Strona:Alessandro Manzoni - Narzeczeni 02.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

don Rodriga i powiedzieć mu, iż to ja nie z własnéj chęci pojechałem po Łucyę, lecz że mnie posłał kardynał, że mi to rozkazał? Wyglądałoby to tak, jakbym trzymał stronę tego łotra. Jezus, Marya! Ja miałbym trzymać z tym łotrem, ja?! Może za te rozkosze, których doznaję z jego powodu? Ot, najlepiéj zrobię, gdy wszystko, jak było, opowiem Perpetui, a niech już ona głowę sobie suszy i namyśla się, jak tam mi teraz postąpić wypada. Byle tylko jego pasterska mość kardynał nie wymyślił czasem jakiego wystąpienia uroczystego z powodu téj awantury, wyprawienia jakiego niepotrzebnego widowiska, w którém i ja znowu musiałbym brać udział. Skoro przyjedziemy, jeżeli już się nabożeństwo skończyło, polecę zaraz do kardynała, aby mu złożyć moje uszanowanie i nie zabawię tam dłużej nad jednę chwilkę; jeżeli zaś będzie on jeszcze w kościele, to poproszę kogo, aby mu owo uszanowanie w mojém imieniu oświadczył i ruszę prościuteńko do domu. Łucya jest pod dobrą opieką, ja tu już więcéj na nic nie potrzebny, a po tylu niewygodach sądzę, że mam przecież prawo wypocząć. A gdyby jego pasterskiej mości pizyszia laptem ochota dowiedzenia się czegoś o téj sprawie z Łucyą i gdybym ja został zmuszony do opowiedzenia mu owej historyi ze ślubem? Tegoby tylko brakowało jeszcze! Do domu, do domu! A jeżeli zechce i do mojéj parafii zawitać?... O! niech tam zresztą będzie co chce; nie myślę się trapić zawczasu, i tak mam już dosyć zmartwienia. Wiem, że na teraz zamykam się w domu. Dopóki jego pasterska mość bawi w téj okolicy, don Rodrigo nie odważy się przecież breweryj wyprawiać. A potém.... A potém? Ach! czuję, że te ostatnie lata mego życia będą ciężkie, o! i bardzo ciężkie!
Mały orszak przybył do miasteczka, podczas gdy nabożeństwo w kościele jeszcze się było nie skończyło; przejechał przez ten sam placyk, przez ten sam tłum, który i teraz nie mniejsze okazywał wzruszenie i zaciekawienie i tak samo jak pierwéj ustępował z drogi. Dwaj jeźdźcy skierowali się ku plebanii; lektyka zaś podążyła daléj ku domowi zacnej kobiety, towarzyszącéj Łucyi.
Don Abbondio zrobił tak, jak-to sobie postanowił już w drodze. Skoro tylko zsiadł z muła, zaraz złożył swoje najniższe, najserdeczniejsze uszanowanie i pożegnanie Nienazwanemu i prosił go, aby zechciał w jego imieniu przeprosić jego pasterską mość kardynała, że on nie może czekać, gdyż jest zmuszony wracać natychmiast do swojéj parafii dla spraw ważnych i nie cierpiących zwłoki. Poszedł następnie po to, co nazywał swym rumakiem, to jest po kij swój sękaty, który został w pierwszym pokoju, znalazł go i ruszył w drogę. Nienazwany w plebanii pozostał, czekając na skończenie nabożeństwa, a zarazem na kardynała.