Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.

Od chwili, gdy się Łucya ocknęła, niezbyt wiele upłynęło czasu, a i tego w znacznéj części musiała użyć na całkowite rozbudzenie się i na odróżnienie ponurych mar sennych od wspomnień i obrazow owéj rzeczywistości, która tak bardzo przypominała gorączkowe widziadła chorego umysłu. Stara zaraz się ku niéj zbliżyła i głosem, w którym dźwięczała jakaś przymusowa pokora i słodycz, rzekła.
— Co, wyspałaś się, biedactwo? Czyż to nie lepiéj było położyć się do łóżka? Tak usilnie wczoraj cię o to prosiłam. — A nie otrzymując żadnéj odpowiedzi, mówiła daléj, niby błagalnie, chociaż z silném rozdrażnieniem, którego ukryć nie umiała: — Zjedz-że choć cokolwiek, mijé-że rozum, dziewczyno. Ech! jakaś ty nie dobra! Musisz być głodna. No, powiedz, co będziesz jadła? Nie chcesz, nie chcesz? A potém, kiedy on powróci, któż mu za to odpowiadać będzie?
— Nie chcę jeść, nie chcę; ja chcę do matki, puśćcie mnie do matki. Ten pan mi obiecał, powiedział: jutro zrana. Gdzie pan?
— Niéma go w domu, wyszedł, ale powiedział, że powróci za chwilę i że zrobi wszystko, co tylko zechcesz.
— On to powiedział? Naprawdę tak powiedział? A więc dobrze! ja chcę do matki, zaraz, zaraz do matki!
Wtém na korytarzu dają się słyszeć kroki, potém stuk do drzwi. Stara podbiega i pyta; — Kto tam?
— Otwórz — odpowiada zcicha głos dobrze jéj znany. Odsuwa rygiel; Nienazwany ostrożnie drzwi uchyla, każe staréj wyjść na korytarz i natychmiast na jéj miejsce posyła do pokoju don Ab bondia z ową poczciwą kobietą. Potém przymyka drzwi, staje przy nich, jakby na straży, a starą wyprawia gdzieś w najdalszy kąt zamku, jak już wyprawił poprzednio Martę z przyległego pokoju.
Zrazu cały ten ruch, ta chwila oczekiwania, to pojawienie się nowych osób, wywołały w Łucyi gwałtowne wstrząśnienie, bo choć stan jéj obecny był prawie nie-do-zniesienia, każda jednak w nim zmiana stawała się powodem do nowych udręczeń i do nowego przestrachu. Podniosła oczy, zobaczyła kobietę i księdza; uspokoiło ją to nieco; zaczęła się im przyglądać uważniej. Czyjej się zdaje, czy to on naprawdę? Poznała don Abbondia i osłupiała z podziwu, wpatrując się weń wzrokiem nieruchomym. Kobieta, zbliżywszy się do niéj, pochyliła się nad nią i patrząc litośnie, ujęła obie jéj ręce, jakby dla ośmielenia jéj i zarazem podniesienia z ziemi, potém zaś rzekła łagodnie:
— O! biedaczko ty moja! chodź, chodź z nami.
— Kto wy jesteście? — spytała ją Łucya, ale nie czekając na odpowiedź, natychmiast znowu zwróciła głowę w stronę don Abbondia, który stał nieco opodal i którego twarz wyrażała równie wielkie rozczulenie i litość, i wpatrując się weń uważnie, zawołała:
— Ksiądz proboszcz? wszak to ksiądz proboszcz? Gdzież my jesteśmy? O! ja nieszczęśliwa! Ja od zmysłów odchodzę! To być nie może!
— Nie, nie, — odrzekł don Abbondio, — to ja, to ja, naprawdę, uspokój się. Widzisz? Przyszliśmy po ciebie. Pójdziesz z nami. Ja, ja, ksiądz proboszcz, umyślnie dla ciebie przyjechałem tu konno...
Łucya, jakby jej odrazu wszystkie siły wróciły, zerwała się z podłogi, potém jeszcze raz spojrzała na obie twarze i rzekła:
— A więc to Najświętsza Panna was tu przysłała?
— I ja tak sądzę — odpowiedziało dobre kobiecisko.
— I doprawdy, doprawdy pójdziemy stąd? — rzekła Łucya, zniżając głos i rzucając podejrzliwe, nieśmiałe wejrzenie. I nikt nas nie zatrzyma? I wszyscy ci ludzie... — Tu usta jéj drgnęły w skutek strachu i obrzydzenia. — I ten pan!.. ten człowiek!. Tak on mi już przyrzekł...
— Ten pan jest także tutaj, umyślnie przybył z nami — rzekł don Abbondio. On tu czeka za drzwiami. Chodźmy więc prędko; nieładnie byłoby, aby taka, jak on osoba, miała na nas czekać.
Ten, o którym była mowa, otworzył drzwi i ukazał się na progu. Łucya, która przed chwilą jeszcze chciała tak bardzo ujrzéć go co najprędzéj, a nawet, nie mając żadnéj innéj nadziei ratunku, w nim ją tylko pokładała, teraz, gdy już miała przy sobie twarze przyjazne, gdy usłyszała głosy uspakajające i miłe, nie mogła stłumić uczucia odrazy; zatrzymała więc oddech, zadrżała, przytuliła się do owéj kobiety i twarz na jéj piersiach ukryła. Nienazwany na widok téj twarzy, na którą już i wczoraj nie mógł spojrzéć śmiało, téj twarzy, tak bladéj, tak zmienionéj długiem cierpieniem i odmawianiem sobie posiłku, nie odważył się zbliżyć, a spostrzegłszy następnie ów ruch, zdradzający przerażenie najwyższe, spuścił oczy i stał nieruchomy, milczący przez chwilę, potém, jakby odpowiadając na to, czego nie wyrzekła biedaczka, zawołał:
— Prawda! ach! przebacz mi, przebacz!
— Przyszedł, aby cię oswobodzić; on już nie ten, co dawniéj; on stał się dobrym człowiekiem, naprawdę, słyszysz? Prosi, abyś mu przebaczyła — szeptała poczciwa kobieta do ucha Łucyi.
— I czegóż chcesz więcéj? No, no, podnieś głowę, Łucyo, nie bądź-że dzieckiem; możemy zaraz wyruszyć w drogę — mówił don Abbondio.
Łucya podniosła głowę, spojrzała na Nienazwanego i widząc to czoło pochylone, ten wzrok zmieszany i smutny, porwana nagle uczuciem jakiéjś radości, litości i najwyższéj wdzięczności, zawołała:
— O! mój panie! Niech ci Bóg nagrodzi to miłosierdzie, które masz dla mnie!
— A tobie niech Bóg nagrodzi stokrotnie te wyrazy, które mi taką ulgę przynoszą!
I z temi słowy Nienazwany odwrócił się i wyszedł pierwszy; Łucya wzruszona, promieniejąca radością poszła za nim, opierając się na ramieniu swéj nowéj towarzyszki. Don Abbondio podążył za niemi. Zeszli na dół po wschodach, przybyli do drzwi, wiodących na podwórze, Nienazwany otworzył je na roścież, zbliżył się do lektyki, sam także jéj drzwiczki otworzył z jakąś, nieśmiałą prawie uprzejmością (dwie rzeczy nieznane w nim dotychczas), podtrzymując ramię Łucyi, najprzód jéj dopomógł przy wsiadaniu, a następnie i jéj towarzyszce. Potém odwiązał muła don Abbondia i jemu również dopomógł do wdrapania się na siodło.
— O! panie, tyle łaski! — powtarzał proboszcz, usiłując jak najprędzéj dostać się na grzbiet muła, co zresztą poszło mu teraz daleko łatwiéj, niż za pierwszym razem.
Po chwili Nienazwany siedział także na siodle i mały orszak wyruszył. Teraz pan zamku podniósł czoło, a wzrok jego miał znowu zwykły swój rozkazujący wyraz. Brawi, których napotykał po drodze, dostrzegali wprawdzie jakąś zmianę na jego twarzy, jakieś niezwyczajne zamyślenie, jakieś dziwne ożywienie, ale ani rozumieli, ani nawet mogli zrozumiéć prawdy. W zamku nie wiedziano nic jeszcze o wielkiéj zmianie, która zaszła w tym człowieku, a na podobny domysł z pewnością niktby sam nie wpadł.
Zacna kobieta zasunęła natychmiast firanki lektyki, potém, ściskając serdecznie ręce Łucyi, zaczęła ją pocieszać, winszować jéj, wyrażać swe współczucie i radość z powodu tak cudownego wybawienia. A widząc, iż oprócz znużenia i osłabienia, spowodowanego wszystkiém tém, co ona wycierpiała, nawet i same wypadki obecnéj chwili tak ciemne, tak nieodgadnione, nie pozwalały biedaczce odczuć całego szczęścia z odzyskania swobody, starała się najusilniéj wyjaśnić jéj choć w części i zmniejszyć nieład, panujący w jéj myślach. Nazwała przytém miasteczko, do którego teraz zdążali.
— Tak! — rzekła Łucya z ożywieniem, wiedziała bowiem, że to niezbyt daleko od jéj wioski rodzinnéj. — O, Matko Najświętsza! dzięki Ci, dzięki! Moja matka! Moja matka!
— Zaraz po nią poślemy — odpowiedziała kobieta, nie wiedząc, że to już uskuteczniono.
— O! tak, tak, koniecznie! Niech wam to Bóg nagrodzi... Lecz kimże wy jesteście? Jak się to wszystko stało?..
