tych jego przyjaciół, którzy we cztery lata potém mieli mu tak skutecznie dopomódz do zakończenia życia w ów brzydki sposób, o którym wie każdy.
Piechoty było dwadzieścia osiem tysięcy, konnicy siedem; cała ta siła zbrojna, spuszczając się z Valtelliny, aby się dostać pod Mantuę, musiała ciągnąć z biegiem Addy, wzdłuż dwu ramion jeziora, potém brzegiem jéj aż do miejsca, w którem wpada do Po, a daléj czas jakiś jeszcze wzdłuż téj ostatniéj rzeki; razem przechód wojsk przez księstwo medyolańskie miał się odbyć w ciągu dni ośmiu.
Znaczna część mieszkańców uciekała w góry przed wojskiem, niosąc tam ze sobą, co miała najdroższego, lub pędząc przed sobą swoje trzody; inni pozostawali, albo nie chcąc opuścić jakiegoś chorego, który nie mógł uciekać, albo żeby czuwać nad pochowanemi, pozakopywanemi w ziemi kosztownościami; inni wreszcie dlatego, iż nie mieli nic do stracenia, a spodziewali się nawet, że pozostając na miejscu, coś na tém zyskać mogą. Kiedy pierwszy oddział przybywał do jakiéj wioski, przeznaczonéj na jego wypoczynek, natychmiast rozpraszał się po niéj i po okolicy, rabując i pustosząc; — wszystko, co można było spożyć lub zabrać, znikało; resztę niszczono lub psuto; sprzęt domowy zamieniał się na opał, domy na stajnie, nie mówiąc już o pastwieniu się nad ludźmi, o ciężkich ranach, o znieważaniu kobiet. Wszystkie zabiegi, wszystkie usiłowania ukrycia rzeczy kosztowniejszych najczęściéj żadnego nie odnosiły skutku, a czasem wychodziły na złe ich właścicielowi. Żołnierze, ludzie znający się wybornie na strategice wojen tego rodzaju, szukali po wszystkich kątach domów, psuli i wybijali ściany, w sadach i ogrodach dostrzegali odrazu miejsca, w których ziemia była świeżo poruszoną; nieraz aż w góry się zapuszczali, aby zabierać zagnane tam bydło; mając za przewodnika jakiego łotra z okolicy, zaglądali do jaskiń, szukając tam zamożniejszych mieszkańców, a gdy jednego z takich wykryli, wlekli go do jego domu i za pomocą gróźb, bicia, męczarni najsroższych zmuszali do wskazania im miejsca, gdzie schował swe skarby. Wreszcie w dalszą wybierali się drogę: już odeszli; zdaleka coraz słabiéj dolatywał odgłos ich trąb i bębnów; następowało kilka godzin przerażającéj ciszy i znów rozlegało się przeklęte bębnienie, słychać było nowy przeklęty odgłos trąb wojskowych; inny oddział nadciągał. Nowi przybysze, nie znajdując już nic, coby zabrać mogli, z tém większą wściekłością niszczyli wszystko, co jeszcze można było zniszczyć; palili beczki opróżnione przez swych poprzedników, drzwi w izbach, w których żadnego już nie pozostało sprzętu; z tém większém okrucieństwem pastwili się nad bezbronnemi mieszkańcami i tak szło coraz gorzéj i gorzéj przez całych dni dwadzieścia, bo na tyle oddziałów było podzielone wojsko. Colico było pierwszą miejscowością w księstwie, którą opanowały te szatany; potem rzuciły się na Bellano, stamtąd wkroczyły do Valsassiny i rozbiegły się po niej; wreszcie przyszła koléj na ziemię Lecco.





  1. Rodzaj tortury.
  2. Drobny pieniążek, trzecia część lira włoskiego.
  3. Poćcie się ognie, przygotowując metal





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.