— Posłał mię tu nasz proboszcz — rzekła poczciwa kobieta — bo widzisz, kochanko, ten pan, którego serce Bóg wzruszył (niech będzie za to błogosławiony!), ten pan przyszedł do naszego miasteczka, aby widziéć się z jego pasterską mością, kardynałem arcybiskupem (bo teraz u nas bawi ten święty człowiek) i nawrócił się i chce pokutować za grzechy i zmienić życie; powiedział więc kardynałowi, że kazał porwać biedną dziewczynę, to jest ciebie, bo go o to prosił jakiś inny bezbożnik, którego nazwiska nie mówił mi proboszcz.
Łucya podniosła oczy ku niebu.
— Może domyślasz się, kto to taki — mówiła daléj kobieta. — Ale to do mnie nie należy. Otóż więc kardynał zaraz sobie pomyślał, że ponieważ tu chodzi o dziewczynę, najwłaściwiéj zatém byłoby posłać po nią jaką kobietę i powiedział naszemu proboszczowi, aby się tém zajął, a proboszcz był tak łaskaw, że przyszedł do mnie...
— O! Niech wam Bóg nagrodzi ten miłosierny uczynek!
— A cóż to tak wielkiego? To taka drobnostka! I ksiądz proboszcz powiedział mi, żebym cię uspokoiła i starała się dodać odwagi i oznajmiła ci, że Bóg ciebie wybawił cudownym sposobem...
— O! tak! cudownym, naprawdę cudownym, za wstawieniem się Matki Najświętszéj.
— A więc bądź dobréj myśli i przebacz temu, który ci krzywdę wyrządził, a dziękuj Bogu, że się ulitował nad tym grzesznikiem i módl się za niego. Zobaczysz, kochanko, jaką to, oprócz zasługi przed Bogiem, jeszcze i ulgę twemu sercu przyniesie.
Łucya odpowiedziała spojrzeniem, spojrzenie zaś to mówiło: — o, tak! — a mówiło jaśniéj i wyraźniéj, niż wszelkie słowa, i z taką słodyczą, któréjby żadne słowa oddać nie mogły.
— Poczciwa dziewczyna! — rzekła kobieta. — A ponieważ przybył także do naszego miasta i wasz proboszcz (żebyś wiedziała, ilu ich tam jest! wszyscy, z całéj okolicy!), kardynał więc umyślił posłać go również po ciebie, ale z niego, Bogiem a prawdą, pomoc była niewielka. Już i pierwéj słyszałam, że to sobie nietęgi człowieczyna, ale nigdy się nie spodziewałam, żeby on tak dalece nie umiał dać sobie rady.
— A ten... — spytała Łucya — ten, który się nawrócił... jak się nazywa?
— Jak-to! nie wiesz? — rzekła kobieta i wymówiła jego nazwisko.
— O, Boże miłosierny! — zawołała Łucya.
Ileż-to razy słyszała ona to imię, powtarzane w opowiadaniach o różnych dziejach okropnych, w których ono odgrywało taką rolę, jaką ludożerca odgrywa w baśniach! A teraz na myśl, że się znajdowała w mocy tego człowieka, że jest obecnie pod jego troskliwą opieką; na myśl o tak okropném nieszczęściu i o tak niespodzianém ocaleniu; na wspomnienie téj twarzy, którą zrazu widziała surową, potém wzruszoną, potém pokorną, powtarzała tylko odurzona i zachwycona: — O, Boże! Boże miłosierny!
— Naprawdę, wielkie-to miłosierdzie, wielki-to cud boski! — mówiła towarzyszka Łucyi. — Jakie pół świata, co najmniéj, odetchnie teraz swobodniéj. Pomyśléć tylko, ilu-to on ludzi dręczył; a dziś, jak mi to nasz proboszcz powiedział... a nawet dość nam spojrzéć, aby w to uwierzyć, stał się zacnym, świętym człowiekiem! A zresztą widać to zaraz i z jego uczynków.
Gdybyśmy chcieli utrzymywać, że ta poczciwa kobieta nie była wcale ciekawą i że nie życzyła sobie poznać trochę dokładniéj całéj téj niezwyczajnéj sprawy, w któréj tak niespodzianie musiała wziąć udział, rozminęlibyśmy się z prawdą. Jednakże i to na jéj chlubę musimy powiedziéć, że przejęta litością i szacunkiem dla Łucyi, pojmując przytém doniosłość i powagę obowiązku, jaki na nią włożono, nie pomyślała nawet o tém, aby zadawać jéj jakieś drażliwe, niepotrzebne zapytania; wszystko, co mówiła w ciągu całéj téj drogi, miało jedynie na celu uspokojenie, pocieszenie biednéj dziewczyny i okazanie jéj współczucia.
— Pewnie Bóg wie jak dawno nic już w ustach nie miałaś?
— Nie pamiętam od kiedy... Tak, dawno już nie jadłam.
— Biedaczka! Musisz być bardzo głodna?
— Tak, trochę — odpowiedziała słabym głosem Łucya.
— U mnie w domu, Bogu dzięki, zaraz się znajdzie jakiś posiłek. A już niedaleko; przybędziemy za chwilę.
Czasami Łucya opierała głowę o tylną ścianę lektyki i leżała tak nieruchomo z zamkniętemi oczyma, jakby drzemiąc; wówczas poczciwa jéj towarzyszka nie przerywała ani jedném słowem tego uspokojenia chwilowego.
Dla don Abbondia powrót nie był już wprawdzie tak męczący jak poprzednia podróż, ale nie można go było także nazwać i zbyt miłą przechadzką. Najprzód, gdy ustał ów strach niezmierny, poczuł on, że mu się dziwnie lekko zrobiło na sercu, lecz, niestety, nie na długo. Wkrótce zaczęły się budzić w tém samém sercu inne przykre uczucia i rosły tak szybko, jak rosną owe chwasty, pokrywające nagą z początku ziemię, z któréj wyrwano wielkie drzewo z korzeniem. Stał się on teraz dziwnie czuły i wrażliwy na wszystko, a gdy się zastanowił nad teraźniejszém swém położeniem i nad tém, co go jeszcze spotkać mogło, to doprawdy nie brakowało mu powodów do strapienia. Teraz, wracając, uczuwał daleko silniéj, niż jadąc do zaniku, całą niewygodę tego rodzaju podróżowania, do którego niebardzo był nawykł; z początku zwłaszcza owo spuszczanie się z góry na dół było dla niego okropném. Poganiacz, któremu Nienazwany dawał znaki, aby się śpieszył, popędzał swe muły, które teraz w ślad za lektyką zaczęły biedź truchtem; tym samym krokiem podążali dwaj jeźdźcy, skutkiem czego w miejscach bardziéj spadzistych nieszczęśliwy nasz don Abbondio padał na przód, jakby go kto z tyłu drągiem podważał, i chwytał się za siodło, aby nie zleciéć; jednakże nie śmiał prosić, żeby wolniéj jechano, a zresztą chociażby śmiał nawet, to i tak pewnieby tego nie uczynił, bo i jemu samemu pilno już było wydostać się z téj miłéj okolicy. Oprócz tego, tam, gdzie droga przechodziła przez jakiś wzgórek lub przez okopy, opasujące zamek, muł jego, jak-to zresztą wszystkie muły mają we zwyczaju, niby na złość temu, kogo niósł na swym grzbiecie, starał się zawsze iść bokiem drogi, stawiać nogi na saméj jéj krawędzi i don Abbondio widział tuż przed sobą, prostopadle niemal, dół, albo, jak się jemu zdawało, przepaść rozwartą. — I ty, i ty również — mówił w duchu do swego wierzchowca — masz ten przeklęty pociąg do szukania niebezpieczeństw, gdy droga taka szeroka! — I ciągnął silnie za uzdę, chcąc go skierować na środek ścieżki, lecz napróżno! Tak, iż najczęściéj, chociaż się dręczył gniewem i strachem, dawał jednak za wygraną i pozwalał upartemu zwierzęciu iść, gdzie mu się podobało. Brawi nie przerażali go już teraz tak dalece, gdyż miał wszelką pewność, że ich pan nawrócił się nie na żarty. — Ale — myślał sobie jednak — ale, jeżeli wiadomość o tym dziwnym wypadku rozejdzie się tu, zanim stąd umknąć zdołamy, kto wie, jak to na nich podziała? Kto wie, co stąd może wyniknąć? A gdyby naprzykład wyobrazili sobie, że to ja przybyłem tutaj w roli misyonarza? Oj, oj! źle byłoby ze mną, źle! Zamęczyliby, zamordowali! — Surowy, rozkazujący wyraz twarzy Nienazwanego nie wzbudzał w nim już teraz obaw, przeciwnie, nawet go nieco uspakajał. — Żeby tych, tych wszystkich utrzymać na wodzy — myślał sobie — takiéj właśnie miny potrzeba, to i ja rozumiem, ale dlaczegoż-to ja i właśnie ja, nie kto inny, musiałem się znaléść pomiędzy temi ludźmi?
Nareszcie Spuścili się z góry, a wkrótce potém wyjechali z doliny. Czoło Nienazwanego zaczęło się wypogadzać. I twarz don Abbondia również znacznie się rozjaśniła; wysunął nieco głowę z pomiędzy ramion, wyprostował nogi i ręce, poprawił się na siodle, co zaraz ładniéj wyglądało napozór, zaczął oddychać całą piersią i z większym już spokojem zabrał się do rozważania bardziéj wprawdzie oddalonych, lecz niemniéj nieuniknionych, jak sądził, niebezpieczeństw. — Co powie to zwierzę, ten don Rodrigo? Wyjść na głupca, dostać po nosie i to w taki sposób, i nic nie wskórać i na śmiech ludzki się narazić, wyobrażani sobie, jak mu to w smak pójdzie! Teraz to chyba naprawdę się wścieknie. A że wyzwierzy się na mnie, to niezawodnie; nie daruje, o! nie daruje mi tego, żem do téj awantury należał! Skoro już wówczas miał dość śmiałości, aby wysłać na moje spotkanie tych dwóch swoich dyabłów z takim przyjemnym rozkazem, to teraz kto wie, na co się gotów odważyć! Z jego pasterską mością nie może przecież zadzierać, bo go się boi. Ho, ho! co kardynał, to nie don Rodrigo! A będzie się gryzł i wściekał i zechce na kimś tę swoję złość wywrzeć. A jak-to zwykle bywa w takich razach? Gdzie biją, tam kije zawsze na dół spadają, a szmaty lecą w powietrze. Łucyę, to rzecz oczywista, kardynał zechce umieścić w bezpieczném schronieniu; tego drugiego biedaka dosięgnąć także nie można, bo za daleko; wyśliznął się nieborak (a źle z nim już było!); otóż kto pozostaje, kto ma być szmatem? — ja! O! byłoby-to rzeczą okrutną naprawdę, gdybym ja, po zniesieniu tylu niewygód, tylu przykrości, tylu męczarni, których mi nawet nikt za zasługę nie poczyta, miał jeszcze odpokutowywać za całą tę sprawę! Jego pasterska mość wepchnął mnie gwałtem w tę biedę, a ciekawym, co uczyni, aby mię ratować? Cóż, czy to on może mi zaręczyć, że ten szaleniec nie wypłata mi jeszcze gorszego figla, niż był ów pierwszy? E! miałby tam jeszcze kardynał czas i mną się opiekować! Tyle ma spraw różnych na głowie! Do tylu rzeczy sam się musi wtrącać! A zresztą, czasami z takiéj opieki to gorsza jeszcze bieda wypływa. Ci święci ludzie robią swoje dobre uczynki hurtem, odrazu, a potém basta! cieszy ich, że spełnili dobry uczynek i na tém już koniec, i odwracają się zaraz w inną stronę; bo znudziłoby ich to, gdyby mieli myśléć o tém jeszcze, jakie to następstwa pociągnie za sobą; lecz ci niegodziwi, którzy się w złém kochają, ci działają inaczéj: gdy chcą kogo zgubić, to przystępują do tego rozważnie, z wielką wytrwałością i nie spoczną, nie spuszczą z oka swéj ofiary, dopóki celu nie dopną, a to wszystko czyni ten szatan, który w nich siedzi. Mam-że pójść do don Rodriga i powiedzieć mu, iż to ja nie z własnéj chęci pojechałem po Łucyę, lecz że mnie posłał kardynał, że mi to rozkazał? Wyglądałoby to tak, jakbym trzymał stronę tego łotra. Jezus, Marya! Ja miałbym trzymać z tym łotrem, ja?! Może za te rozkosze, których doznaję z jego powodu? Ot, najlepiéj zrobię, gdy wszystko, jak było, opowiem Perpetui, a niech już ona głowę sobie suszy i namyśla się, jak tam mi teraz postąpić wypada. Byle tylko jego pasterska mość kardynał nie wymyślił czasem jakiego wystąpienia uroczystego z powodu téj awantury, wyprawienia jakiego niepotrzebnego widowiska, w którém i ja znowu musiałbym brać udział. Skoro przyjedziemy, jeżeli już się nabożeństwo skończyło, polecę zaraz do kardynała, aby mu złożyć moje uszanowanie i nie zabawię tam dłużej nad jednę chwilkę; jeżeli zaś będzie on jeszcze w kościele, to poproszę kogo, aby mu owo uszanowanie w mojém imieniu oświadczył i ruszę prościuteńko do domu. Łucya jest pod dobrą opieką, ja tu już więcéj na nic nie potrzebny, a po tylu niewygodach sądzę, że mam przecież prawo wypocząć. A gdyby jego pasterskiej mości pizyszia laptem ochota dowiedzenia się czegoś o téj sprawie z Łucyą i gdybym ja został zmuszony do opowiedzenia mu owej historyi ze ślubem? Tegoby tylko brakowało jeszcze! Do domu, do domu! A jeżeli zechce i do mojéj parafii zawitać?... O! niech tam zresztą będzie co chce; nie myślę się trapić zawczasu, i tak mam już dosyć zmartwienia. Wiem, że na teraz zamykam się w domu. Dopóki jego pasterska mość bawi w téj okolicy, don Rodrigo nie odważy się przecież breweryj wyprawiać. A potém.... A potém? Ach! czuję, że te ostatnie lata mego życia będą ciężkie, o! i bardzo ciężkie!
Mały orszak przybył do miasteczka, podczas gdy nabożeństwo w kościele jeszcze się było nie skończyło; przejechał przez ten sam placyk, przez ten sam tłum, który i teraz nie mniejsze okazywał wzruszenie i zaciekawienie i tak samo jak pierwéj ustępował z drogi. Dwaj jeźdźcy skierowali się ku plebanii; lektyka zaś podążyła daléj ku domowi zacnej kobiety, towarzyszącéj Łucyi.
Don Abbondio zrobił tak, jak-to sobie postanowił już w drodze. Skoro tylko zsiadł z muła, zaraz złożył swoje najniższe, najserdeczniejsze uszanowanie i pożegnanie Nienazwanemu i prosił go, aby zechciał w jego imieniu przeprosić jego pasterską mość kardynała, że on nie może czekać, gdyż jest zmuszony wracać natychmiast do swojéj parafii dla spraw ważnych i nie cierpiących zwłoki. Poszedł następnie po to, co nazywał swym rumakiem, to jest po kij swój sękaty, który został w pierwszym pokoju, znalazł go i ruszył w drogę. Nienazwany w plebanii pozostał, czekając na skończenie nabożeństwa, a zarazem na kardynała.
Zacna towarzyszka Łucyi, skoro tylko na miejsce przybyły, wprowadziła dziewczynę do swego domu i usadowiwszy ją, o ile mogła, najwygodniéj w swéj kuchni, zaczęła się krzątać około przyrządzenia posiłku, broniąc się z jakąś poczciwą rubasznością od podziękowań i przeprosin, które Łucya ponawiała co chwila.
Prędko i żwawo dorzuciła drewek do ogniska pod kociołek, w którym pływał spory kapłon, a gdy rosół raz się zagotował, napełniła nim misę i podała ją Łucyi wraz z chlebem, którego już nakrajała uprzednio. A widząc, jak biedaczce przybywa sił z każdą niemal łyżką téj pożywnéj strawy, nie mogła się tém nacieszyć i głośno wyrażała swoję radość z powodu, że się to wszystko stało właśnie w taki dzień, kiedy, jak mówiła, nie same tylko węgielki miała w piecu. — Dziś wszyscy wysadzają się na jakiś przysmaczek — dodawała — oprócz tych biednych, najbiedniejszych, których stać ledwie na chleb z wyki i na polentę hreczaną; jednakże dziś i oni wszyscy się cieszą, gdyż mają nadzieję dostania czegoś od takiego wspaniałomyślnego i świątobliwego pana. My, dzięki Bogn, nie jesteśmy w tak smutném położeniu; rzemiosło mego męża i trochę téj ziemi, którą mamy, wystarcza nam na życie. Jedz więc śmiało, kochanie, i nie obawiaj się, abyś nas miała tém skrzywdzić, a niezadługo i kapłon się dogotuje, to będziesz mogła lepiéj się posilić. — Powiedziawszy to, znowu zaczęła się krzątać, doglądając obiadu, który już prawie był gotowy i nakrywając do stołu.
Tymczasem Łucya, uspokoiwszy się trochę i pokrzepiwszy swe siły, zaczęła w skutek nawyknienia, w skutek instynktu porządku i czystości, poprawiać na sobie ubranie, układać na głowie potargane, opadłe na ramiona warkocze i wiązać na piersiach chusteczkę, która osłaniała jéj ramiona i szyję. Wtém ręce jéj natrafiły na paciorki różańca, który zawiesiła w nocy na szyi, wzrok pobiegł za niemi i na ten widok cała krew uderzyła jéj do głowy; ów ślub, który uczyniła, a o którym pod wpływem tylu nowych uczuć i wrażeń zapomniała zupełnie, przyszedł jéj teraz na myśl jasno, wyraźnie. Wszystkie siły jéj duszy, odzyskane przed chwilą, znowu ją opuściły, a gdyby téj duszy nie zahartowało całe życie poprzednie, tak pełne niewinności, ufności w Boga i cierpliwości, to owo przerażenie, którego doznała w téj chwili, niezawodnie zamieniłoby się wówczas w straszną rozpacz. Wśród szalonego wiru myśli, który powstał w jéj głowie, pierwszą jasną, jaką w duchu sformułować zdołała, było — O! ja nieszczęśliwa! cóżem zrobiła?
Zaraz jednak sama się przestraszyła téj myśli. Przypomniała sobie wszystkie okoliczności, w których ślub uczyniła, rozpacz swą, brak wszelkiéj nadziei ratunku, żarliwość modlitwy i jasną świadomość tego, co czyniła w chwili wyrzeczenia obietnicy. A żałowanie téj obietnicy po otrzymaniu łaski, o którą błagała, wydało jéj się teraz niewdzięcznością, świętokradztwem, jakąś zdradą przeciwko Bogu i Najświętszéj Pannie; zdawało się jéj, że to grzech straszny, który ściągnie na nią nowe, jeszcze okropniejsze nieszczęścia, na które już i w modlitwie nawet nie znajdzie ratunku, i pośpieszyła osłonić co prędzéj swój żal występny. Zdjęła z przejęciem różaniec z szyi i trzymając go drżącemi rękami, powtórzyła, ponowiła ów ślub, błagając jednocześnie, chociaż z sercem ściśnioném, Matki Najświętszéj, aby dodała jéj sił do spełnienia go, aby raczyła oddalać od niéj myśli i okoliczności, które mogłyby jeżeli nie zachwiać jéj postanowienie, to przynajmniéj stać się powodem do nazbyt męczącéj walki. Myśl, że Renzo daleko, że niema żadnego prawdopodobieństwa, aby powrócił, myśl ta, która dotychczas napełniała ją goryczą, teraz przynosiła jéj niejaką ulgę. W oddaleniu narzeczonego i w swojém porwaniu upatrywała zrządzenie Opatrzności, która tych obu wypadków chciała użyć dla swych celów, i usiłowała się tém pocieszać. W ślad za tą myślą powstała inna, ta mianowicie, iż Opatrzność dla uzupełnienia swego dzieła potrafi sprawić, że Renzo bez szemrania cios ten zniesie i że o niéj zapomni. Lecz na tę myśl, któréj wprawdzie sama szukała w nadziei, iż jéj ulgę przyniesie, wzdrygnęła się cała, nowy zamęt powstał w jéj głowie, serce ścisnęło się boleśnie. Nieszczęśliwa dziewczyna, czując w téj chwili, że znowu gotowa pożałować swéj obietnicy, wróciła do modlitwy, do przyrzeczéń, do walki, z któréj wyszła nareszcie, że się tak wyrażę, jak ów zwycięzca ranny i zmęczony, który chociaż pokonał wroga niezmiernym wysiłkiem, lecz zabić go nie potrafił.
Wtmé z podwórza dolatuje gwar wesołej rozmowy i odgłos przyśpieszonych kroków. To rodzina zacnéj kobiety wraca z kościoła. Dwie dziewczynki i chłopak wpadają w podskokach do izby; stanęli na chwilę, patrzą ciekawie na Łucyą, potém biegną do matki i tulą się do niéj. Jedno z dzieci pyta, kto jest ta nieznajoma i po co tu przyszła, i co i jak i dlaczego; drugie chce opowiedziéć czemprędzjé o ślicznych rzeczach, które dziś widziało; trzecie także coś szepce, a poczciwa kobieta odpowiada tylko każdemu i na wszystko: — Cicho, cicho, dzieciaki! — Potém wchodzi i sam gospodarz krokiem nieco powolniejszym, lecz z wielkiém ożywieniem, malującém się na jego dobrodusznéj twarzy. Był-to, jeżeliśmy tego nie powiedzieli jeszcze dotychczas, krawiec, jedyny w owéj mieścinie; człowiek, który umiał czytać, który miał u siebie i odczytywał kilkakrotnie Żywoty Świętych, Guerrin Meschino i Reali di Francia, i który uchodził w całéj okolicy za wielce rozumnego i uczonego człowieka; wprawdzie wszelkie owe pochwały przyjmował zawsze z wielką skromnością i odpowiadał tylko, że omylił się co do swego powołania i że gdyby się był poświęcił nauce zamiast tylu innych!.. Z tém wszystkiém jednak była-to najpoczciwsza dusza pod słońcem — Znajdował się wówczas w domu, gdy proboszcz przyszedł prosić jego żony, aby wzięła udział w owéj miłosiernéj wyprawie i nietylko że się zgodził odrazo na jéj podróż, ale pewnieby i sam ją jeszcze był namawiał, gdyby tego zachodziła potrzeba. A teraz, kiedy uroczyste nabożeństwo, a głównie kazanie arcybiskupa podniosły, że tak powiem, wszystkie dobre strony jego duszy, wracał do domu z wielkim pośpiechem, a zarazem z pewnym niepokojem, chcąc się co najprędzéj dowiedziéć, jak tam poszła cała ta wyprawa i pragnąc gorąco znaléść już u siebie ocaloną dziewczynę.
— Patrz, patrz — powiedziała kobieta do wchodzącego męża, wskazując na Łucyą, która zarumieniwszy się mocno, wstała i zmieszana, jąkając się, zaczęła przepraszać... Lecz on, zbliżając się do niéj z oznakami wielkiéj radości, przerwał jéj, mówiąc:
— Witajcie nam, witajcie! Radzi wam jesteśmy z całéj duszy. Błogosławieństwo boże przynosicie temu domowi. Jakże mnie to cieszy, że was tu zastaję! Już to ani na chwilę nawet nie, wątpiłem, że wszystko się skończy jak najlepiéj, bo wiem przecie, że każdy cud boski jest doskonały, zupełny, ale cieszy mnie to, że w moim domu mogę was powitać. Ileż musieliście tam wycierpiéć! A jednakże i to szczęście niemałe, żeście doznali takiego cudu!
Nie sądźcie jednak, aby on jeden tylko, dlatego, że czytywał Żywoty Świętych, uważał to zdarzenie za cud boski; w całém miasteczku, w całéj okolicy przez długie i bardzo długie lata, dopóki tylko pamięć o tym wypadku przetrwała, nikt mu innéj nazwy nie dawał. Bo téż co prawda stał się on, w skutek rozmaitych dodatków i przeróbek, istnym cudem i trudno już go było inaczej nazywać.
Następnie zbliżając się zwolna, nieznacznie ku żonie, która zdejmowała właśnie kociołek z łańcucha, krawiec zapytał ja półgłosem:
— No, jakże tam, czy wszystko dobrze poszło?
— Wybornie; potém ci opowiem.
— A tak, tak, potém, wolnym czasem.
Za chwilę gosposia już obiad podała; podeszła do Lucyi, wzięła ją za rękę, poprowadziła do stołu, posadziła i oddawszy skrzydło od owego kapłona, położyła je przed nią na talerzu, zapraszając najserdeczniéj wraz z mężem znękaną i zakłopotaną biedaczkę, aby jadła. Zaraz po pierwszych kęskach poczciwy krawiec zaczął opowiadać z wielkiém przejęciem o wypadkach dnia dzisiejszego, wśród gwaru i ciągłych zapytań dzieciaków, które rzeczywiście widziały zbyt wiele pięknych i niezwykłych rzeczy, aby mogły przez czas dłuższy pozostać jedynie w roli słuchaczów. Opisywał uroczyste nabożeństwo, potem przeskakiwał odrazu do cudownego nawrócenia, lecz tém, co na nim uczyniło najgłębsze wrażenie i tém, do czego wracał najczęściéj, było kazanie kardynała.
— Widziéć go przed ołtarzem — mówił — widziéć osobę tak znakomitą, jakby jakiego zwyczajnego proboszcza...
— A jaką złotą czapkę miał na głowie!.. — zawołała jedna z dziewczynek.
— Cicho bądź! Pomyśléć tylko, powiadam, że taka znakomita osoba, taki uczony człowiek, bo wszyscy to wiedzą, że przeczytał tyle książek, ile ich tylko jest na świecie, a tego przecież nikt jeszcze nie doczekał, nawet w Medyolanie; otóż pomyśléć tylko sobie, że on potrafi wypowiadać najmędrsze rzeczy tak, iż je każdy zrozumie odrazu....
— I ja zrozumiałam — przerwała mu druga dziewczynka.
— Cicho bądź! mówię ci. Cobyś tam miała zrozumiéć?
— A zrozumiałam, że tłómaczył Ewangielią zamiast księdza proboszcza.
— Cicho! Więc nie mówiąc już o tych, którzy coś umieją, bo tacy muszą zawsze wszystko zrozumiéć, ale nawet i głowy zakute i nieuki zupełne nic nie stracili z jego kazania. A spytajcie ich teraz, co mówił? Kaźcie im powtórzyć jego słowa? Tak, nie potrafią, nie powtórzą ani jednego, ale to jeszcze nic nie dowodzi: tu, w sercu, czują je, tu mają całe kazanie. A jak mówił! Jak mówił! Choć go ani razu po imieniu nie nazwał, każdy czuł jednak, że ma na myśli tego człowieka! A zresztą, aby to zrozumiéć, dość było na niego spojrzéć. Łzy miał często w oczach! Tak!.. I wówczas wszyscy zaczynali płakać...
— To prawda, to prawda — zawołał chłopak — ale dlaczego to nie wszyscy płakali jak dzieci?
— Cicho, nie przeszkadzaj! A jest tu przecie niemało serc zatwardziałych w naszéj okolicy! Potém dowiódł jasno i wyraźnie, że choć Bóg dotknął nas klęską głodową, trzeba jednak błogosławić Jego święte Imię i wszystko cierpliwie znosić i robić, co można, wspierać się wzajemnie, dzielić się z bliźniemi i nie upadać na duchu, bo nie to jest nieszczęściem, gdy kto ubogi, ale to, gdy grzeszny. A czyż to nie pięknie powiedział? Bo i sam żyje jak ubogi człowiek i sam sobie od ust odejmuje, aby zgłodniałych nakarmić, on, któryby mógł żyć jak król! Ach! błogo to człowiekowi, gdy go słuchać może! Nie jest on takim, jak tylu innych, którzy powiadają: czyńcie to, co ja mówię, a nie czyńcie tego, co ja robię. A potmé dowiódł również i tego, że nietylko panowie, ale i każdy człowiek, który ma z czego żyć, powinien dopomagać uboższym od siebie.
Tu przerwał mowę, jakby mu nagle coś przyszło do głowy. Milczał przez chwilę, a potém przysunął talerz, nałożył nań trochę z każdéj potrawy, które były na stole, dołączył do tego bochenek chleba i związawszy wszystko w serwetę, oddal starszéj córeczce, mówiąc: — Masz! — Następnie dał jéj do drugiéj flaszkę z winem i powiedział: — Idź do Maryanny, wdowy; zostawisz to u niéj; powiesz, że tatko przysyła to dla jéj dzieciaków. Ale pamiętaj, powiedz jéj to grzecznie, ładnie, żeby nie pomyślała sobie czasem, że ty jéj dajesz jałmużnę. A jeżeli kogo spotkasz na drodze, to nic mu o tém nie mów, a trzymaj mocno i uważaj, żebyś mi czasem talerza nie stłukła.
Oczy Łucyi napełniły się łzami i uczuła jakieś błogie rozrzewnienie. Poprzednio już słowa poczciwego krawca taką jéj ulgę przyniosły, jakiéj niezawodnie daćby jéj nie mogła nawet mowa, któraby jedynie jéj uspokojenie miała na celu. Z wielkiém przejęciem się słuchała opisu tego uroczystego nabożeństwa, które żywo przedstawiało się w jéj wyobraźni, opisu tego ogólnego, pobożnego, poczciwego wzruszenia; dusza jéj, porwana zapałem opowiadającego, odrywała się od bolesnych myśli o sobie, a nawet gdy jéj one i teraz stawały czasem w pamięci, czuła, że już ma więcéj siły do ich zniesienia. Sama myśl o owéj wielkiéj osobistéj ofierze, chociaż nic wprawdzie nie utraciła ze swéj goryczy, zaczęła jednakże nabierać jakiejś, że tak powiem, surowéj, ostréj, uroczystéj radości.
Wkrótce potém wszedł proboszcz miejscowy i oświadczył, że go przysłał kardynał, aby się dowiedział, jak się ma Łucya i zawiadomił że jego pasterska mość chce się z nią widziéć dzisiaj jeszcze i że przez niego zasyła swoje podziękowania krawcowi i jego zacnéj małżonce. Wszyscy troje wzruszeni i pomieszani nie znajdowali słów na wyrażenie wdzięczności, którą w nich wzbudził ten dowód łaski arcybiskupa.
— A waszéj matki niema jeszcze? — pytał proboszcz Łucyi.
— Mojjé matki! — zawołała dziewczyna; a gdy jéj proboszcz powiedział, że z rozkazu arcybiskupa już po nią posłano, zakryła sobie oczy fartuchem, wybuchła gwałtownym płaczem i przez pewien jeszcze czas po wyjściu proboszcza utulić się i uspokoić nie mogła. Kiedy wreszcie przeminęło owo pierwsze wstrząśnienie, wywołane tylu uczuciami, które się budziły tłumnie w jéj duszy na tę tak niespodzianą wiadomość, biedna dziewczyna przypomniała sobie, że o to szczęście, teraz już tak bliskie, a o którém przed paru jeszcze godzinami nawet i marzyć nie śmiała, sama błagała Najświętszą Pannę w owę noc straszną i kładła je, jakby za warunek swego ślubu. — Wróć mnie matce mojéj, o Matko Boska! — powiedziała wówczas, a teraz słowa te jasno i wyraźnie stanęły jéj w myśli. Bardziéj, niż kiedykolwiek utwierdziła się w postanowieniu dotrzymania obietnicy i znowu z większą jeszcze goryczą zaczęła żałować swego: o, ja nieszczęśliwa! które, chociaż w duchu tylko, wymknęło się jéj było w owéj pierwszéj chwili.
Tymczasem Agnieszka podczas, gdy tu o niéj mówiono, była już rzeczywiście niedaleko. Łatwo sobie wystawić, co się dziać musiało z biedną kobietą na tę krótką, niejasną wiadomość o jakiémś niebezpieczeństwie, minioném już wprawdzie, ale przerażającém; o jakimś okropnym wypadku, którego posłany po nią człowiek nie umiał bliżéj określić i którego ona sama także nie mogła, zrozumiéć, nie mając żadnych do tego wskazówek. — Jezus, Marya! Jezus, Marya! — zawołała zrazu, chwytając się oburącz za głowę i po zadaniu kilku pytań, na które ów człowiek nie umiał jéj odpowiedziéć, wsiadła na wóz z wielkim pośpiechem i pojechała, nie przestając także i w drodze lamentować i zapytywać, chociaż zawsze daremnie. Ale, otóż może na pół drogi spotyka don Abbondia, który szedł niezmiernie powoli, opierając się co krok na kiju. Po donośném: — o! — które oboje jednocześnie wydali, proboszcz się zatrzymał, Agnieszka też kazała konie zatrzymać, zeskoczyła szybko z wozu i odeszli na bok, do kasztanowego lasku, który w tém miejscu ciągnął się wzdłuż drogi. Don Abbondio zawiadomił ją o wszystkiém, co widział i o czmé mógł się dowiedziéć. Sprawa była ciemna, bardzo nawet ciemna, ale Agnieszka wiedziała już teraz, że Łucya ocalona, i odetchnęła swobodniéj.
Następnie don Abbondio miał wielką ochotę pomówić jeszcze z nią i o czmé inném, to jest dać jéj długą instrukcyą co do tego, jak ma się zachowywać i co odpowiadać w razie, gdyby arcybiskup (co było rzeczą bardzo możebną) zechciał się widziéć z nią i z jéj córką, a przedewszystkiém chciał jéj wytłómaczyć, że w żadnym razie nie powinna wspomniéć nawet o owym ślubie... Lecz Agnieszka, domyślając się zaraz, w jakim-to celu poczciwy księżyna tych rad jéj udziela i czyje dobro ma on tu na względzie, wkrótce po pierwszych słowach jego przemowy, nie obiecawszy mu nic zgoła, wróciła czémprędzéj do wozu, usprawiedliwiając się tém, że jéj pilno do córki i że ma teraz zupełnie co innego w głowie, po chwili zaś znikła już z oczu osłupiałego proboszcza.
I otóż nareszcie wóz wjeżdża do mieściny i zatrzymuje się przed domem poczciwego krawca. Łucya zrywa się, biegnie do drzwi; Agnieszka wysiada z pośpiechem i wbiega do izby: już padły sobie w objęcia. Żona krawca, która była jedynym świadkiem téj rozrzewniającéj sceny, wzięła udział w ich radości: uspakaja matkę i córkę, wita nowoprzybyłą, a następnie, nie chcąc im przeszkodzić, pozostawia je, mówiąc, że idzie przygotować dla nich wygodne łóżko i że to się da zrobić bez najmniejszego kłopotu, a w każdym razie tak ona, jak i jéj mąż zgodziliby się raczéj spać na ziemi, niż pozwolić na to, aby one sobie szukały innego schronienia.
Po tym pierwszym wybuchu łkań i uścisków, Agnieszka zaczęła wypytywać się Łucyi o całą tę straszną przygodę, a ta opowiadać ją strwożonym głosem, który chwilami płacz gwałtowny przerywał. Ale, jak to już wie czytelnik, przygody téj nikt dobrze nie znał, tak, iż nawet dla Łucyi była ona w niektórych swych rysach zagadkową, ciemną i niewytłómaczoną. Zwłaszcza ta okoliczność, że się ów okropny powóz znalazł na drodze właśnie wówczas, gdy Łucya musiała tamtędy przechodzić, udając się z poleceniem pani do klasztoru Kapucynów, z polecenia, którego przecie nikt zgóry nie mógł przewidziéć, ta więc zwłaszcza dziwna okoliczność stała się tak dla matki, jako téż i dla córki powodem do najrozmaitszych wniosków i przypuszczeń, które zresztą wszystkie były najzupełniéj mylne, gdyż prawdziwéj przyczyny nigdyby się one domyślić nie mogły, nigdyby nawet na podobny domysł wpaść nie zdołały.
Co zaś do głównego sprawcy tego piekielnego spisku, to się obie odrazu zgodziły na jedno, że nie mógł nim być nikt inny, tylko don Rodrigo.
— A, nikczemnik! A, szatan wcielony! — zawołała Agnieszka. — Ale czekaj-no, czekaj, nadejdzie i twoja godzina! Bóg ci zapłaci tak, jakeś na to zasłużył; a wówczas zobaczysz, poczujesz!..
— Nie, nie, mamo! — przerwała jej Łucya — nie przepowiadaj mu nieszczęścia, nie życz źle nikomu. Ach! gdybyś wiedziała, mamo, co to jest cierpiéć! Gdybyś wiedziała, jak to okropnie. Módlmy się raczéj za niego, prośmy Boga i Matki Najświętszéj, aby j Jego serce wzruszyli, tak jak serce tego drugiego pana, który był jeszcze gorszy od niego, a teraz stał się dobry i święty.
Wstręt, którego doznawała Łucya przy wywoływaniu tak okropnych wspomnień, zmuszał ją nieraz do przerywania opowiadania, i nieraz mówiła, że już nie może ciągnąć go daléj, a pomimo to jednak, wypłakawszy się, wracała do niego znowu. Gdy doszła jednak do pewnego w niém miejsca, gdzie wypadało powiedzićé matce o owéj obietnicy, uczynionéj przez nią, wówczas już nie wstręt, lecz inne uczucie przerwało jéj mowę. Obawa, aby matka nie nazwała ją nierozważną i nierozsądną i aby, jak to już raz miało miejsce w owéj niefortunnéj sprawie z jjé niedoszłym ślubem, nie wystąpiła i teraz z jakąś zasadą, niezbyt trafiającą do przekonania dziewczyny, którąby pomimo to usiłowała gwałtem jéj narzucić; przytém obawa, aby nieboga nie zwierzyła się z tego postanowienia córki przed kimś, pod największą tajemnicą, ma się rozumiéć, po to jedynie, by rady zasięgnąć, co jednak nie zapobiegłoby temu, żeby się ta okoliczność nie stała wszystkim wiadomą (a na samę myśl o tém Łucyą oblewał już zimny rumieniec); wreszcie jakiś wstyd wyjawienia owego postanowienia nawet przed matką, jakaś niewytłómaczona odraza do wszczynania o tmé rozmowy; wszystko-to razem sprawiło, że wołała zamilczéć o téj ważnéj okoliczności i zwierzyć się z nią najprzód przed ojcem Krzysztofem. Lecz jakżeż się przeraziła biedaczka, kiedy, zapytawszy o niego, dowiedziała się, że już go niéma w Pescarenico, że go posłano gdzieś daleko, daleko do pewnego miasta, które się tam jakoś nazywa!..
— A Renzo? — spytała Agnieszka.
— Wszak zdołał uciec, nieprawdaż? — rzekła Łucya z niepokojem...
— Tak, to rzecz pewna, wszyscy to mówią; uciekł do Bergamo, ale nikt nie wie, gdzie mianowicie teraz się znajduje. Dziwna rzecz, dlaczego dotąd nie dał nam znać o sobie? Czyżby nie znalazł jakiego sposobu?
— Chwała Bogu, chwała Bogu, że jest ocalony! — powiedziała Łucya i usiłowała inny obrót nadać rozmowie, gdy wtém rozmowa ta została przerwaną niespodzianém zjawieniem się kardynała-arcybiskupa.
Zaraz po powrocie z kościoła, w którym go zostawiliśmy, dowiedziawszy się od Nienazwanego, że Łucya już się znajduje w domu poczciwego krawca, Fryderyk zaprosił swego gościa do stołu. Zasiadł on na prawo od kardynała, w gronie księży, którzy nie mogli się powstrzymać od rzucania co chwila ciekawych spojrzeń na twarz Nienazwanego, pełną łagodnego wyrazu i wielkiéj godności, na tę twarz, która tak dalece nie odpowiadała pojęciu, jakie sobie oddawna każdy o niéj utworzył.
Gdy się obiad skończył, obaj ci nowi przyjaciele wstali razem od stołu i udali się do przyległego pokoju, gdzie na osobności długą, dłuższą niż pierwsza, mieli ze sobą rozmowę, poczém Nienazwany odjechał do swego zamku na tym samym mule, na którym odbył już ranną przejażdżkę, a kardynał, wezwawszy do siebie proboszcza, objawił mu, iż chce się udać do domu, w którym Łucya znalazła schronienie.
— O! wasza pasterska mość — odrzekł proboszcz — nie potrzebuje się przecież utrudzać: poślę zaraz po dziewczynę i po matkę, jeżeli już przybyła, i po krawca z żoną, skoro taka wola waszéj pasterskiéj mości, i poślę po wszystkich, kogo tylko ksiądz pasterz widziéć pragnie.
— Sam chcę pójść do nich — odpowiedział kardynał.
— Wasza pasterska mość miałażby się utrudzać, kiedy to jednę tylko chwilę zajmie? Natychmiast po nich poślę — nalegał grzeczny proboszcz, nie domyślając się poczciwina, że kardynał dlatego pragnie osobiście udać się do tych ludzi, iż chce uszanować nieszczęście, cnotę, gościnność, iż chce odpowiedziéć godnie swemu wzniosłemu posłannictwu. Na nic się więc nie zdały przedstawienia proboszcza; na przeczący znak arcybiskupa ukłonił się i zamilkł.
Gdy się ukazali obaj na ulicy, każdy, kto tylko ich spostrzegł, podążał za niemi, tak, że wkrótce utworzył się wielki orszak, który się zwiększał ciągle. Proboszcz wprawdzie powtarzał: — Daléj, daléj, usuńcie się, nazad, ależ! ależ! — lecz Fryderyk mówił do niego: — Dajcie im pokój, proboszczu! — i szedł naprzód, to rękę podnosząc, aby lud błogosławić, to opuszczając ją, aby głaskać dzieciaki, które cisnęły się do niego, nieraz nawet zagradzając mu drogę — Tak przybyli wreszcie do owego domu i weszli do niego; tłum zatrzymał się przede drzwiami, oczekując, aż kardynał znowu się ukaże. Ale w tym tłumie znajdował się również i nasz poczciwy krawiec, który szeroko otwierając usta i oczy, szedł wraz z innemi, nie przeczuwając nawet, dokąd idą, a gdy to wreszcie zrozumiał, gdy kardynał stanął przed jego drzwiami, zaczął szybko wśród tłumu drogę sobie torować, wołając (a możecie sobie wyobrazić, jaką przytém musiał mieć minę): — Pozwólcie przejść temu, kto przejść powinien — i zniknął za drzwiami.
Agnieszka i Łucya, usłyszawszy jakiś gwar na ulicy, właśnie jedna drugiéj pytały, coby to być mogło, gdy drzwi się otworzyły i na progu ukazali się: kardynał w purpurze i proboszcz miejscowy.
— Czy to ona? — spytał Fryderyk swego towarzysza, i otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, podszedł do Łucyi, która, również jak i jéj matka, stała nieruchoma, oniemiała z podziwu i pomieszania. Lecz dźwięk tego głosu i cała postać arcybiskupa, a zwłaszcza wyrazy, któremi do niej przemówił, wróciły odwagę obu kobietom.
— Biedna dziewczyno! — rzekł — Bóg zesłał na ciebie ciężką próbę, lecz zarazem dał ci dowód swéj łaski — nie zapomniał o tobie, nie odwrócił swych oczu od ciebie. Ocalił cię i użył za narzędzie do wielkiego dzieła, do wielkiego cudu miłosierdzia, którego dopełniając na jednym człowieku, wielu wrócił spokój i bezpieczeństwo.
W téj chwili weszła do pokoju gospodyni, która usłyszawszy jakiś hałas na ulicy, wyjrzała przez okno, a spostrzegłszy, jaki-to gość przybywa w jéj progi, ogarnęła się nieco i zbiegła szybko ze wschodów, jednocześnie zaś prawie wszedł drugiemi drzwiami gospodarz. Widząc, że rozmowa już się rozpoczęła, oboje stanąwszy w rogu pokoju w postawie pełnéj uszanowania, zaczęli się w nią wsłuchiwać. Kardynał spostrzegł ich wszakże niebawem i pozdrowił uprzejmie, poczém znowu wrócił do rozmowy z matką i z córką, przeplatając od czasu do czasu słowa pociechy, zapytaniami, które, miały na celu wywiedzenie się, czy nie dałoby się wyświadczyć jakiegoś dobrodziejstwa, tym, które wycierpiały tak wiele.
— O! gdyby to wszyscy księża byli tacy, jak wielmożny pan; gdyby się czasami chcieli ująć i za nas biedaków, a nie dopomagali tym, którzy nas krzywdzą z obawy, aby nie ściągnąć na siebie jakiegoś kłopotu — powiedziała Agnieszka, ośmielona poufałém, przyjacielskiém obejściem się Fryderyka i podrażniona myślą, że szanowny don Abbondio, który zawsze innych gotów był poświęcić dla ocalenia siebie i teraz jeszcze miałby był ochotę zabronić im téj małéj ulgi i przyjemności, jaką mogło im przynieść poskarżenie się na niego przed zwierzchnikiem, gdy się ku temu tak niespodziana i tak wyborna nadarzała sposobność.
— Mówcie, mówcie śmiało wszystko, co macie na myśli, moja dobra kobieto, rzekł kardynał: — i cóż wy przez to chcecie powiedziéć?
— A, chcę powiedziéć, że, gdyby nasz proboszcz zrobił był to, co powinien był zrobić, toby do tego wszystkiego nie przyszło.
Kardynał zaczął nalegać, aby wytłomaczyła się jaśniéj, przyczém Agnieszka zrazu zmieszała się trochę, widząc się zmuszoną do opowiedzenia przygody, w któréj i ona przecież brała udział nie mały i udział takiego rodzaju, iż niebardzo życzyłaby sobie, aby o nim ktośkolwiekbądź miał się dowiedzićé, a zwłaszcza taka osoba, jak kardynał arcybiskup. Ale i na to wkrótce znalazła sposób i to najlepszy, co prawda, bo, postanowiła obciąć nieco sprawozdanie. Opowiedziała więc o tém, jakto dzień ślubu już był naznaczony, i jak w sam ów dzień, don Abbondio nagle oświadczył, że go dać nie może pod pozorem jakichś niewypełnionych jeszcze i niebywałych formalności, jakichś zwierzchników. (A Agnieszka główny na to kładła nacisk!) Następnie zaś od razu przeskoczyła do zamachu don Rodriga i do tego, jak odebrawszy w porę ostrzeżenie uciec zdołały. — Ale, dodała na zakończenie — uciec po to, aby w nowe wpaść sidło! A gdyby zamiast tego, ksiądz proboszcz otwarcie powiedział nam o wszystkiém i dał ślub tym moim biedakom, tobyśmy się zaraz wszyscy troje, pięknie, cichutko wynieśli gdzieś daleko, daleko, i śladu-by po nas nie zostało. A tak wiele się czasu straciło i stało się to, co się stało.
— Wasz proboszcz zda mi z tego sprawę — rzekł kardynał.
— Ach, nie, nie, mój wielmożny panie — odpowiedziała Agnieszka z pośpiechem: — nie dlatego to powiedziałam: proszę się na niego nie gniewać, proszę, proszę najpokorniéj. Co się stało, to się już nie odstanie, a zresztą nic nie pomoże, bo to już taki człowiek, że gdyby się znowu coś podobnego zdarzyło, toby znowu zrobił toż samo.
Ale Łucya niezadowolona widocznie ze sposobu, w jaki się opowiadała ta sprawa, wtrąciła nieśmiało: — Jednakże i my zawiniłyśmy także, widać więc, że to już była taka wola boska, aby się nie udały nasze zamiary.
— A w jakiż ty sposób mogłaś zawinić, biedna dziewczyno? — zapytał Fryderyk.
Łucya, pomimo wyrazistych spojrzeń, które matka starała się przesyłać jéj ukradkiem, opowiedziała o całéj wyprawie na plebanią. o podstępném najściu na don Abbondia i zakończyła, mówiąc: — Postąpiliśmy niedobrze i Pan Bóg nas skarał.
— Przyjm więc z pokorą te cierpienia, które na cię zesłał i nie upadaj na duchu — powiedział Fryderyk — bo i któż miałby większe prawo cieszyć się i spodziewać zmiłowania bożego, jeżeli nie ten, kto cierpiał i siebie obwinił?
Zapytał następnie o narzeczonego i, dowiedziawszy się od Agnieszki (Łucya z pochyloną głową i ze spuszczonemi oczami milczała), że musiał on z kraju uciekać, doznał wielkiego zdziwienia i przykrości, które też okazał, i prosił, aby mu powiedziano, co go do tego zmusiło.
Agnieszka opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o owej smutnéj przygodzie biednego Renza.
— Słyszałem już o nim — rzekł kardynał: — lecz jakim sposobem człowiek, zamieszany do sprawy takiego rodzaju, mógł być narzeczonym téj dziewczyny?
— To dobry chłopak — powiedziała Łucya głosem pewnym, choć pokraśniała, jak wiśnia.
— Był to chłopak dobry naprawdę, poczciwy, spokojny, może nawet za spokojny — dodała Agnieszka — niech się wielmożny pan rozpyta o niego we wsi, każdy to samo powie, i ksiądz proboszcz także. Kto wie jak go tam wplątano w tę sprawę, może użyto podstępu, aby go zgubić, kto wie, kto wie! Albo to na to wiele potrzeba, żeby oskarżyć biedaka!
— Oj, co Prawda, to prawda, niestety! — odrzekł kardynał: — muszę się o nim czegoś więcéj dowiedziéć — i, zapytawszy o jego imię i nazwisko, zapisał je sobie w notatkowéj książeczce. Następnie powiedział, że ma zamiar udać się temi dniami do ich wioski, że wówczas i Łucya będzie mogła także bez obawy tam przybyć, a tymczasem on się postara o wynalezienie dla niéj jakiegoś bezpiecznego schronienia, w którémby mogła pozostawać, dopókąd się wszystko nie odmieni na lepsze.
Potém, zwracając się do gospodyni i do gospodarza, którzy zaraz się zbliżyli ku niemu, ponowił podziękowania, uprzednio już im przez proboszcza przesłane, i zapytał ich, czyby nie zechcieli jeszcze i na tych parę dni dać schronienie niespodzianym tym gościom, których Bóg im zesłał.
— O! tak, panie — odrzekła kobieta, a wyraz éj twarzy i dźwięk głosu mówiły daleko więcéj, niż ta sucha odpowiedź, wydobywająca się z gardła, ściśniętego przez wzruszenie i pomieszanie. Lecz mąż jéj będąc w stanie niezwykłego podniecenia w skutek owego zaszczytu, który na dom jego spłynął, i chcąc godnie wystąpić przed tak znakomitą osobą, starał się z pośpiechem i z niepokojem wynaléść jakąś piękną i wzniosłą odpowiedź. Zmarszczył czoło, podniósł oczy, zacisnął usta, napiął łuk mądrości, (mówiąc stylem kwiecistym), szukał, szperał, poczuł w swéj głowie starcie się gwałtowne jakichś oderwanych myśli, jakichś słów bez związku, a tu czas naglił, kardynał skinął głową, jakby już sobie wytłomaczył owo jego milczenie; biedny człowiek otworzył usta i rzekł: — a pewno! i — i nic więcéj nie mógł już wymyśléć. Smutna ta okoliczność, nie tylko że go przeraziła i pognębiła na razie, ale i potém, w ciągu życia całego truło mu wspomnienie tego wielkiego zaszczytu, który go spotkał. Ileż-to razy, gdy sobie o tém przypomniał, gdy przeniósł się myślą do owéj chwili, cisnęło mu się wówczas do głowy, jakby na złość, tyle wyrazów, z których każdy zdawał mu się daleko wymowniejszym, niż owo utrapione: a pewno! lecz, jak mówi stare włoskie przysłowie, del senno di poi ne son piene le fosse! (rozumem poniewczasie napełnione są rowy).
Kardynał odszedł, mówiąc: — Pokój temu domowi.
Wieczorem zapytał Fryderyk proboszcza, w jaki też sposób dałoby się wynagrodzić najlepiéj temu człowiekowi nie bogatemu zapewne, owę gościnność, która, zwłaszcza w tak ciężkich czasach, musiała mu nie mało kosztu przyczyniać. Proboszcz odpowiedział, iż rzeczywiście dochód z rzemiosła i z niewielkiego kawałka ziemi, który posiadał ów poczciwy krawiec, zaledwieby mógł wystarczyć mu jako-tako w tym roku na opędzenie potrzeb własnéj rodziny, ale, że mając zapasy z lat zeszłych, należał teraz do najzamożniejszych ludzi w mieścinie, skutkiem więc tego był w możności uczynienia czegoś i dla innych, co téż, jak w obecnym wypadku, czynił z całego serca; i że zresztą, nie byłoby nawet sposobu uprosić go, aby przyjął za to jakiekolwiekbądź wynagrodzenie.
— Niezawodnie — powiedział kardynał — musi miéć dłużnków, którzy nie są w stanie mu zapłacić?
— Oj! co to, to prawda! — odrzekł proboszcz: — niech-no tylko wasza pasterska mość raczy pomyślić: biedni ci ludziska płacą mu za jego robotę tém, co sami zarobią, a tu nieurodzaj nic prawie nie zebrali z pola; głód, więc każdemu ciężko...
— A więc — powiedział Fryderyk — w takim razie biorę na siebie wszystkie te długi, a was będę prosił o dowiedzenie się od niego ile Wynoszą i o ich zapłacenie.
— Zapewne będzie to dość spora sumka.
— Tém lepiéj, a niezawodnie nie brak tu i takich potrzebujących, którzy nie mają długów dlatego tylko, że już nie znajdują nikogo, ktoby chciał im pożyczyć?
— O, i bardzo wielu jest takich, niestety! Robi się, co można, ale czyż podobna wszystkiemu zaradzić, zwłaszcza w takich ciężkich czasach?
— Niech więc ów krawiec zaopatruje ich w ubranie, a was, jeżeli łaska, będę znowu prosił, abyście mu za to płacili i to dobrze płacili. Pieniądze zostawię. Wprawdzie, w tym roku, każdy grosz użyty na co innego, niż na chleb, zdaje mi się zmarnowanym i jakby ukradzionym, ale tu zachodzi wyjątkowy wypadek.
Niepodobna nam zakończyć opisu tego dnia pamiętnego, bez opowiedzenia, chociażby tylko pobieżnie, o tém, jak jego resztę spędził Nienazwany.
Tą razą zanim jeszcze wjechał do doliny, wieść o jego nawróceniu się już go tam poprzedziła i rozeszła się szybko, wywołując zamieszanie, niepokój, szepty i przerażenie ogólne. Pierwszym brawom, czy też sługom (bo to na jedno wychodzi), których napotkał, kazał iść za sobą, z następnemi tak samo postąpił. Szli więc wszyscy za panem, posłuszni jak dawniéj, chociaż dręczeni wielkim niepokojem, aż wreszcie cały ten orszak, zwiększający się ciągle, przybył przed zamek. Nienazwany skinął na tych, którzy stali w bramie, aby się przyłączyli do reszty służby, wjechał na pierwszy dziedziniec, zatrzymał muła w jego środku i głosem potężnym wydał swój zwykły okrzyk, okrzyk, na który pośpieszał zawsze każdy, kto tylko mógł go usłyszéć. W jednéj chwili wszyscy ci, którzy byli rozsypani w różnych częściach zamku, nadbiegli na ten głos i stanąwszy obok tych, którzy już byli zebrani, zwrócili oczy na pana.
— Macie iść wszyscy do wielkiéj sali i tam czekać na mnie — powiedział Nienazwany, i patrzył ze swego wierzchowca, jak wszyscy ciągnęli ku drzwiom zamkowym, a kiedy już ani jeden z nich nie pozostał, zsiadł z muła, sam go zaprowadził do stajni i udał się tam, gdzie na niego czekano. Pojawienie się jego przerwało od razu gwar przyciszony, który się tam rozlegał; wszyscy skupili się po jednéj stronie sali, drugą, zaś większą jéj połowę pozostawili wolną dla pana. Zebranych osób było ze trzydzieści.
Nienazwany podniósł rękę, jakby dla utrzymania téj wielkiéj ciszy, która salę zaległa, podniósł głowę, która górowała tu nad innemi, bo nikt z obecnych nie dorównywał mu wzrostem, i rzekł: — Słuchajcie mię wszyscy, a niech się nikt nie waży odezwać, chyba wówczas, gdybym go sam o co zapytał. Bracia! droga, po któréj szliśmy dotychczas, na dno piekła prowadzi. Nie mówię to dlatego, abym chciał i mógł robić wam wyrzuty, ja wasz przewódca, ja, gorszy od was wszystkich, lecz posłuchajcie tego, co wam muszę powiedziéć. Bóg miłosierny wejrzał na mnie i kazał mi życie odmienić i ja odmienię je; już je odmieniłem: Oby i z wami to samo uczynił! Otóż dowiedźcie się i zachowajcie to sobie w pamięci, że postanowiłem umrzéć raczéj, niż w czémkolwiekbądź przekroczyć Jego święte prawa. Cofam zbrodnicze rozkazy, które wam wydałem; wy mnie rozumiecie, wszak prawda? a nawet rozkazuję wyraźnie, abyście się nie ważyli czynić tego, co wam było nakazane poprzednio. A i o tém również macie pamiętać, że nikt, od téj chwili, nie będzie już mógł dopuszczać się czynów występnych w mojém imieniu, albo ufając w moję opiekę. Kto na tych nowych warunkach zechce u mnie w służbie pozostać, tego będę uważał za syna i gotów będę ostatnim kęsem chleba z nim się podzielić a nawet z radością głód będę znosił, byłem tylko jego nakarmił. Komu zaś to się nie podoba, kto zechce służbę opuścić, ten dostanie to wszystko, co mu się z jego zasług należy, a nadto jeszcze i podarunek jakiś ode mnie: i może iść sobie, ale niech już tu więcéj nie wraca pod żadnym pozorem, chyba, gdyby chciał życie odmienić, bo w takim tylko razie przyjmę go z otwartemi ramionami. Zastanówcie się więc nad tém wszystkiém, całą noc daję wam do namysłu, a jutro z rana przywołam każdego zosobna do siebie i zapytam go, co postanowił: wtedy otrzymacie ode mnie nowe rozkazy. Teraz możecie się rozejść, każdy na swoje stanowisko. I niech Bóg miłosierny, który się ulitował nade mną, raczy i was także natchnąć dobremi myślami.
Umilkł, a nikt ciszy nie przerwał. Jakkolwiek tłum myśli, który powstał w głowach wszystkich tych ludzi, musiał być wielki i różnorodny, nic z nich wszakże nikt nie objawił na zewnątrz. Słowo pańskie nawykli już uważać za prawo niezłomne, a to słowo i teraz, chociaż zwiastowało im zmianę w jego woli, świadczyło zarówno, że ta wola nic nie utraciła ze swéj dawnéj siły. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, żeby, skoro się on nawrócił i stał innym człowiekiem, można mu było stawić się zuchwale, podnieść rokosz, lekceważyć jego rozkazy. Widzieli w nim teraz świętego, ale jednego z tych świętych, których malują z mieczem w ręku i z głową podniesioną. Oprócz bojaźni, żywili dlań również (ci zwłaszcza, którzy w tym zamku przyszli na świat a takich było najwięcéj) przywiązanie poddańcze, a wszyscy bez wyjątku przejęci byli dlań uszanowaniem, prawie uwielbieniem i w jego obecności doznawali owego onieśmielenia, owego wstydu, od którego ludzie najbardziéj nawet zuchwali i nieokrzesani nie są wolni, wobec osoby, któéj poznali już wyższość. Zresztą to, co teraz z ust, jego wyszło, choć tak dla nich wstrętne i tak przez nich znienawidzone, nie było jednak ani fałszem, ani też rzeczą zupełnie obcą ich pojęciu. Chociaż im to tak często służyło za przedmiot do ich sprośnych żartów, nie wynika stąd jednak bynajmniéj, aby w to wierzyć nie mieli; żartami starali się zagłuszyć tylko ów strach, któryby ich ogarnął niechybnie, gdyby się nad tém na seryo zastanawiać zaczęli. A teraz, gdy zobaczyli, jak ów strach podziałał nawet na tak mocną duszę, jak dusza ich pana, nie było ani jednego, któryby w mniejszym, lub większym stopniu, na pewien czas przynajmnijé, nie uległ także temu uczuciu. I o tém również nadmienić wypada, iż wielu z nich, znajdując się z rana po-za obrębem doliny i słysząc o téj wielkiéj nowinie, widzieli jednocześnie i opowiedzieli następnie po powrocie innym, owę radość ogólną, owę miłość i szacunek dla Nienazwanego, które odrazu zastąpiły miejsce dawnéj obawy, wstrętu i nienawiści. A skutkiem tego, ów człowiek, który w ich oczach był zawsze tak wielkim, głównie dla swéj potęgi i siły, teraz, gdy się stał przedmiotem podziwu i ubóstwienia dla całego tłumu, urósł nagle do rozmiarów olbrzyma; zmienił się wprawdzie, lecz nie zmalał; i zawsze występował z szeregów pospolitych ludzi, zawsze był wodzem i głową. Stali więc w osłupieniu, a każdy był niepewny, tak samego siebie, jako téż i innych. Ten się gryzł, ten rozmyślał, dokąd pójdzie szukać przytułku i służby, ów znowu zbadał siebie, czy potrafi przerobie się na porządnego człowieka, niektórzy nawet wzruszeni słowami pana, czuli pewien pociąg do zastosowania się do nich, inni wreszcie, nie rozstrzygając nic zgoła, myśleli tylko, że najlepiéj będzie wszystko obiecać, byle pozostać na tym chlebie, o który teraz tak trudno, a który tu ofiarowują im z całego serca, i wygrać na czasie: nikt ani pisnął, nikt się nie poruszył. A gdy Nienazwany, po skończeniu swéj przemowy, podniósł znowu tę rozkazującą rękę, aby im dać znak do rozejścia się, wszyscy zaraz cicho i posłusznie, jak stado owieczek opuścili salę. On też wyszedł za niemi i stanąwszy najprzód na środku dziedzińca, patrzył przy słabém świetle zapadającego już zmroku, jak się rozchodzili każdy w swoję stronę, każdy na swoje stanowisko, następnie wróciwszy po latarkę, obszedł, jak zwykle, dziedzińce, kurytarze, sale, obejrzał wszystkie drzwi i bramy i przekonawszy się wreszcie, że cisza i spokój zaległy już zamek, udał się i sam na spoczynek. I zasnął, tak, zasnął, bo mu się spać chciało.
Dotychczas nigdy jeszcze nie miał, chociaż ich całe życie sam sobie szukał, tylu spraw trudnych i naglących zarazem, a jednak pomimo to, spać mu się chciało. Zgryzoty, które mu zeszłéj nocy usnąć nie dały, nie tylko że się nie zmniejszyły, ale przeciwnie, wzmogły się nawet i stały się bardziéj jeszcze dokuczliwe, a jednak, spać mu się chciało! Cały ów dotychczasowy stan rzeczy, ów rodzaj niepodległego państwa, w którem on sam jeden tylko rządy sprawował, to, co wznosił przez tyle lat, z takim trudem, to, czego dopiął wreszcie, dzięki swéj niesłychanéj odwadze i wytrwałości, wszystko to sam dzisiaj zachwiał kilku słowami, podkopał ślepe posłuszeństwo sług swoich i tę ich gotowość na każde jego skinienie, tę ich wierność iście żołnierską, na któréj od tak dawna nawykł polegać; stworzył sobie tysiące zawikłań i kłopotów z tychże samych środków, które mu dotychczas najskuteczniéj do osiągnięcia jego celów służyły; rozstrój i zamieszanie w dom swój wprowadził; a jednak spać mu się chciało! Udał się więc do swego pokoju, zbliżył się do tego łóżka, które zeszłéj nocy było dla niego łożem ciernistém i ukląkł przed niém, aby się pomodlić. I rzeczywiście, w jakimś dalekim zakątku swéj pamięci, odnalazł niebawem modlitwy, których go kiedyś, w dzieciństwie, uczono; zaczął je odmawiać; a te wyrazy uśpione od tak dawna tam, gdzieś na dnie duszy, budziły się teraz, wybiegały na usta i płynęły, jak fala za falą. Dziwne, nie dające się opisać uczucia ogarnęły go przytém: jakaś błogość, wywołana powrotem do nawyknienia dzieciństwa; gorycz i ból na myśl o téj strasznéj przepaści, którą się odgrodził od owych lat niewinnych, dręczące, gorączkowe pragnienie odpokutowania przeszłości, zbliżenia się, choć w części przynajmniéj, do owéj niewinności, do któréj wrócić już nie mógł, a także żywa wdzięczność i ufność w miłosierdzie boże, które zdołało przywieść go do tego upragnionego stanu i które dało mu już tak oczywiste dowody, że chce go ratować. Potém wstał, położył się do łóżka i usnął natychmiast.
Tak się zakończył ów dzień, tak sławny jeszcze podówczas, gdy nasz nieznany autor pisał swój rękopism, a dziś, gdyby nie to jego świadectwo, nic zgoła, a przynajmniéj żadne szczegóły do nas-by o nim nie doszły, bo u Ripamontiego i Rivoli, z których wyżéj przytoczyliśmy parę wyjątków, znajdujemy tylko, że ów tyran, po rozmowie, którą miał z Fryderykiem, odrazu, cudownie i na stałe odmienił swe życie, a jakżeż mało znajdzie się takich, którzyby czytali pisma tych dwu ludzi? Zapewne mniéj jeszcze, niż tych, którzy przeczytają tę naszę książkę, kto wie nawet czy i w saméj owéj dolinie, gdyby ją ktoś chciał szukać i znaléść potrafił, odkryćby zdołał chociaż jakieś niejasne tylko i niezupełne podanie o tém zdarzeniu? Od tego czasu, tyle rzeczy zaszło na świecie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.